Trzy paradygmaty modernizacji

Trzy paradygmaty modernizacji

Modernizacja wyłącznie poprzez rozbudowę infrastruktury to pole do popisu dla „kręcenia lodów”. Postrzeganie jej jedynie w wymiarze obyczajowym sprawia, że i tak już silne grupy społeczne stają się jeszcze silniejsze. Impulsem do autentycznej modernizacji – jest odwaga i jej instytucjonalne zaplecze.

Demony modernizacji

Modernizacja jest demonem współczesności. Jest nam potrzebna, bo czujemy naturalną być może potrzebę zmierzania wciąż przed siebie, pokonywania własnych słabości. Modernizacja jest też niestety ideologiczna w swym rdzeniu, bo daje możliwości manipulacji całymi zbiorowościami. Bywa zbawieniem, bywa też wielką iluzją, która prowadzi do zwiększenia nierówności społecznych. Posiada wiele twarzy – ma być procesem wprowadzania nowych technologii, przejściem od społeczeństwa tradycyjnego do nowoczesnego, ma bazować na industrializacji, urbanizacji, demokratyzacji. Jednak im więcej twarzy modernizacji – tym więcej okazji do manipulacji.

Modernizacja to słowo-wytrych. Zarówno ono, jak i wszelkie jego derywaty użyte być mogą do dokonywania zmian według widzimisię tego, kto wytrycha potrafi użyć. Wszystko może być bowiem zadeklarowane jako nie dość nowoczesne, opóźnione, spetryfikowane, a więc – wymagające modernizacji. Na tym polega w gruncie rzeczy ideologiczność każdej modernizacji: ktoś potrafił kogoś przekonać/zmusić do tego, żeby uznał, iż unowocześnianie na jego modłę to właściwa decyzja, którą trzeba poprzeć czynem.

Modernizacja zawsze oznacza jakąś zmianę, i to zmianę rozumianą przez modernizatorów pozytywnie (chociaż nie każda zmiana jest rozumiana jako modernizacja i nie każda modernizacja jest faktycznie pozytywna). Jakaś forma modernizacji jest więc zawsze konieczna, nie jest przy tym nigdy do końca jasne, na czym lokalnie miałaby ona polegać, ani jak intensywna miałaby być. Te dwie zmienne modernizacji są więc podatne na ideologizację, poddanie woli zewnętrznych grup interesu oraz wszelkiej maści miejscowych grup antyrozwojowych (używając określenia Andrzeja Zybertowicza). To ogólne idee. Natomiast polskie społeczeństwo wpada niestety wciąż w te same pułapki – są to pułapki dwóch paradygmatów modernizacji.

Paradygmat pierwszy: budujemy nowy kraj

Stosowane po 1945 r. z różnym nasileniem, ale i różnymi celami, hasło modernizacji było jednym z przewodnich sloganów partii komunistycznej. Zaczęto od odbudowy kraju i od tej chwili postulat modernizacji materialnej, przy braterskiej współpracy ze Związkiem Sowieckim, nigdy kraju nie opuścił. Tak rozumiana modernizacja polegała na nacjonalizacji przedsiębiorstw i dóbr prywatnych oraz na tworzeniu nowych form i zakładów produkcji: kombinatów rolnych i fabryk produkujących zupełnie nowoczesne artykuły. Wszystkie te elementy gospodarki miały być zarządzane z centrali, poddane wyższej sile, która planowała nawet nie w skali Polski, ale całego obozu bratnich państw, ze stolicą w Moskwie.

