Normalne jest wywrotowe?

·

Normalne jest wywrotowe?

·

Prawie wszyscy znamy taki publicystyczny obrazek: w skali globu niepodzielnie panuje wszechmocny system, który przy użyciu reklam zamienił nas w bezwolnych konsumentów produktów wielkich koncernów. Gigantyczne korporacje są silniejsze niż demokratycznie wybrane władze polityczne. Jedynym bastionem oporu pozostała sfera kulturowa, a ściślej mówiąc – „kultura alternatywna”. Tylko kontrkulturowa rebelia przeciw quasi-niewolniczemu konsumpcjonizmowi oraz „alternatywne style życia”, odrzucające dominujące normy i wartości, stanowią światełko w tunelu. Niczego nie zmienimy, dopóki nie wywrócimy do góry nogami „systemu” oraz nie wyrwiemy z letargu rzesz konformistów.

Joseph Heath i Andrew Potter w niedawno wydanej po polsku książce „Bunt na sprzedaż” twierdzą, że jest niemal dokładnie odwrotnie. Kanadyjscy naukowcy o poglądach centrolewicowych, dawniej sympatyzujący z grupami kontrkulturowymi, przekonują, iż to, co określa się mianem „kultury alternatywnej”, nie osłabia, lecz wzmacnia kapitalizm i etos komercyjny. Nadaje im mocy oddziaływania i pozwala dokonywać ekspansji w nowe sfery. Co gorsza, rośnie popularność tych „alternatywnych” idei, które przekonują, że nie ma sensu walczyć o realne, stopniowe przeobrażenia na lepsze w sferze polityki i rozwiązań instytucjonalnych. W zamian kierują one energię ku zmianom „stylu życia” oraz rojeniom o „ostatecznym krachu systemu korporacji”. „Wywrotowcy”, choć operują bardzo radykalnymi hasłami, pełnią rolę reakcyjną.

„Bunt na sprzedaż” jest po prostu świetny. Celnie, logicznie i w oparciu o liczne fakty rozbija mity kontrkultury. Dla mnie, jako osoby, która sporą część życia spędziła na kultywowaniu postaw krytykowanych w książce, stanowi strzał w dziesiątkę. Na pochwałę zasługuje też forma. Te ponad 450 stron czyta się znakomicie: wywód skrzy się aforystycznymi stwierdzeniami, kąśliwą ironią, celnymi aluzjami i dobrze dobranymi przykładami. Znakomity pamflet, a zarazem solidna naukowa analiza.

We wstępie opisano znamienną historię. Wydawcy pisma „Adbusters”, znanego na całym świecie z krytyki kultury komercyjnej, ze szczególnym uwzględnieniem sprzedawania nie tyle produktów, ile marek (logo), postanowili wypuścić na rynek obuwie sportowe Black Spot. Niczym nie różni się od butów wielkich koncernów, jest produkowane w Chinach i nachalnie reklamowane, tyle że wśród odbiorców bardziej niszowych. Czyżby magazyn „Adbusters” zaprzedał się systemowi? /…/ „Adbusters” się nie sprzedał, ponieważ nie było nic do sprzedania. „Adbusters” nigdy nie głosił rewolucyjnej doktryny, a jedynie odgrzewaną wersję myśli kontrkulturowej, która od lat sześćdziesiątych dominowała na lewicy. Ten rodzaj polityki kontrkultury /…/ należy do głównych sił napędzających od czterdziestu lat konsumpcyjny kapitalizm – piszą Heath i Potter.

Nie roztrząsają oni bynajmniej dylematu, czy kontrkultura się „sprzedała”. Po pierwsze, nie widzą niczego złego w tym, że ktoś oferuje produkty, które ktoś inny chce nabyć, niezależnie, czy są to wyroby „zwyczajne”, czy „oryginalne”, a nabywcę stanowi człowiek przeciętny czy „krytyczny”. Interesuje ich to, że rozmaite „buntownicze” postawy i trendy znacznie wzmocniły „konsumpcyjny wyścig szczurów”. Po drugie, i ważniejsze, poddają krytyce proces, w którym kontrkulturowa fiksacja na punkcie tego, co się ubiera, jada, co ogląda i czego słucha, gdzie bywa i robi zakupy, skutecznie odwróciła uwagę od zagadnień daleko ważniejszych. Mianowicie od polityki i udziału obywateli w podejmowaniu decyzji, od kształtowania sfery publicznej, od reform socjalnych i ładu instytucjonalnego.

