Katolicyzm tam, gdzie go nie widzimy

·

Katolicyzm tam, gdzie go nie widzimy

Wojciech Zaleski ·

Miarą katolickości danego ustroju społeczno-gospodarczego, względnie jego tendencji rozwojowych, będzie stopień realizowania przezeń warunków zabezpieczających wolność jednostek, ale w taki sposób, by nie powstawały jakieś możliwości nadużywania tej wolności, a z drugiej strony, by ustrój umożliwiał i ułatwiał służbę na rzecz całości, by niejako uwydatniał solidarność interesów, a równocześnie – dodajmy – stwarzał formy rozstrzygania zatargów przez państwo, jako najwyższego arbitra oraz dawał państwu możliwość kierownictwa w stopniu zabezpieczającym przed nędzą, a zwłaszcza przed bezrobociem.

Cechą ustroju katolickiego będzie też przepojenie życia społecznego ideami chrześcijańskimi, gdyż bez tego każdy ustrój społeczno-gospodarczy wyrodzi się w jakichś formach wyzysku. Rzecz w tym, że bez względu na to, czy podstawą teoretyczną danego ustroju jest dążenie do całkowitej wolności jednostki, czy też, przeciwnie, całkowite podporządkowanie jednostki celom i potrzebom całości społecznej – rezultaty bywają dziwnie podobne. We współzawodnictwie silnych powstają najpierw duże różnice bogactw, z tego rodzi się instynkt władzy, jaką daje bogactwo i tendencje do… usunięcia współzawodnictwa, czyli do wprowadzenia planowania prywatno-gospodarczego. Takie planowanie prywatno-gospodarcze rodzi się najpierw w pewnej dziedzinie życia gospodarczego, potem objąć może działy pokrewne, wreszcie, przeważnie z inicjatywy kapitału finansowego, rozciąga się na coraz większą ilość działów gospodarstwa społecznego i w pewnym stopniu przypomina planowanie socjalistyczne, mimo istnienia własności prywatnej w sensie kapitalistycznym. Co więcej, takie planowanie może być wykonywane nawet przez państwo, gdy jego aparat jest poddany wpływom pewnych grup wielkokapitalistycznych.

Skądinąd w ustroju planowania socjalistycznego i upaństwowienia wszystkich czy prawie wszystkich narzędzi produkcji, rodzą się inne przemiany. Oto zróżniczkowanie dochodu społecznego postępuje w miarę jak rośnie faktyczne opanowanie życia gospodarczego przez aparat kierowniczy. Używając takich pojęć, jak „państwo socjalistyczne”, czy też „aparat socjalistycznego planowania”, skłonni jesteśmy – co wynika nawiasem mówiąc z błędnych założeń totalizmu – zapominać o tym, że ten aparat i to państwo są jednak reprezentowane przez żywych ludzi, a abstrakcyjne pojęcie należy tu po prostu zastąpić konkretnym obrazem biurokracji. Jest przecież faktem, że w gospodarce np. Rosji Sowieckiej zróżniczkowanie dochodu poszczególnych warstw jest nie mniejsze niż w krajach najjaskrawszych wybryków kapitalistycznych, a na pewno nie mniejsze niż w wielu krajach o zrównoważonej strukturze, które okrzyczano jako „kraje wyuzdanego wyzysku kapitalistycznego”.

Czyż więc nie widzimy wielkich analogii między rzeczywistym układem sił społecznych w krajach, które oficjalnie posługują się zupełnie rozbieżną frazeologią? Może różnica między pewnymi formami planowania kapitalistycznego i socjalistycznego jest raczej różnicą po prostu genezy niż aktualnego stanu rzeczy?

Amerykański socjolog [James] Burnham w swej głośnej (typowo zresztą amerykańskiej przez liczne symplifikacje i uproszczenia) książce o rewolucji menedżerów przeprowadza tę analogię i ma sporo racji. Nie dostrzega jednak nowych sił, przeciwstawiających się dyktaturom menedżerów, choć narastanie ich jest faktem oczywistym. Rzecz przy tym ciekawa, że pewne szablony socjalistyczne okazują się mało przydatne w praktyce tam, gdzie właśnie rozwój tych sił – mirabile dictu [rzecz zadziwiająca] pod hasłami socjalistycznymi – posunął się daleko.