Modernizacja miała jeszcze jeden wymiar: moralno-społeczny. Zgodnie z komunistycznym paradygmatem, celem zmian było stworzenie nowego społeczeństwa, bezklasowego oraz równego w dostępie do wszelkich dóbr materialnych. Dla realizacji tego zamierzenia należało zniszczyć stare struktury społeczne, a więc „pogonić pana i plebana”. Dokonano wielu zmian o charakterze inżynierii społecznej, zaczynając od przesiedleń ludności, które zniszczyły tradycyjne wspólnoty i więzi zaufania. Prawdą jest, że przesiedlenia były wynikiem pojałtańskiej utraty Kresów przez Polskę, ale przymusowe migracje oraz nowe granice miały służyć zburzeniu starego społecznego porządku, opartego na tradycyjnej wspólnocie, w skali szerszej niż tylko nowa Polska. Więzi społecznych nie udało się już odtworzyć, skazując szereg osób na alienację. Dla przykładu, mieszkańców wiosek z Wileńszczyzny przesiedlano na Mazury, gdzie zasiedlali opuszczone gospodarstwa razem z nowymi przybyszami z Pomorza i centralnej Polski, którzy przyjechali tam zwabieni wizją posiadania gospodarstwa na własność. Nowe społeczności składały się najczęściej z przypadkowych mieszkańców, a wiekowa struktura dawnych wspólnot i zaufania społecznego została na zawsze złamana.

Niszczenie tradycyjnej inteligencji oraz zastępowanie jej na kluczowych pozycjach w państwie ludźmi, u których brak kompetencji rekompensowany był absolutną lojalnością wobec władzy ludowej, to kolejny etap. Wreszcie masowa inwigilacja poprzez tajne służby wszelkich struktur społecznych, które nosić mogłyby znamiona reakcjonizmu, przypieczętowała rozpad społeczeństwa i izolację grup społecznych. Wprawdzie więzi międzyludzkie na poziomie rodzin i kręgów towarzyskich mogły być silniejsze niż dziś, jednak ponad tym poziomem występowała próżnia socjologiczna – brak zaufania do władzy, obcych i innych grup. Był to zresztą kolejny czynnik budujący na długie lata i aż do dzisiaj deficyt zaufania społecznego wśród Polaków.

Warto retorycznie zapytać: czy osiągnięto tym sposobem modernizacji społeczeństwo bezklasowe, z równym dostępem do dóbr? Zaraz po tym, kiedy pognębiono „przedwojennych wyzyskiwaczy”, miejsce dawnych elit zajął „prostak i cham”, polujący w Łańsku, jeżdżący na wczasy do Soczi, palący kubańskie cygara i pijący gruzińskie koniaki. I w tym samym czasie, gdy posyłał on na ulice ZOMO, żeby strzelało do protestujących robotników, robił się coraz bardziej cyniczny, wysyłając swoje dzieci na stypendium Fulbrighta, aby uczyły się zasad zgniłego kapitalizmu, który miał nadejść i w Polsce.

Wiele haseł i działań modernizacyjnych prowadzonych w Polsce po 1989 r. jest dziwnie bliskich temu, co miało miejsce w Afryce w latach 60. i 70. Po demontażu systemu kolonialnego w jego dotychczasowej wersji, nowe państwa afrykańskie weszły na drogę szybkiej modernizacji „indukowanej”. Jej założenia mówiły, że wystarczy wprowadzić do zacofanych regionów pewne instytucje społeczne i organizacje znane z krajów zachodnich, a reszta społeczeństwa odpowiednio się unowocześni. Impulsem strategicznym dla rozwoju Afryki miały być uniwersytety, powszechne prawo wyborcze, radio i telewizja, które generując znane z Zachodu potrzeby, miały tworzyć naciski modernizacyjne, m.in. rozbudzając ambicje i potrzeby konsumpcyjne. Pewien brytyjski profesor – biolog i psycholog – opowiadał nam, jak w latach 60. w Zambii Brytyjczycy pomagali tworzyć uczelnie wyższe i inicjowali tworzenie na nich takich kierunków, jak medycyna czy budownictwo. Tymczasem większość chętnych pragnęła studiować nauki polityczne i stosunki międzynarodowe, by (jak uważali) zostać ambasadorami i ministrami…

Obok takich zmian szła też ścieżka modernizacji industrialnej. Tyle że tu rzadko kiedy bazowano na własnym potencjale społeczności afrykańskich. Fabryki budowano więc bardziej pod kątem potrzeb eksportu do Europy i Ameryki, niż wizji rozwoju społecznego. A beneficjentami pozostawali lokalni kacykowie, elity kompradorskie i zagraniczni inwestorzy. Osiągnięto oczywiście pewną formę modernizacji, bo w wielu krajach Afryki struktura społeczna ulegała zmianie, odchodząc od preindustrialnych modeli działania. Nadal jednak Afryka nie jest klonem Pierwszego Świata, chociaż więc skok cywilizacyjny został dokonany, to lądowanie nastąpiło w innym miejscu, niż zapowiadano.