Zajęci krytykowaniem jednych, a kultywowaniem innych wyborów konsumenckich i stylów życia, daliśmy się podzielić na skonfliktowane grupki, niezdolne do wspólnego działania.Ci zaś, którzy powinni być aktywnymi liderami społeczeństwa obywatelskiego, dążącymi do ograniczenia negatywnych zjawisk, stali się aspołecznymi i egocentrycznymi dziwakami, przywódcami komicznych sekt kulturowych lub prorokami wielkiej, lecz zupełnie nierealnej zmiany „systemu”.

U źródeł „kultury alternatywnej” legła na wskroś fałszywa koncepcja. Mówi ona, że warunkiem sine qua non funkcjonowania „systemu”, swoistym smarem jego mechanizmów, są konformizm i ujednolicenie. „System” na różne sposoby – od edukacji, przez reklamę, po nakazy i zakazy – wytwarza masy jednakowych ludzi, myślących tak samo, żyjących tak samo, konsumujących to samo itd. „Systemowi” może zatem zaszkodzić jedynie wszelka oryginalność, łamanie reguł, kultywowanie indywidualizmu itp. Kilkadziesiąt lat doświadczeń kontrkultury pokazuje jednak, że „bunt” wyrażający się w ekscentrycznych stylach życia i nieszablonowych formach konsumpcji, bez trudu włączono w krwioobieg konsumeryzmu. „System” lepiej niż „jednakowością” żywi się właśnie „oryginalnością”.

W dodatku, przekonanie o totalności „systemu” odwróciło uwagę od stopniowych reform. Kontrkulturowcy uznali, że wszystko, co nie jest wystarczająco „buntownicze”, oznacza kolaborację z wrogiem; wszystko, co nie kwestionuje całości istniejącego ładu, jest konformistyczne. Dawny radykalizm, mimo ogromnego krytycyzmu wobec zastanego porządku, akceptował jego „warunki brzegowe”. Nawet Marks, przez autorów książki traktowany jako jeden z prekursorów kontrkulturowych aberracji, choć zajadle atakował kapitalizm, to uważał, że socjalizm powstanie na jego materialnej i organizacyjnej bazie, że choć znacznie poszerzy zakres wolności, to nie poprzez ufundowanie stanu powszechnego łamania reguł oraz promocji dziwactw. Ci zaś z jego następców, którzy odrzucili ideę rewolucji, uznawali wręcz, że możliwe są zmiany stopniowe, na drodze tak prozaicznej, jak udział w wyborach, sprawowanie władzy, reformowanie instytucji publicznych i reguł prawa.

Zasadnicza część prospołecznych zdobyczy dokonała się w drodze nierzadko drobnych i „nudnych” poczynań w łonie istniejącego porządku. Całościowy efekt wcale nie był jednak nieznaczący. Łatwo zapominamy, że zaledwie 150 lat temu na porządku dziennym były niewolnictwo, brak praw wyborczych czy obywatelskich dla ogromnych grup (np. kobiety), harówka w urągających godności i niebezpiecznych warunkach po 14 godzin na dobę oraz wegetacja na granicy biologicznego przetrwania. Twierdzenie, że „system” się nie zmienił, a wręcz „umocnił”, jest okrutną kpiną z milionów ludzi, którzy znosili takie upokorzenia.

Zmian na lepsze dokonano pod naciskiem mas społecznych – ludzi nierzadko jednakowych pod względem nawyków konsumpcyjnych i zamiłowań kulturowych. Zamiast kontynuować ten proces, wyzwalając ich z wielu wciąż istniejących upokorzeń, kontrkultura zrobiła coś odmiennego. Zamiast traktować masy jako sojusznika, zaczęto coraz bardziej podejrzliwie patrzeć na lud. Wkrótce lud – czyli społeczeństwo „głównego nurtu” – zaczął być postrzegany jako problem, a nie rozwiązanie – piszą Heath i Potter.

