Nowy Obywatel nr 5(56) - okładka

Papierek lakmusowy

·

Papierek lakmusowy

Jan Krzysztof Kelus ·

23 lub 24 września. Dzwoni do nas na wiochę ktoś z TVP2. Nazwisko nic mi nie mówi, więc je błyskawicznie zapominam. Powiada, że 35. rocznica powstania KOR-u, feta na Zamku, a na fecie będzie film o rzeczonym KOR-ze z moją piosenką o szosie E7, czyli o Radomiu. I że TVP kręci z tego reportaż i oczywiście tantiemy prześle na ZAiKS. No to przerywam i mówię, że ja jestem niezależny, do nijakiego ZAiKS-u nie należę i trzeba ze mną umowę licencyjną podpisać. Na to on, tak trochę nie na temat, mówi, że panie Janie, przecież Pan jest zaproszony na Zamek i… No to wyjaśniam, że istotnie, kancelaria coś przysłała, ale się nie wybieram. Jakoś to przełknął i po chwili milczenia powiada, że – wracając do tematu – to jak się z tą umową tak upieram, to trudno, podpiszą. Więc przechodzę do konkretu i mówię, że musi być w niej taka formułka o wynagrodzeniu w wysokości średniego miesięcznego świadczenia emerytalnego funkcjonariusza byłej SB. Mówi – po pauzie – że ja chyba żartuję i o jaką w końcu sumę chodzi. Wyjaśniam, że nie żartuję, że o ile pamiętam to dwa sześćset, czy coś koło tego. Po czym… cisza, chwila szeptanki, i komunikat, że o czymś takim to kierownictwo musi zdecydować.

I się rozłącza.

Wygrzebuję z szuflady tę umowę. Mój teścik. Czytam samoje gławnoje: punkt piąty: Z tytułu udzielenia licencji w zakresie o którym mowa w pkt 2 umowy LICENCJOBIORCA wypłaci Autorowi wynagrodzenie w kwocie równej średniemu miesięcznemu świadczeniu emerytalnemu pobieranemu przez FUNKCJONARIUSZA byłej SŁUŻBY BEZPIECZENSTWA, wynoszącemu 2558 zł brutto (słownie: dwa tysiące pięćset pięćdziesiąt osiem zł).

No właśnie. Wszystko niby w porządku. Nikt przecież nikogo nie obraża, nie nazywa ubekiem, ani esbekiem, tylko Funkcjonariuszem – i to z dużej litery. Do czego tu się można przyczepić? Hm… co najwyżej do kwoty tej miesięcznej esbeckiej renciny, bo taka – nawet po tej obniżce – przymała się wydaje. Pewnie z panienkami z hali maszyn i wszelakim niższym personelem usługowo-pomocniczym średnią policzyli. Na pytania, ile ona wynosi, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, kierowane – o ile pamiętam – przez pana Schetynę, tej średniej nie było łaskawe ujawnić. Sam nie indagowałem, ale byli tacy, którzy to bezskutecznie czynili. Musiałem więc oprzeć się na enuncjacji odnalezionej na internetowym portalu „Gazety Wyborczej”. Cytuję: Rzepliński przypominał, że przeciętna emerytura byłego esbeka wynosi dziś 2558 zł (rzecz do sprawdzenia).

NIK-owską kontrolę by na nich nasłać! – zaczynam się wzbudzać. Znowu ta niegospodarność i szastanie pieniędzmi podatnika. Przecież gdyby telewizyjni bonzowie byli finansowo zapobiegliwi, to zapłaciliby mi bez ociągania. Czy oni gazet nie czytają i nie wiedzą, że w Strasburgu oczekuje na rozpatrzenie sześć tysięcy esbeckich skarg o naruszenie praw nabytych. Lada chwila wyrok zapadnie, a jak esbekom cofną obniżkę, to będę rewaloryzował roszczenie. I będzie kosztowało drożej… (Nas wszystkich niestety też… Ale to tak… off topic.)

Po paru dniach… Telefon od Chojeckiego, z propozycją, że on podpisze ze mną umowę, bo żaden menago z Woronicza się nie podłoży i na te moje numery z esbeckimi emeryturami nie pójdzie. Czyli umowa z nim, a on sobie potem jakoś od Telewizorni tę kasę wycofa.

Średnio mi się to podoba. Ty się w to nie wcinaj, Choju – proszę. Przecież wiesz, że mi nie chodzi o kasę. Oni już ten reportaż skręcili i teraz muszą z tego jakoś wybrnąć. I to ani mój, ani twój, tylko ich kłopot. Daj mi adres mailowy prezesa Brauna.