Polskie społeczeństwo też ma „skakać”. Okazuje się zawsze, że to, co zrobiliśmy do tej pory, nie jest wystarczające. Pierwszy świat znowu nam uciekł: mamy za mało autostrad, za mało lotnisk, za mało nowoczesnych metropolii, hoteli, boisk… Skaczemy więc.

Paradygmat drugi: równość, wolność i siła dla równiejszych

Po tym, jak komunizm został rozmontowany, pozostał spory potencjał ludzi i instytucji o charakterze kulturowym i inteligenckim, niechętnych temu, aby powróciła jakakolwiek forma przedkomunistycznej Polski. Dość szybko zawarli oni sojusz z postępowymi siłami z Zachodu, związanymi m.in. z tzw. tęczową koalicją. Niewielu przeszkadzało to, że jeszcze dwie dekady temu, w ramach takich akcji jak „Hiacynt”, władze PRL zdobywały „haki” na przedstawicieli mniejszości seksualnych. Wrażliwość starych „towarzyszy” i ich młodych pretorianów na problemy prześladowanych grup niespotykanie bowiem wzrosła po roku 1989.

Dla tych formacji modernizacja jest synonimem definitywnego zwalczenia Ciemnogrodu. Realizacja tego postępu może mieć miejsce wyłącznie poprzez wytropienie wszystkich elementów tradycyjnych, narodowych, religijnych (głównie w wydaniu katolickim), ksenofobicznych, uznanych za „faszystowskie”, reakcyjnych i tak dalej, a następnie napiętnowanie i skazanie ich na śmierć społeczną. W ramach tak rozumianej modernizacji daje się wyróżnić dwa postulaty: ośmieszenie i napiętnowanie wszystkiego, co kulturowo tradycyjne, oraz ręcznie sterowane upodobnienie się do społeczeństw typu multi-kulti. Realizacja tych postulatów, zdaniem ideologów tego nurtu, doprowadziłaby do ostatecznego szczęścia w kraju nad Wisłą.

Tzw. postępowcy mają za plecami potężne środki budżetowo-medialne: mnóstwo autorytetów i funduszy przeznaczonych na zwalczanie nietolerancji i dyskryminacji zarówno faktycznej, jak i wyimaginowanej. Stałe tropienie wroga jest warunkiem koniecznym, żeby korzystać z owych środków. Ponieważ zaś środków jest dużo, to pole kreacji wroga musi być stale utrzymywane i rekonstruowane. Przy czym wróg musi być niezbyt groźny i w miarę biedny.

Postępowcy wpisują się w nurt tak zwanej nowej lewicy. Nie interesuje ich zatem aspekt ekonomiczny funkcjonowania społeczeństwa, lecz wyłącznie obyczajowy i etniczny. Robotnik z byłego PGR-u nie jest ich wymarzonym targetem. Nie jest zatem prawdą, że modernizacja społeczna ma w praktyce dotyczyć wszystkich pokrzywdzonych grup. Postępowcy podążają bowiem za modą i związaną z tym koniunkturą finansową. Tam, gdzie pieniądz, tam serce ich. Nie interesuje ich kwestia mniejszości serbołużyckiej w Niemczech Wschodnich, ani światowe media rozwodzące się o polskich (sic!) obozach koncentracyjnych, ani problem nieuznawanej mniejszości polskiej w Niemczech czy zakazy publicznego używania pisanego języka polskiego na Litwie.