Czy były to eskapistyczne pomysły Rousseau, czy marksowska koncepcja „fałszywej świadomości”, czy wywody Freuda o „kulturze jako źródle cierpień”, czy teoria „hegemonii kulturowej” Gramsciego, ta część myśli postępowej przygotowała wedle autorów „Buntu na sprzedaż” grunt pod późniejsze ślepe uliczki kontrkultury. Jej mętne wizje krytykowały kapitalizm głównie za niezbyt jasne „zło systemowe”, niemożliwe jakoby do wykorzenienia bez totalnej rewolucji w każdej dziedzinie życia. A zatem system pozostawał do głębi zły, nawet jeśli okazywał się plastyczny i podatny na daleko posunięte reformy. Robotnik nie miał prawa do satysfakcji, że jego poziom życia i bezpieczeństwo socjalne wzrosły niepomiernie, gdyż dokonało się to w ramach „systemu”. Następcy wspomnianych myślicieli, głównie spod znaku „Nowej Lewicy” (Marcuse, Charles Reich, Roszak i in.), znaleźli poręczne wyjaśnienie owego zadowolenia plebejuszy i towarzyszącego mu spadku radykalizmu. Odpowiada za to swoiste „pranie mózgu” przy pomocy propagandy i przekazów reklamowych. Ludzie są nadal wyzyskiwani i zniewoleni, ale „system” skutecznie wmawia im, że „jest super, jest super, więc o co ci chodzi”.

Radykalnym teoretykom nie przyszło do głowy, że masy buntują się rzadziej i mniej bojowo, ponieważ osiągnęły część celów i są zadowolone z poprawy sytuacji. Wedle światoburczych teorii, zostały one zmanipulowane i nie potrafią dostrzec „prawdziwych” potrzeb i interesów. Jak piszą Heath i Potter, kontrkultura uznała, że Ludzi trzeba wyzwolić, ale nie od ucisku ze strony określonej klasy ani systemu wyzysku, który narzuca im nędzę. Znaleźli się w pozłacanej klatce, nauczono ich kochać niewolę. „Społeczeństwo” sprawuje nad nimi kontrolę, ograniczając wyobraźnię i tłumiąc najgłębsze potrzeby. Potrzebują ucieczki od konformizmu. Żeby od niego uciec, muszą w całości odrzucić istniejącą kulturę i stworzyć kontrkulturę, opartą na wolności i indywidualności.

Takie postawienie sprawy miało bardzo poważne implikacje: Sprawy, którymi tradycyjnie zajmowała się lewica – nędza, poziom życia, dostęp do opieki zdrowotnej – uznano za „powierzchowne”, chodzi tu bowiem tylko o reformę instytucji. Autorzy celnie drwią, że o ile kiedyś przeciwnicy kapitalizmu zarzucali mu, iż niedostatecznie „karmi i ubiera” robotników, o tyle obecnie mają pretensje, że oferuje im zbyt wiele dóbr, tak jakby było coś złego w tym, że wreszcie można się uwolnić od elementarnych trosk materialnych. George Orwell już w latach 30. trafnie pisał, że tym, co czyni socjalizm popularnym wśród społecznych „dołów”, nie są mało konkretna „wolność” i wizje nowatorskich stylów życia. Plebejuszy przyciągają doń całkiem „drobnomieszczańskie” marzenia oraz przekonanie, że socjalizm oznacza pełny żołądek, stabilizację materialną i brak prześladowań politycznych plus to, co jest im bliskie już w kapitalizmie: picie piwa z kolegami, chodzenie na mecze i cieszenie się życiem rodzinnym.