No to mi dał i chyba też mu ulżyło, że się nie będzie w to mieszał.

Dwie godziny później dzwoni jakiś facet: serdeczności, przecież się znamy, na Raszyńskiej u nas bywał, nazywa się Krzysztof Lang, jest niezależnym producentem i to on zrobił ten film i on podpisze ze mną umowę. Pytam, czemu nie Telewizornia. No jak to, czemu – dziwi się i zaczyna tłumaczyć, że ja pewnie nie wiem, ale Telewizornia to już nic samemu, wszystko przez niezależnych producentów, takich jak jego spółka. Pełen outsourcing, czyli… Więc przerywam i pytam, czy on przypadkiem wie, że w tej umowie musi być formułka o wynagrodzeniu w wysokości ekwiwalentu esbeckiej emerytury. Tak, wie. Umowę zaraz przyśle pocztą, reszta korespondencji na e-maila. OK.

Koniec września, a listonosza coś nie widać. W końcu przychodzi e-mail z wzorem umowy. Jest antydatowana i idiotyczna – bo „o dzieło z przeniesieniem praw autorskich”. Istny cyrograf. Podpisując coś takiego, sprzedałbym swoją starą, poczciwą piosenkę za psie pieniądze Telewizorni do lukrowania kolejnych rocznic: a to ci KOR-u, a to radomowego Czerwca, albo jakiegoś innego święta Obolałej Dupy. Ta akurat piosenka im się nadaje; ani Generała, ani „ludzi honoru” nie obraża. Dla kombatantów czytelna, dla młodziaków nuda i smęcenie starcze. Na niewygodne rocznice w sam raz.

No dobra. Reportaż już pewnie poszedł – choć tak naprawdę to nie wiem, bo telewidz ze mnie marny. Mam więc do wyboru: nie podpisać i pieniaczyć się o naruszenie praw (podobno trzykrotna zwykle przebitka), albo uprzeć się przy umowie w wersji Wieśka J. i ciągnąć sprawę dalej, licząc na to, że coś przekombinują. Wybieram to drugie (za co zresztą mój kurator finansowy, mec. Wiesław Johann, mnie dobrotliwie opieprza).

Potem wszystko idzie jak po maśle, Umowa w mojej – przygotowanej przez mec. Johanna wersji – podpisana, kasa ma być przelana w ciągu 14 dni. Tyle że „film”, o którym była mowa, zmieniono na „reportaż”, a z TVP2 – zrobiła się TVP Jedynka. Ale to detale, a w końcu najważniejsza formułka o ekwiwalencie esbeckiej emerytury się ostała, więc… dosyć tej asertywności: podpisuję.

Czas leci, jesień się zamienia w zimę, i czasem nachodzą mnie wątpliwości, czy nie straciłem ostatniej szansy. Bo koniunktura na moje niegdysiejsze przyśpiewki jaka jest – każdy widzi. Mogłem niby nie podpisać i od razu sprawę nagłośnić. Ale z drugiej strony – tak sobie tłumaczę – zasłoniliby się tym jakimś Langiem i wtedy by mogło wyglądać na pieniactwo i wojnę o kasę… Czort wie, czy to na dobre, czy na złe.

Nie to, żeby obsesyjnie, ale od czasu do czasu sprawdzam konto. Nic nie przelali. Coś im się najwyraźniej zacięło. Jest szansa, że się jednak podłożą.

Na początku grudnia dzwonię do Langa. Tłumaczy coś bardzo mętnie, ale wychodzi na to, że za tydzień Telewizornia mu przeleje – i wtedy dopiero będzie mógł zapłacić. Gram rolę cierpliwego wierzyciela. Dobrze, tyle czekałem, to i tydzień poczekam.

Mija 10 dni. Wysyłam mail z wzmianką o odsetkach. Potem następny, w którym robię błąd – literówkę – i zamiast ¼ roku wychodzi jakby do trzech czwartych mi się to jego niepłacenie wydłużyło.

Lang chyba się z tej pomyłki ucieszył, bo mu wyszło na to, że wiejski pojar nawet na kalendarzu niekumaty i da się łatwo wydymać. W mało parlamentarny sposób wywala kawę na ławę: zapłaci nie wcześniej, niż wydusi coś z Telewizorni.

Tylko że w tym roku pewnie nie wydusi, bo im się kasa skończyła – to już mój domysł.