Postępowcy boją się nadepnąć na odcisk wielkiemu kapitałowi, zwłaszcza medialnemu, który za nimi bezpośrednio stoi. Dlatego też szczytem odwagi jest dla nich wetknięcie polskiej flagi w zwierzęce odchody (zbiera się wtedy ogromne oklaski za bohaterstwo!), albo zniszczenie Biblii w miejscu publicznym (jakoś nie rwą Koranu czy Tory). Przedstawione motywy walki o lepszy świat, pozbawiony nietolerancji wobec tzw. słabszych, są dla postępowców wystarczającym powodem, by starszych i najczęściej biednych ludzi, o tradycyjnych przekonaniach oraz najgorszych doświadczeniach Polski XX w., nazywać moherami i Ciemnogrodem. Dzieje się to bez najmniejszej nawet refleksji, że jest to jaskrawy wyraz dyskryminacji faktycznie najsłabszych. Na tym ma bowiem właśnie polegać ostateczny triumf nowoczesności nad tradycją: na nietolerancji wobec tych, którzy nie pasują do postępowej wizji klasy średniej z fundacji na rzecz postępu.

Konkludując, społeczeństwo nowoczesne to według postępowców takie, w którym i tak już silne grupy społeczne staną się jeszcze silniejsze dzięki płaszczowi politycznej poprawności, który niczym drut kolczasty razi każdego, kto podejmuje się najmniejszej choćby próby krytyki. W społeczeństwie tym trzeba stale podkreślać, że kogoś się lubi, kocha i szanuje, aby nie narazić się na zarzut jakiejś fobii. Przy czym kochać trzeba tych, którzy posiadają siłę zdolną zmusić do tej miłości.

Oczywiście sam postulat obrony słabszych jest nie tylko wzniosły, ale i konieczny. Jednak sposób jego realizacji może tylko zniechęcać. Podmiotem starań nie są bowiem wiejskie gospodynie, biedota z miasta czy dzieci robotników ze „sprywatyzowanych” zakładów. Przedmiotem (i podmiotem) modernizacji są ci, którzy mogą pojawić się w modnych programach telewizyjnych, w topowych fryzurach i ciuchach, by perorować, jak to Ciemnogród ich dyskryminuje.

Paradygmat trzeci: otwartość i odwaga

Trzeci paradygmat modernizacji to póki co jedynie postulat, który szuka aktorów gotowych go poprzeć. Nie bierze się on jednak z próżni, lecz z określonej wizji przeszłości.

Polska wydaje się być krajem wiecznej wręcz zmiany i nigdy przez ostatnie półwiecze nie spełnianych postulatów modernizacyjnych: krajem na ciągłym dorobku, nieustannie reformowanym i nieustannie wymagającym reformy, bez względu na to, kto nim rządzi. Nawet pobieżny przegląd listy wszystkich reform – od czasów powojennych do obecnych „rządów miłości” – skłania do przekonania, że starczyłoby ich, aby zmodernizować nie jeden kraj, lecz cały kontynent.

Każde zjawisko społeczne odbywa się w jakimś kontekście dziejowym i nie sposób rzetelnie o nim rozprawiać, pomijając jego historyczne ugruntowanie. Nie sposób więc, zastanawiając się nad problemem modernizacji w Polsce, nie wziąć pod uwagę okresu zaborów i odzyskania niepodległości.

Powszechnie uważa się, że wiek XIX był przełomowy dla procesów unowocześniania Starego Świata. W kłębach pary i stukocie maszyn upadał porządek feudalny, a właściwie reformował się, zaś w tym samym czasie rodziły się nowe grupy rozdające karty, kumulowano kapitał, powstawały podstawy późniejszego bogactwa i władzy w Europie. Jako że nie było wtedy suwerennej Polski, procesy te na naszych ziemiach postępowały z intensywnością kontrolowaną przez zaborców. Nie znaczy to, że Polacy pozostawali bierni: w tym okresie powstało wiele odważnych innowacji społeczno-technicznych o całkowicie rodzimym pochodzeniu. Wszystkie one jednak mogły być skonsumowane i upowszechnione tylko w takim zakresie, w jakim nie kolidowały z interesami poszczególnych zaborców. Polska w pewnej mierze została więc zmuszona do hibernacji w kwestii postępu, a stało się to w momencie europejskiej fazy modernizacji.