Rosja Sowiecka nie miała kłopotów ze związkami zawodowymi, ponieważ były one tam słabo rozwinięte. Nieco więcej kłopotu było z nimi już w Polsce. W procesie Adama Doboszyńskiego1 prokurator, który nawiasem mówiąc wygadywał przy wielu okazjach niestworzone bzdury, powiedział, że prawdopodobnie Doboszyński chciał organizować „żółte związki zawodowe”. Otóż „żółtymi” nazywało się te związki, które były organizowane przez pracodawcę dla otumanienia robotników i pokierowania nimi w sposób zgodny z interesami pracodawcy. Według tego określenia, w dzisiejszej Polsce wszystkie związki zawodowe są żółte i bardzo jaskrawo żółte, gdyż są narzędziem trzymania w karbach żelaznej dyscypliny rzesz robotniczych, utrudniania im walki o ludzkie życie, nakłaniania do zwiększonej wydajności. Ale z początku były ze związkami zawodowymi pewne trudności. Podobne trudności występują także w socjalizowanych dziedzinach życia gospodarczego Anglii i tu nie dadzą się tak łatwo przezwyciężyć, gdyż wolność osobista jest niemożliwa do pogodzenia z socjalizacją, jak ją pojmują współcześni marksiści, to znaczy ze zwyczajnym upaństwowieniem narzędzi produkcji. Konflikty między pracą a kapitałem nie ustają przez to, że kapitalistą staje się państwo. Nową siłą społeczną są związki zawodowe – ich rozwój jest wyrazem emancypacji klasy robotniczej. Otóż jest rzeczą znamienną, że narastające nowe siły społeczne nie znajdują zdrowego ujścia dla swych energii ani w ustroju kapitalistycznym, ani w ustroju socjalistyczno-marksistowskim jaki wzoruje się na Rosji i polega na zwyczajnym zniesieniu własności prywatnej.

Jest rzeczą niesłychanie znamienną i powiedzmy dla niekatolika wprost zagadkową, że społeczna nauka Kościoła katolickiego, akceptując niejako rozwój związków zawodowych (nb. zgodnie z dawnymi tradycjami), wyznaczała mu dalszą drogę w formie zwiększonego udziału robotnika we własności już wówczas, kiedy rozwój związków zawodowych łączony bywał raczej z tendencją ku zupełnemu zniesieniu tej własności. Dziś jeszcze nie dla wszystkich ten dylemat będzie zrozumiały, dlatego, że związki zawodowe używane są przez komunizm do rozsadzania kapitalistycznego porządku rzeczy. Natomiast w razie zwycięstwa komunizmu, powiedzmy sobie w krajach zachodniej Europy lub w Ameryce, związki zawodowe stałyby się automatycznie największą przeszkodą dla urzeczywistnienia komunizmu według wzorów rosyjskich.

Natomiast organicznie postępuje proces wzrostu udziału robotników we własności także w krajach kapitalistycznych, choć nie dla każdego proces ten jest widoczny – przeoczył go mianowicie zupełnie wyżej wspomniany Burnham. Jeżeli rady załogowe podejmują współpracę z kierownictwem przedsiębiorstwa i uzyskują – w zgodzie czy w walce – wpływ na to kierownictwo, to oczywiście jest to rozszerzeniem władztwa robotników, choć nie jest z tym złączone żadne przepisywanie formalnych tytułów własności. Jestem pewny, że dzień, w którym robotnicy General Motors w zatargu o płace zażądali przedstawienia sobie kalkulacji produkcji samochodów, będzie kiedyś uważany za początek historycznego przełomu.

Od udziału w kierownictwie przez udział w zyskach droga prowadzi nieuchronnie ku udziałowi we własności. Własność prywatnych narzędzi produkcji nie jest dla Kościoła katolickiego dogmatem. Ale własność jest symbolem wolności jednostek, jest też tej wolności zabezpieczeniem. Chodzi zatem o to, by własność była upowszechniona, gdyż wolność, wynikająca z godności człowieka, jest przyrodzonym prawem wszystkich ludzi, a nie drobnej garstki wyzyskiwaczy. Coraz dalej postępujące zrozumienie tej problematyki jest – często nieuświadomionym – zbliżeniem do katolickich idei społecznych.

Być może, że ideał społeczeństwa bezklasowego jest możliwy do osiągnięcia. Nie oznacza to, by wszyscy ludzie mieli mieć równe dochody, ale oznacza brak nieprzebytych murów i różnic między ludźmi, takich, jakie stwarza czy to kapitalizm, czy komunizm z jego niedostępną elitą za murami Kremla. Droga do urzeczywistnienia ideału społeczeństwa bezklasowego nie prowadzi bynajmniej przez zupełne zniesienie prywatnej własności środków produkcji, lecz przez jej upowszechnienie.