Już od kilku pokoleń bojownicy kontrkultury zalewają świat „wywrotową” muzyką, „wywrotową” sztuką, „wywrotową” literaturą, „wywrotowymi” strojami, a na uniwersytetach pełno jest profesorów rozpowszechniających /…/ „wywrotowe” idee. Tyle wywrotowej działalności, a system całkiem nieźle ją toleruje – szydzą Heath i Potter. Autorzy „Buntu…” podważają mit założycielski kontrkultury – że rozwinięty kapitalizm bazuje na uniformizacji i dlatego narzuca konsumentom ograniczone możliwości wyboru, „urabiając” ich do jednakich postaw. W rzeczywistości „system” żywi się różnorodnością; świetną pożywką staje się dla niego również to, co „buntownikom” wydaje się wymierzone w same jego fundamenty. Heath i Potter piszą złośliwie: Oto pobieżne zestawienie rzeczy, które w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat uchodziły za nadzwyczaj wywrotowe: palenie papierosów, długie włosy u mężczyzn, krótkie włosy u kobiet, brody, minispódniczki, bikini, heroina, jazz, rock, punk, reggae, rap, tatuaże, włosy pod pachami, graffiti, skutery, kolczyki w różnych częściach ciała, wąskie krawaty, nienoszenie biustonosza, homoseksualizm, marihuana, podarte ubrania, żel do włosów, irokezy, afro, antykoncepcja, postmodernizm, spodnie w kratkę, ekologiczne uprawy warzyw, buty wojskowe, seks między przedstawicielami różnych ras. Dzisiaj każdą pozycję z tej listy można znaleźć w typowym wideoklipie Britney Spears (może z wyjątkiem włosów pod pachami i ekologicznych warzyw).

Wedle adeptów kontrkultury, „system” za pomocą sektora reklamowego „programuje” konsumentów, aby nabywali wciąż więcej i więcej jednakowej oferty. Kontrkulturowa teoria konsumpcji mówi, że napędzana jest ona przez dążenie, aby „być jak inni”, przez konformistyczną chęć posiadania tego, co znajduje się w powszechnym użyciu. Jednak faktyczny powód udziału w „zakupowym wyścigu szczurów”, a zarazem przyczyna tego, że rozmaite „buntownicze” postawy i trendy zostały bez trudu wchłonięte przez „system”, są dokładnie odwrotne. Ludzie gros pieniędzy przeznaczają na takie dobra i usługi, które nie dostosowują ich do „tłumu”, lecz z niego wyróżniają. Czy będą to „luksusowe marki”, czy „najświeższe nowości”, czy „tradycyjne receptury”, czy „alternatywne trendy”, czy „wyroby ekologiczne” – większość z nas kupuje je po to, aby manifestować swoją oryginalność, nie zaś utożsamić się z „szarą masą”. Kiedyś „cykl życia” produktów wyznaczała ich trwałość. Natomiast w epoce „buntu” całkiem dobre przedmioty wyrzuca się tylko dlatego, że przestają być „świeże” i odkrywcze, na ich miejsce kupując „topowe”. Współczesna kultura konsumpcyjna jest swego rodzaju nieustanną „pogonią za cool”, za modą, nowością i odmiennością.

Ma to jednak niewiele wspólnego z przebiegłością „systemu”, z „terrorem” reklamy, z „wszechwładzą” wielkich koncernów. Heath i Potter przywołują Thorsteina Veblena, który już u schyłku XIX w. sformułował teorię, wedle której po zaspokojeniu podstawowych potrzeb społeczeństwo zaczyna pożądać bardziej wyszukanych dóbr. O ile jednak wzrost dostępu do prostych produktów powszechnie wzmaga zadowolenie z własnej sytuacji (po prostu żyje się lepiej i łatwiej), o tyle konsumowanie dóbr luksusowych ma z natury działanie przeciwne. Stanowi bowiem grę o sumie zerowej – jeśli część z nas bierze udział w nowej modzie i zyskuje prestiż, to adepci mody poprzedniej „wypadają z obiegu” i tracą „blask”; gdy dobro elitarne staje się dostępne wielu jednostkom, znika jego symboliczny status, a posiadacze tracą poczucie zadowolenia. Stąd nieustanny, samoreprodukujący się i powszechny wyścig w dziedzinie mód i trendów, stąd też popyt na „oryginalne” i „buntownicze” postawy i style życia, a przy tym brak zadowolenia mimo wciąż rosnącego poziomu życia. Takie są skutki „rywalizacyjnej konsumpcji”, której głównym motorem napędowym nie jest marketing, lecz cechy ludzkiej psychiki.