Próby nadrobienia tego zapóźnienia podjęła się II Rzeczpospolita. I chociaż można mieć do niej wiele różnych zastrzeżeń, to jednak dzięki mądrym posunięciom władz i szerokiemu poparciu społecznemu, nowa Polska rozwijała się gospodarczo, technologicznie i kulturowo. Nie miejsce tu, żeby opisywać udaną reformę waluty, połączenie trzech zaborów, budowę COP-u, Gdyni czy skuteczną obronę przed bolszewizmem w roku 1920. W II RP nawet na tle ówczesnych czasów globalnej dekoniunktury, pojawił się zalążek państwa podmiotowego, lidera nie tylko regionu, ale i przyszłej Europy. Dość wspomnieć, że ówczesna Warszawa miała – zgodnie z planami jej wielkiego prezydenta, Stefana Starzyńskiego – skończyć budowę wszystkich nitek metra w latach 70. Także sektor prywatny rozwijał się prężnie. Polskie firmy przedwojenne reprezentowały niemalże każdą branżę ówczesnego świata, dając nadzieję na rzeczywistą gospodarczą konkurencję z innymi państwami. Większość tego dziedzictwa została jednak zaprzepaszczona: II wojna światowa upośledziła Polskę na długie lata.

Trzeci paradygmat odwołuje się do tej tradycji, bazując na przekonaniu o konieczności stworzenia takich warunków społecznych, które dają możliwości samorealizacji różnym żywotnym grupom społecznym, minimalizując przy tym działania antyrozwojowych grup interesów. Modernizacja w tym ujęciu obejmuje budowę nowych dróg, szpitali, lotnisk czy boisk, a także proces emancypacji słabszych grup społecznych oraz zwiększanie egalitaryzmu. Tyle że żadnego z tych procesów nie stawia na piedestale. Te procesy, ich zakres i kierunek powinny być konsekwencją działań i woli społecznej, a nie efektem ślepego małpowania innych krajów przez elity wątpliwej proweniencji i lojalności.

Punktem wyjścia warto uczynić pytanie: skąd właściwie biorą się impulsy dla unowocześniania, ulepszania, które pozwalają skorzystać z możliwości modernizacji wszystkim zainteresowanym członkom społeczeństwa? Czy impulsem są tylko pobudki szlachetne? Modernizacja pojawia się przecież także z powodu chciwości, ambicji, dążenia do władzy czy ochrony własnych interesów, a każdy z tych impulsów może prowadzić do zejścia na złą drogę, dlatego wymaga ramy zabezpieczającej interes innych żywotnych grup interesu społecznego.

Impulsem, który postrzegamy jako pozytywny, jest odwaga. Modernizacja płynąca z odwagi ma miejsce wtedy, gdy różne jednostki, grupy społeczne, grupy interesu nie tylko mają śmiałość podjęcia działań i dostrzegają przestrzenie do realizacji własnych planów unowocześnienia, ale przede wszystkim, gdy ta odwaga nie musi oznaczać konieczności przełamywania zakulisowych działań i ukrytych mechanizmów blokujących.