Katolicka doktryna społeczna, w pełni świadoma węzłów łączących ludzi w społeczeństwo, nie ma powodu do odrzucania planowości gospodarstwa. Będzie jednak zawsze wolała planowanie kierunkowe w połączeniu z państwową polityką inwestycyjną od planowania ścisłego, czyli ilościowego. Pojęcia te są może niezrozumiałe dla czytelników, gdyż sama koncepcja gospodarki planowanej jest nowa, a terminologia z nią związana nieustalona. Przez planowanie kierunkowe rozumiem stwarzanie warunków szybszego rozwoju pewnych działów wytwórczości, oparte czy to na przewidywaniu spodziewanego popytu, czy na założeniach pozagospodarczych, przy pomocy najróżniejszych narzędzi polityki gospodarczej bez upaństwowienia narzędzi produkcji, a co za tym idzie bez przepisywania poszczególnym przedsiębiorstwom ścisłych ilości i jakości wytwarzanych dóbr. W połączeniu z zasadą subsydiarności [pomocniczości] odbiera to planowaniu ostrze totalistyczne, tak niebezpieczne dla wolności ludzi. Bez daleko idących luzów planowanie sprowadzić się musi do narzucenia przez nieliczną grupkę planistów wszystkiego: rodzaju i spożycia, sposobu pracy i całego życia.

Przemiany – oparte na stopniowej emancypacji mas robotniczych i zwiększeniu ich roli w życiu gospodarczym – rozwijają się po linii wytkniętej. Wydaje się, że wywrą one na kształtowanie się przyszłego ustroju wpływ o wiele większy niż eksperymenty totalistów, których efektowne, ale krótkotrwałe sukcesy zewnętrzne oszałamiają współczesnych. Na długą metę dynamiczność życia gospodarczego może być o wiele skuteczniej osiągnięta przez rozsądne związanie wynagrodzenia z wynikami pracy, co bywa na ogół osiągane najlepiej przez pracę na własny rachunek. Wielkie konflikty społeczne rodziły się zawsze tam, gdzie masowo wprowadzano pracę najemną, przy której tego związku nie ma. Problem istotnej przebudowy życia gospodarczego polega właśnie na tym, by w przedsiębiorstwach wielkich przywrócić ten związek, czyli w ostatecznym rezultacie zlikwidować walkę klasową przez likwidację klasy wydziedziczonych. Chodzi o nadrobienie opóźnienia w rozwoju form gospodarczych, powstałego wskutek oszałamiających postępów techniki.

Oczywiście, jak każdy ustrój gospodarczy, tak i ten, którego zarysy staram się zakreślić, może być narażony na niebezpieczeństwo wyrodzenia się w jakichś nowych formach wyzysku. Są jednak ustroje gospodarcze, które mogą doprowadzić do kryzysów, niedoli i wyzysku, a są takie, które do nich doprowadzić muszą. Dlatego same formy ustrojowe nie są jeszcze gwarancją ich dobrego funkcjonowania, ale są takie formy, które na pewno dobrze funkcjonować nie mogą, gdyż wypływają ze złego ducha i fałszywych doktryn, jak kapitalizm i komunizm.

Gwarancją dobrego funkcjonowania ustroju nie mogą być jednak tylko „instytucje”, czyli formy organizacyjne. Nie chodzi przecież, jak to się niektórym ludziom wydaje, o kompromis czy zlepek zaleceń obu bankrutujących kierunków, lecz chodzi o syntezę wolności i związania obowiązkiem moralnym, która musi się opierać o coś więcej niż same instytucje ludzkie. Tylko wtedy będzie syntezą prawdziwą, a nie zlepkiem.

Nie bądźmy przesadnymi optymistami, nie przepowiadajmy łatwych triumfów syntezy. Ale nie zapominajmy o tym, że świat, miotany między skrajnościami, tej syntezy szukać musi, bo takie jest jego przeznaczenie. Skrajności są tylko objawami niepokoju poszukiwania, a rozkosz i triumf znalezienia bywa nagrodą za udręki poszukiwań.

Przypisy:

1 Adam Doboszyński (1904-1949) – polityk i ideolog ruchu nacjonalistycznego, autor programu gospodarczego, który zakładał przezwyciężenie sprzeczności i negatywnych cech kapitalizmu i komunizmu poprzez rozpowszechnienie drobnej własności środków produkcji oraz różne formy uspołecznienia dużych zakładów. W międzywojniu był również działaczem związanych z obozem narodowym związków zawodowych „Polska Praca”. W czasie wojny przebywał na emigracji, powrócił do kraju pod koniec roku 1946 z zamiarem odbudowy środowiska katolicko-narodowego. W lipcu 1947 r. został aresztowany, następnie poddany śledztwu z użyciem tortur. Po pokazowym procesie politycznym, w lipcu 1949 r. został skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano 29 sierpnia 1949 r. W roku 1989 Doboszyński został oczyszczony z zarzutów i pośmiertnie rehabilitowany.

komentarzy