Jednym z kluczowych mitów, jakie spopularyzowała kontrkultura, jest przekonanie, że ostoję kapitalizmu stanowią „straszni mieszczanie”, czyli konformiści, którzy grzecznie spędzają życie w biurach, jednakowych barach szybkiej obsługi i z rodziną. W tej narracji, „buntownicy” mają zagrażać kapitalizmowi, destabilizować go, poddawać krytyce i „wykolejać”. Jak przekonują autorzy książki, staromodne postawy nie są jednak wcale tym, czego nowoczesny kapitalizm pożąda najbardziej. To raczej „buntownicy” są solą tej ziemi, podporą dzisiejszego porządku gospodarczego. „Dziki” kapitalizm potrzebuje „dzikich” ludzi – i to nie tylko jako konsumentów „oryginalnych” trendów, lecz także jako ich twórców. /…/ stateczna i nieruchawa elita burżuazyjna, której styl życia i obyczaje były wzorowane na starej angielskiej arystokracji, została już dawno przeznaczona do unicestwienia przez siły kapitalizmu. Niespokojny wolny duch, indywidualista i cygan, pod wieloma względami bardziej pasuje do prawdziwego ducha kapitalizmu – gdzie fortuny zbija się i traci w ciągu jednego popołudnia, gdzie jedno kliknięcie myszki uruchamia przepływy kapitału po całym świecie, gdzie handel zmienia miejsce zbyt szybko, żeby ktokolwiek mógł zapuścić korzenie – piszą Heath i Potter.

Podobnie celnie autorzy „Buntu…” rozprawiają się z innym pewnikiem kontrkulturowych teorii, czyli ubolewaniami nad spadkiem różnorodności. Nawet jeśli dokonuje się koncentracja własności, to przeciętny konsument ma dzisiaj nie mniejsze, lecz znacznie większe możliwości wyboru. Dzieje się tak m.in. wskutek ogromnego rozwoju transportu, przenikania się trendów z różnych części świata, medialnego „zbliżenia” kulturowego, umasowienia niegdyś elitarnych produktów czy powstania nowych, niemasowych technologii. Możemy narzekać, że sieciowe hipermarkety rugują rodzinne sklepy, a franczyzowe knajpy i punkty usługowe zastępują lokalne podmioty, jednak przeciętny konsument ma dziś w niemal każdej dziedzinie dostęp do znacznie bogatszej oferty niż kilkadziesiąt lat temu.

Heath i Potter przywołują zresztą fakt, że w USA, kraju stanowiącym symbol uniformizacji, inicjatywy sieciowe stanowią 1/3 podmiotów handlowych i usługowych – cała reszta oferuje niepowtarzalne formy konsumpcji dóbr i usług. Wyśmiewają też teorię, wedle której konsumenci „dostają to samo” – na przykładzie rynku budowlanego wykazują, że amerykańskie przedmieścia, często przywoływany przykład standaryzacji, są dziś znacznie bardziej zróżnicowane jeśli chodzi o możliwości wyboru cech domów i ich wyposażenia, niż kilkadziesiąt lat temu, czyli w epoce, w której ponoć panowała większa różnorodność.

Nawet tam, gdzie ma miejsce pewne ujednolicenie, wynika to często nie z „urabiania” konsumentów, lecz z całkiem naturalnych procesów. W społeczeństwie masowym, w którym w ciągu zaledwie stulecia przybyło kilka miliardów osób na nierosnącym terytorium, nie jest możliwa powszechna produkcja „lokalna” i „oryginalna”. Ludzie oczekujący, że restauracja mająca dziesiątki klientów będzie oferowała im potrawy „domowe”, zapominają, ile czasu i wysiłku wymaga przygotowanie faktycznie domowego posiłku dla choćby 4 osób; to samo dotyczy całego sektora produkcji spożywczej. Dzisiejszy rynek konsumencki oferuje zresztą znacznie większą niż kilka dekad temu liczbę produktów „oryginalnych” czy „dopieszczonych”. Owszem, są one droższe niż te standardowe, co jednak jest oczywiste, skoro ich wytwarzanie i sprzedaż wymaga większego zachodu. Pytanie tylko, ilu miłośników różnorodności chciałoby przeznaczać nie 10 czy nawet 30, lecz 80-90% dochodów na niepowtarzalne i „naprawdę swojskie” produkty żywnościowe, kosztem rezygnacji z zakupu wielu innych dóbr. Pewna standaryzacja, a nawet „bylejakość” w wybranych dziedzinach są ceną, którą płacimy za możność większego wyboru ogólnego.