Społeczeństwo „zmodernizowane” to dla nas społeczeństwo odważne. Plany unowocześnienia Polski w czasie II RP płynęły z odwagi, czasem wręcz szalonej. I nie mamy tu na myśli tylko liderów, którzy realizowali wielkie projekty infrastrukturalne, ale także tych, którzy w małych miastach otwierali własne zakłady naprawy automobilów czy niewielkie fabryczki; tych, którzy unowocześniali własne gospodarstwa rolne i wracali nieraz z dalekiej Ameryki, by tu pracować. Fundamentem było jednak przekonanie, że aparat państwa i nastawienie większości elit nie wytworzą barier ostatecznie blokujących marzenia. Blokady oczywiście były. Nie było jednak paraliżującego przekonania, że nie warto rozwijać własnej przedsiębiorczości, bo liczba czyhających hien jest zbyt duża, przemożna. Bo i tak ktoś naszą firmę wykończy, doprowadzi do upadłości, a potem przejmie, bo urzędnicy państwowi „siedzą w kieszeni” zagranicznej korporacji, a polskojęzyczna prasa robi grunt społeczny pod kolejny akt niemocy Państwa Polskiego wobec następnej „dziejowej konieczności”, która w dziwny sposób realizuje interesy wszystkich stron, tylko nie Polski.

Modernizacja, którą postulujemy, nie dokonuje się w warunkach anarchii. Odwaga – by prowadzić kontrowersyjne badania, by pomagać grupom społecznie upośledzonym, by założyć spółdzielnię producentów rolnych – bierze się z określonych warunków kulturowych. A te powstają w dużej mierze dzięki działaniom elit. Gdy te wykazują strach, uległość i nielojalność, to czego możemy oczekiwać od reszty społeczeństwa…

Rozwojowe grupy interesów – podobnie zresztą, jak i ich antyrozwojowe odpowiedniki – potrzebują warunków brzegowych oraz impulsów strategicznych, płynących od elit. Aspekty te można z łatwością wymienić. Państwo które chce, aby powstały rozwojowe grupy interesów, musi:

  • w  gospodarce stosować jasne i przejrzyste zasady, obowiązujące wszystkie podmioty w równym stopniu, oraz bezlitośnie karać wszelkie przejawy korupcji i tzw. kreatywnej księgowości, zaczynając od wielkich firm „dojących” budżet państwa, co  skłoni mniejsze firmy do większej lojalności;
  • w  kulturze nie szczędzić środków na budowanie dobrego stereotypu i  autostereotypu państwa i obywateli oraz popularyzować wszystkie wątki historyczne i kulturowe, które są budujące dla „szarego obywatela”;
  • w  prawie i jego stosowaniu kierować się przystępnością, prostotą i nieuchronnością działania;
  • w  polityce zagranicznej stawiać przede wszystkim na swój własny interes, nawet gdy budzi to sprzeciw silniejszych państw;
  • w  kwestii szeroko rozumianego bezpieczeństwa zapewnić swoim obywatelom, mniejszości polskiej za granicą, podmiotom prawnym zarejestrowanym w kraju oraz polskim za granicą wszelkie możliwe wsparcie i zabezpieczenie w wypadku, gdy stają się zagrożone lub przysługujące im prawa są łamane lub nie są realizowane;
  • w  kwestii edukacji dbać o dobrą i szeroką ofertę edukacyjną, z  naciskiem na budowanie przekonania, że razem możemy dużo więcej i że jesteśmy częścią większego i starszego projektu niż doraźność;
  • w  kwestii polityki informacyjnej (mediów) zadbać o to, aby media nigdy nie zostały zmonopolizowane, a ich właścicielami byli przede wszystkim obywatele, których interes jest związany z  interesem Państwa Polskiego.

Oczywiście można dyskutować, czy powyższe postulaty wystarczą, aby napełnić działania obywateli odwagą. Bez nich jednak nie ma mowy o żadnej formie kształtowania własnego państwa. Być może już samo wprowadzenie tych postulatów w życie jest modernizacją, jednak według nas, to dopiero pierwszy etap – stworzenie ramy. Etap zasadniczy musi być w rękach suwerenów. To my wspólnie powinniśmy zmienić otaczającą nas rzeczywistość. Aby jednak to się stało, nie możemy bać się tego, że zachodnia korporacja zniszczy naszą firmę korzystając z pomocy jakiegoś urzędu, albo że nie zostaniemy prawnikiem, bo pochodzimy z rodziny bez prawniczych i pezetpeerowskich korzeni.