Czytam ten jego – taki więcej chamski – e-mail, i przypomina mi się stworzona przez Haška postać Feldkurata, a raczej jego wierzyciela, o którym dłużnik mówi pogardliwie per „Mąż Wytrwały”. A na koniec spuszcza go ze schodów… No nie: ta rola mi nie odpowiada. Decyduję więc, że… trudno: nie udało się bezpośrednie zderzenie z Telewizornią, to rozegram końcówkę z ich podwykonawcą-podlizuchem.

Wysyłam więc niezwłocznie wezwanie do zapłaty. To takie konieczne pismo przedprocesowe, bez niego sąd nie przyjmie pozwu. A ponieważ prawo nie wymaga zachowania w wezwaniu jakiejś sztywnej formuły, pozwalam sobie na złośliwy wtręt:

Prezesowi Spółki – p. Krzysztofowi Lang – pozwolę sobie dodatkowo wyjaśnić, że umowa licencyjna nie zawierała klauzuli stanowiącej, iż płatność na rzecz licencjodawcy uzależniona jest od tego, kiedy i czy TVP2 zechce wynagrodzić p. Langemu jego usłużność.

I na koniec jeszcze – tym razem spełniając wymóg kodeksowy – zdanko o tym, iż jak nie będzie wpłaty, to będzie pozew. I podpis: dr Jan Krzysztof Kelus.

No cóż… koniec wieńczy dzieło. Pieniacz odetchnąłby z ulgą. Ale ja chyba nie jestem pieniaczem, bo się w swym przydługim życiu ani razu nie pieniaczyłem. I nijakiej satysfakcji z tego obrotu sprawy nie czuję.

Trudno. To jest gorzej niż plan B. Nierzetelnych, zalegających z płatnościami „ludzi sukcesu” jest w Polsce pod dostatkiem. Procesu z jakimś tam panem Lang o zator płatniczy nijak nagłośnić się nie uda. Trochę szkoda, że tym razem się nie udało. Tym bardziej, że następnej okazji za panowania na Telewizorni Juliusza B. – to się raczej nie doczekam. Próbuję się pocieszać, że niby „dłużej klasztora niż przeora”, ale chyba za stary jestem, żeby mnie to archaiczne porzekadło nastrój podreperować mogło.

Aż tu nagle, po dwóch dniach, telefonuje ktoś o niewyraźnym nazwisku. Z TVP (chyba z Jedynki). Stwierdza, że jest problem: prawnicy nie zgadzają się na zawarty w umowie zapis o jakichś esbeckich emeryturach. Oni czegoś takiego nie podpiszą. Próbuję się dopytać, o co mu właściwie chodzi, przecież umowę mam podpisaną z niezależnym producentem, a nie z TVP. A on swoje: że dział prawny takiej umowy nie przyjmie, nie można będzie Panu Lang zapłacić, musimy więc jakieś wyjście wynegocjować, a ja powinienem zrozumieć, że…

…I tu jakoś trafił u mnie na zły moment, bo zamiast się cieszyć z tego, że debile z Telewizorni się na koniec podstawili, troszkę sobie pokrzyczałem.

Wzburzyłem się mocno i dokładnie tego monologu nie pamiętam. Moja zacna żona – Kuba – opowiedziała mi potem, że plułem i tupałem: całkiem jakbym się w Niesiołowskiego wcielił, a w tym, co wykrzykiwałem, sensu doszukać się było trudno. No bo jaki sens wykrzykiwać przez telefon, że telewizyjni prawnicy, obrońcy sumień swych esbeckich kumpli i inne pierdolone święte od grubej kreski utuczone krowy – to mogą mi na chuj naskoczyć… I takie tam… Biedroń by się uśmiał.

Potem trochę wstyd, ale tak już mam. A piszę o tym, bo chcę być wierny sobie… i faktom. Nie będę udawał, że w chwilach wzburzenia dystyngowaną przemawiam polszczyzną. I choć moje – jak napisał jeden z przyjaciół – „legendarne przywiązanie do każdego znaku autorskiego” jest wręcz obsesyjne, tym razem zgadzam się na wykropkowanie, lub zastąpienie eufemizmami wulgaryzmów wszędzie tam, gdzie mogłyby one utrudnić rozpowszechnianie tekstu. Bo mi na jego rozpowszechnianiu zależy i każdy, kto się do tego przyczyni – wzmianką na blogu, akcją „wyślij do wielu”, wklejeniem na jakimś forum – zaskarbi sobie moją wdzięczność.

Zakładam, że bratnie dusze – nawet jeśli mnie osobiście nie znają – zrozumiały, dlaczego mi na rozpowszechnieniu tej pisaniny zależy. Bo przecież nie chciałoby mi się rzeźbić w słowach dla wygrania procesu o ekwiwalent esbeckiej emerytury z jakimś telewizyjnym dobiegaczem czy prezesem Braunem. Sytuację prawną mam akurat taką, że wystarcza napisanie pozwu. Nie jest też tak, iżby nagle opętała mnie starcza potrzeba przypomnienia o sobie światu.