W samej konsumpcji nie ma zazwyczaj niczego złego – narzekają na „społeczeństwo (nad)obfitości” głównie ci, którzy tkwią w nim po uszy, nie zaś tacy, których zeń wykluczono lub nigdy nie mieli możności w nim uczestniczyć. Natomiast w przypadku szkodliwych rodzajów konsumpcji wyjściem z sytuacji nie jest „bunt kulturowy” i „alternatywne style życia”, lecz swoiste moratorium na „konsumpcyjny wyścig zbrojeń”, przybierające postać regulacji prawnych. Jednak kontrkultura, ze swoją teorią „systemu” skażonego do cna złem, okazuje się nie być zainteresowana reformami i prostymi rozwiązaniami.

Heath i Potter podają dwa znamienne przykłady takich ślepych uliczek. Pierwszy to konsumpcjonizm wśród młodzieży, szczególnie podatnej na epatowanie modnymi strojami, gadżetami itp. Nie tylko drastycznie napędza to wydatki rodziców, ale i skazuje uboższych uczniów na środowiskowe wykluczenie. Jak wskazują autorzy „Buntu…”, kontrkultura – ze swą obsesyjną wiarą w „system” jako rozsadnik konformizmu i uniformizacji – odrzuca najprostszy na szkolnym gruncie sposób ograniczenia tego „wyścigu zbrojeń” i zwiększenia równości, jakim byłoby… wprowadzenie mundurków. Wedle „buntowników”, byłoby to ukłonem wobec „faszystowskiego porządku”, do którego rzekomo dąży kapitalizm, a poza tym szkoła to instytucja sama w sobie represyjna i zabijająca indywidualność, więc jej reformowanie byłoby zdradą ideałów i uwikłaniem się w zgniłe kompromisy. Drugi przykład dotyczy broni palnej. Heath i Potter przypominają, że związany ze środowiskiem kontrkultury reżyser Michael Moore przedstawił w swoim filmie „Zabawy z bronią” fatalne skutki łatwego dostępu do broni w USA, a mimo to opowiedział się przeciwko zaostrzeniu kontroli tego sektora. Zgodnie bowiem z „radykalnymi” teoriami, nadużywanie broni nie jest problemem, który można rozwiązać regulacjami prawnymi. Świadczy ono o dogłębnym zepsuciu współczesnej kultury i społeczeństwa, zatem nowe przepisy byłyby jedynie półśrodkami, które nie wykorzenią „systemowego zła” – zatem lepiej nie robić nic…

Krytyce takich aberracji towarzyszy w „Buncie na sprzedaż” ukazanie słabości tego, co kontrkultura uważa za faktyczne alternatywy. Jednym z przykładów jest idea „Dnia bez Kupowania”, mającego zwrócić uwagę na „nadkonsumpcję”. Tymczasem w dzisiejszych realiach to, że my konsumujemy mniej, nie oznacza, iż zmniejsza się skala konsumpcji ogólnej. Pieniądze, których nie wydaliśmy na zakupy, nasz bank pożyczył komuś innemu, kto otrzymał upragniony kredyt konsumpcyjny. Faktyczne zmniejszenie udziału w konsumpcji może się dokonać jedynie poprzez zmniejszenie siły nabywczej. O ile jednak „Dzień bez Kupowania” cieszy się wśród kontrkulturowców dużą popularnością, to chyba niewielu z nich chciałoby się przyłączyć do „Dnia bez Zarobku”, jak celnie drwią autorzy książki.