Trzy paradygmaty – trzy problemy

Pierwszy paradygmat dostarcza naszym zdaniem niewystarczających impulsów i stanowi pożywkę dla aktorów społecznych de facto spowalniających powstanie społeczeństwa nowoczesnego i otwartego. Modernizacja wyłącznie poprzez rozbudowę infrastruktury to pole do popisu dla korupcji, konfliktów interesów i „kręcenia lodów”.

Jednym z powodów, dla których żyjemy ciągle w modernizacyjnym transie, jest nielojalność wielu wpływowych grup społecznych wobec interesów państwa. Grupy te bezboleśnie przeszły z jednego systemu do drugiego. Ich interes nie pokrywał się z interesem wyzwalanych mas społecznych. Nie były one lojalne wobec społeczeństwa w czasach komunistycznych – sprawując władzę na różnych poziomach administracji i społecznej infrastruktury – więc nie są i w III RP. Ich główny cel to zabezpieczenie stanu posiadania i przyszłości. Grupy te cechuje cynizm i antyspołeczny egoizm (w odróżnieniu od prospołecznego i propaństwowego), który zawsze był i będzie skierowany przeciwko wprowadzeniu równych zasad działania dla obywateli, gdyż sukces tych środowisk opiera się właśnie na przewadze w społecznej grze. Co gorsza, skoro ich stary pan, czyli PRL, rzekomo upadł, to jako najemnicy do wynajęcia odrestaurowali stare sieci oraz oddali się na służbę nowych, zewnętrznych panów, o interesach zupełnie innych niż interes Rzeczpospolitej. Modernizacja rozumiana jako rozbudowa infrastruktury tworzy pożywkę dla najemników, ich starych i nowych panów.

To oczywiście każe wspomnieć o kolejnym aspekcie wiecznego przemeblowywania państwa – o konflikcie interesów. Jak się wydaje, wiele proponowanych oficjalnie (przez komisje sejmowe, posłów, ministrów i ich sekretarzy) zmian, postulowanych jako modernizacyjne, powstaje w sytuacji konfliktu interesu. Ma to miejsce wtedy, gdy osoby występując w roli urzędników publicznych łamią oficjalnie deklarowaną lojalność wobec państwa i społeczeństwa, bo działają de facto na rzecz innych, często niejawnych grup interesu. „Ulepszenia” funkcjonowania różnych branż produkcyjnych czy usługowych, nowe prawa i regulacje mające poprawić ich „zły stan” – bardzo często mają w swoim horyzoncie konkretnych beneficjentów. I niestety, często nie są nimi ci, których interesu obiecali bronić inicjatorzy zmian.

Drugi paradygmat dostarcza z kolei fałszywego dylematu. Prezentując emancypację wybranych grup społecznych jako sedno modernizacji, jednocześnie dyskryminuje wiele równolegle funkcjonujących grup społecznych, narzucając im wycinkową wizję lepszego świata. Zwolennicy tego paradygmatu postrzegają modernizację w wymiarze obyczajowym i specyficznie postrzeganej etyki. Dodatkowo w oficjalnej wykładni rzeczywistości traktuje się tu kwestie kulturowe i mentalności jako w pełni wyjaśniające wszystkie problemy. To więc narodowe wady Polaków mają stać na przeszkodzie ich pomyślności – ten właśnie, w gruncie rzeczy antypolski motyw jest podejmowany przez mainstream. Dlatego też hasła zgody, w praktyce promujące serwilizm wobec obcych interesów – bo czy zgoda na wszystko jest właściwą postawą? – stanowią tak atrakcyjny lep dla tych, których wyuczono źle myśleć o możliwościach własnej wspólnoty i własnych.

Trzeci postulowany przez nas paradygmat boryka się z problemem braku silnych aktorów, gotowych do podjęcia się realizacji wypływającej z niego wizji modernizacji. Wiele organizacji posiadających odpowiednie zasoby i kapitały nie widzi interesu w „odważnym” społeczeństwie. Bo takie społeczeństwo miewa także odwagę powiedzieć „sprawdzam” w grze w politykę czy w gospodarkę.

komentarzy