No więc po co to napisałem? Odpowiem tak: śmieszny z pozoru pomysł z umieszczeniem w umowie klauzuli o ekwiwalencie esbeckiej emerytury, służył w zasadzie temu samemu, czemu w dawnych – choć nie zamierzchłych – czasach PRL-u służyły moje piosenki, wraz ze sposobem ich rozpowszechniania. Test służył wówczas ustaleniu, jakie są granice represyjności komunistycznego systemu, który niby już słabował, ale jeszcze kąsał. Sprawdzałem więc, co zrobią komuchy, gdy jakiś czubek oleje cenzurę, nagra swoje przyśpiewki na kasety i zacznie je sprzedawać z bezczelną, umieszczoną na kasecie adnotacją, obwieszczająca mieszkańcom PRL-u, iż jest niezależnym twórcą działającym poza Państwowym Monopolem Rozrywkowym, zastrzega prawa autorskie do swoich przyśpiewek, przedstawia się z imienia, nazwiska i adresu, oraz oczekuje, że opłaty licencyjne za kopiowanie kasety przesłane zostaną przez zwolenników jego twórczości na podany adres. (Przepraszam, że przynudziłem, ale nie każdemu musi się moja osoba z czymkolwiek kojarzyć).

Tamten test, czy eksperyment, wspominam jako wspaniałą przygodę. Także jako doświadczenie, dzięki któremu sporo ciekawych rzeczy o sobie samym i o otaczającym świecie się dowiedziałem.

A teraz – w 35. rocznicę powstania KOR-u i w trzeciej dekadzie III RP – co chciałem sprawdzić? W zasadzie to samo: granice wolności – odpowiem. Jakie znowu granice? – zdziwi się ktoś. Granicą wolności jest zasobność twojego portfela – powie. Wolności masz ile chcesz, nie ma cenzury, cenzorów, cenzorskich zapisów. A czy poprawność polityczna nie jest nową formą zniewolenia? – spytam. I usłyszę, że nie. Poprawność to wyłącznie etykieta. A czy ona komuś służy, chroni czyjeś interesy? Usłyszę, że nie. Ona służy po równo wszystkim. A jeśli zajdzie konflikt między prawem – choćby cywilnym – a tą poprawnością, to co się wówczas stanie? – pytam. Nic, bo taka sytuacja jest niemożliwa.

Wyszło mi, że jest inaczej. I choć wiem, że w dobie dominacji mainstreamowych mediów przekonanie kogoś do racji innych niż te, jakimi został nadrukowany, jest niemal niemożliwe, zdecydowałem się na opisanie przebiegu mojego mini-testu. Trochę także dlatego, że powstanie alternatywnego obiegu, jego pierwsze sukcesy i pączkowanie, dają piszącemu poczucie swobody, tekstowi szanse zaistnienia, a w moim starzejącym się mózgu jakieś intuicyjne poczucie, że coś podobnego jakby już przerabiałem… I to nie jest żadne déjà vu! Nie jest to bowiem poczucie, że aktualna sytuacja wydarzyła się już kiedyś, w jakiejś nieokreślonej przeszłości. Czas potrafię dość dokładnie określić. Nie, nie. To nie żadne déjà vu; raczej zwykłe pamiętanie podobieństw społecznych nastrojów i klimatów obecnych, z tymi tuż przed powstaniem KOR-u, a może tuż po jego powstaniu. W każdym razie czas, gdy w prowadzonym przez tow. Gierka lokalu gastronomicznym, historia ogłosiła closing time – godzinę przed zamknięciem.

Powiozło mnie w jakiś nastrój podniosły, a tu nagle przypomniałem sobie tego Langa i tego czynownika z Telewizorni. Obu naraz. I znowu zaczęło mnie trzepać. Czuję, że jeśli w tym momencie nie skończę, to znowu będą wulgaryzmy, i to takie, że nikt normalny tego do końca nie doczyta. Zapisuję plik, wychodzę z Worda, wgniatam kciukiem przycisk i czekam, aż na ekranie pojawi się napis „Trwa zamykanie systemu”. Closing time…

Jan Krzysztof Kelus

Od redakcji: Powyższy tekst Autor sporządził i rozesłał do wielu miejsc, po czym ukazał się on na kilku portalach internetowych. Jako jedyne miejsce publikacji w periodyku papierowym Autor wybrał „Nowego Obywatela”.

komentarzy