Zamiast czekać na „upadek systemu” lub wierzyć, że świat zmieni się, gdy mozolnie zgromadzimy wystarczająco dużo konsumentów wybierających produkty „alternatywne”, wiele problemów można rozwiązać już dziś za pomocą przepisów administracyjnych, regulacji podatkowych itp. Heath i Potter pytają, dlaczego te same środowiska, które na szczęście wciąż bronią systemu powszechnych ubezpieczeń społecznych i publicznej służby zdrowia, zarazem wierzą, że problemy z innych dziedzin, np. ochrony środowiska, można rozwiązać jedynie lub głównie poprzez indywidualne „zmiany stylu życia”.

Choć nie piszą tego wprost, wydaje się, że kluczowym problemem „radykalnych” środowisk i ich koncepcji jest przerost indywidualizmu. Dawniej inicjatywy oddolne były formą zbiorowego nacisku na rządy i instytucje, aby wprowadziły rozwiązania systemowe, korzystne dla szerokich rzesz lub ogółu społeczeństwa, albo stanowiły – jak ruch spółdzielczy – opartą na masach awangardową formę nowego ustroju. Dziś natomiast niewielkie, rozproszone grupy są przekonane, że dzięki indywidualnym wyborom i działaniom ich członków dokona się epokowa zmiana – taka potęga miałaby tkwić w decyzjach i postawach „oświeconych”. W praktyce jednak nic takiego się nie dzieje. Trudno przecież oczekiwać, że konsumpcja produktów tzw. sprawiedliwego handlu czy żywności ekologicznej albo „nielegalne” sadzenie roślinności w miastach (guerilla gardening) staną się kiedykolwiek na tyle masowe, iż wywołają zmianę ogólnospołeczną w skali globu, kraju czy choćby aglomeracji. Dużo więcej dobrego w tych kwestiach zrobiłby skuteczny nacisk na ekologizację przepisów dotyczących ogółu upraw rolnych, wprowadzenie bardziej „przyjaznych” krajom Trzeciego Świata regulacji celnych czy sensowna polityka władz municypalnych, niż hobbystyczno-egoistyczno-modowo-charytatywne „wybory konsumenckie” i takież „oddolne działania”. Ale wówczas należałoby nieco utemperować ego „radykałów”, w zamian zaś nauczyć się współpracy z grupami osób, które niekoniecznie są tak samo „aktywne” i „świadome”, jak kontrkulturowi „buntownicy”.

To właśnie etos propagowany przez tych ostatnich podkopuje możliwości zbiorowego działania. Eskalacja kulturowych różnic w imię „samorealizacji”, odrzucenie wszelkich reguł w ramach „wyzwolenia” i walki z hierarchiami (od nich bowiem już ponoć tylko krok do faszyzmu), skutkują niemożnością nawiązania sojuszów. Środowiska, które uważają się za radykalne i poddają „totalnej” krytyce „system”, w praktyce nie robią zatem nic, aby cokolwiek zmienić – w niszowych grupach spędzają miło czas, nazywając egocentryzm „alternatywnym stylem życia”. Czym kontrkulturowcy różnią się w wymiarze społecznym od wędkarzy? Chyba tym jedynie, iż miłośnicy wędkowania nie udają, że ich aktywność cokolwiek zmienia, a tym bardziej – że zagraża jakiemuś „systemowi”. My jednak daliśmy sobie wmówić, że 40-letni facet z kolekcją spławików to z zasady bierny społecznie nudziarz, konformista i przeciętniak, zaś 19-letnie dziewczę z równie pieczołowicie gromadzoną kolekcją muzyki „alternatywnej”, jest zaangażowaną, wrażliwą buntowniczką, zwiastującą „nowe czasy”.

Z konieczności streszczam wielowątkowy i pełen przykładów wywód Heatha i Pottera, chcąc nie chcąc mocno zubażając to, co mają do powiedzenia. Ich książka nie jest pozbawiona wad, z których główną wydaje się zbytnie utożsamienie z przyjętą tezą – tak znaczne, że autorzy krytykują kontrkulturę nawet tam, gdzie jej idee noszą znamiona sensu. Przykładem niech będzie niechęć wobec ekspansji reklam, których nie można traktować – wbrew opiniom autorów – jako pojedynczych, nieszkodliwych przekazów, bo w takiej liczbie i natężeniu tworzą one spójny przekaz, rugujący niekomercyjne wartości i postawy. Na zasadzie reakcji przeciw obsesjom „antysystemowców” nazbyt idealizują też obecny porządek, np. gdy przekonują, że problem dewastacji środowiska rozwiążą mechanizmy rynkowe, opłaty za zanieczyszczanie itp. Być może część tych słabości należy złożyć na karb pochodzenia jej autorów. Kanadyjczycy, czyli mieszkańcy jednego z najbogatszych, a zarazem bardzo „socjalnych” krajów, mogą sobie wyobrażać, że kapitalizm wszędzie jest taki „bezproblemowy”. Te niedoskonałości książki nie zmieniają jednak tego, że jest ona znakomita – nie tylko jako rzetelna i krytyczna analiza ważnego zjawiska, ale również jako quasi-manifest.

Autorzy „Buntu na sprzedaż” krytykują bowiem kontrkulturę przede wszystkim za podkopanie tradycyjnej polityki lewicy. Niezależnie, czy uznamy „(kontr)kulturowy bunt” za rdzeń, czy jedynie za element szerszego procesu, faktem pozostaje, że współczesna lewica i środowiska postępowe wpadły w wiele pułapek opisanych powyżej. Te kilka dekad, podczas których brnęły coraz bardziej w kontrkulturowe szaleństwo, było zarazem okresem demontażu socjalnych funkcji państwa, przeciwko czemu nikt na większą skalę nie protestował. Jeśli nie chcemy zatem powrotu „dzikiego” kapitalizmu i wojny wszystkich ze wszystkimi, w której przegrają najsłabsi, potrzebujemy odbudowy lewicy.

Takiej lewicy, która kontrkulturowemu eskapizmowi i elitaryzmowi przeciwstawi odnowienie więzi z masami, odkładając na bok różnice w stylu życia. Takiej, która oprze działania i struktury nie na egoistycznych rojeniach o „antyautorytaryzmie” i „braku hierarchii”, lecz na zasadach demokratycznych. Takiej, która mrzonki o „obaleniu systemu” zastąpi konkretnymi inicjatywami, mającymi na celu utrzymanie lub poszerzenie zakresu zdobyczy socjalnych, a życie ludzkie bardziej bezpiecznym i stabilnym, a także – nie ma potrzeby wstydzić się tego postulatu – wygodnym. Takiej, która zamiast naiwnych marzeń o masowym odrzuceniu konsumpcjonizmu, położy nacisk na ograniczenie najbardziej szkodliwych postaw i trendów, czy to za pomocą przepisów, czy wysokiego opodatkowania ich. Takiej, która w miejsce roztrząsania problematyki kulturowej, stylów życia i wyborów konsumenckich zajmie się ponownie sferą polityki i reformami instytucji. Takiej wreszcie, która zamiast wolności – przesadnie akcentowanej przez ostatnie dekady oraz świetnie współgrającej z etosem dynamicznego kapitalizmu – w centrum uwagi postawi równość i braterstwo.

Ten, zdawałoby się, bardzo umiarkowany program, jest zarazem radykalny. Oznacza on bowiem ni mniej ni więcej, lecz zawrócenie o 180 stopni z drogi, którą lewica podążała przez kilka minionych dziesięcioleci.

Remigiusz Okraska

Joseph Heath, Andrew Potter, Bunt na sprzedaż. Dlaczego kultury nie da się zagłuszyć?, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2010, przełożyła Hanna Jankowska.

Książkę można nabyć w sprzedaży wysyłkowej: MUZA SA, ul. Marszałkowska 8, 00-590 Warszawa, tel. /22/ 6286360, e-mail: info@muza.com.pl, księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Tematyka
Z numeru
Nowy Obywatel 1/2011 " alt="">
komentarzy