Nowy Obywatel nr 5(56) - okładka

Więcej pracy, mniej kołaczy. Polski naukowiec na rynku nauki i dydaktyki

·

Więcej pracy, mniej kołaczy. Polski naukowiec na rynku nauki i dydaktyki

dr Kazimierz Mrówka ·

Znowelizowana Ustawa o szkolnictwie wyższym obowiązuje od 1 października 2011 r. Jestem pracownikiem naukowym i chciałbym podzielić się kilkoma refleksjami krytycznymi. Dotyczą one nie tyle szczegółowych ustaleń, co samego „ducha” ustawy. Nowelizacja wprowadza dwie zmiany tak istotne, że można odnieść wrażenie, iż to nie nowelizacja, lecz całkiem nowa ustawa. Chodzi nie tyle o ewolucję, co raczej o rewolucję, która dokonuje się w szkolnictwie wyższym. Nie sadzę jednak, że tak radykalna reforma szkolnictwa wyższego przyczyni się do znaczącego podniesienia poziomu nauki polskiej.

Pierwsza ze znaczących zmian dotyczy samej nauki, druga zaś dydaktyki. Nowelizacja osadza naukę w ramach gospodarki rynkowej i to nie tylko krajowej, lecz również europejskiej i światowej. Słuszniej byłoby mówić odtąd nie tyle o nauce, lecz o rynku nauki. Zadaniem nowelizacji jest dopasowanie nauki polskiej do zasad obowiązujących na świecie, poprzez wypracowanie ram prawnych oraz wywarcie presji na polskich naukowcach, aby podjęli wyzwanie walki o osiągnięcie sukcesu na rynku międzynarodowym.

Samo w sobie nie jest to czymś złym. Dla naukowców reprezentujących dziedziny nauk, na które gospodarka patrzy łakomym okiem, będzie to tylko słuszne uporządkowanie i usprawnienie procesu dokonującego się od dawna, u nas w dużo mniejszym stopniu niż na świecie. Natomiast dla przedstawicieli nauk humanistycznych jest to szok: czy np. filozof zgodzi się, by go zamknąć w przedsiębiorstwie produkcyjnym, zwanym nauką? Znajdzie uzasadnione argumenty, że tak się nie da. Powiew gospodarki wolnorynkowej można jednak do pewnego stopnia pogodzić z naukami humanistycznymi, ponieważ nauki te, wbrew temu, co się powszechnie i zarazem błędnie sądzi, mają wiele wspólnego z naukami ścisłymi.

Ale zostawiając na boku protesty czy wątpliwości przedstawicieli nauk humanistycznych, których postawiono w jednym szeregu np. z biotechnologami, powody do buntu przeciw nowym rozwiązaniom mają wszyscy: filozofowie, inżynierowie, matematycy itd. Dlaczego? Ponieważ ten „wolny rynek nauki” nie oferuje nic lub prawie nic tym, którzy mają być twórcami i wytwórcami dóbr naukowych. Krótko mówiąc, od polskich naukowców żąda się więcej, nie obiecując nic w zamian. Gospodarka, państwo i uczelnie otrzymują prawo do pasożytowania na naukowcu, a ten ostatni, jeśli nie opatentuje swego wynalazku, nic z tego nie ma.

Przez ostatnie lata pracownik naukowo-dydaktyczny był raczej pracownikiem dydaktyczno-naukowym. Do nędznej pensji dorabiał głównie dydaktyką, przynajmniej tak było w naukach humanistycznych. Funkcjonował na wolnym rynku, gdzie zarabiał przyzwoicie. To właśnie wolny rynek edukacyjny pozwalał i pozwala wznieść się pracownikowi na godziwy poziom życia. Ale nie ma nic za darmo. W ten sposób zaprzedaje duszę diabłu, ponieważ traci czas, który powinien poświęcić na pracę naukową. Z twórcy dóbr naukowych staje się on rzemieślnikiem przepracowującym te same przedmioty, te same tematy, te same idee w ramach kolejnych setek godzin nadliczbowych. To problem obecny od lat, który w nowelizacji na pewno nie znalazł satysfakcjonującego rozwiązania.

Granty naukowe, przy żenująco niskich przeznaczonych na ten cel nakładach finansowych, mają wartość bardziej prestiżową niż materialną. Nie można ich potraktować jako źródła godziwego i sprawiedliwego wynagrodzenia. Odwołam się do przykładu. Uczestniczę w ministerialnym grancie naukowym, z którego otrzymuję około 300 złotych netto miesięcznego wynagrodzenia, doliczanego do pensji podstawowej. Początkowy projekt uwzględniał niewygórowane wynagrodzenie, ale postulowana kwota zmalała na kilku etapach: najpierw przez komisję oceniającą wniosek została obcięta o połowę ze względu na niski budżet nauki polskiej, a następnie z pozostałej połowy narzut uczelni i podatek zabrały kolejną połowę. Prace nad wspomnianym grantem zajmują mi nie mniej niż 100 godzin w miesiącu, co w przeliczeniu daje… 3 złote na godzinę. Kwotę 300 złotych mogę zarobić przepracowując cztery, pięć godzin zajęć dydaktycznych w jednej z uczelni prywatnych. Rachunek jest prosty: sto godzin nakładu pracy naukowej, trudnej i męczącej umysłowo, wobec czterech czy pięciu godzin łatwej pracy dydaktycznej.

Gdyby autorzy nowelizacji mówiąc A, odważyli się zrobić jeszcze jeden krok i powiedzieli B, wtedy ustawa stosunkowo szybko zaczęłaby przynosić dobre owoce. Nie chodzi wcale o to, by całkowicie zliberalizować system, ale nie trzeba być geniuszem, aby wymyślić proste, skuteczne rozwiązania. Na przykład takie: skoro ustala się rankingi czasopism i odpowiednio je punktuje, to każdy naukowiec, który opublikuje artykuł w prestiżowym czasopiśmie, gdzie ocenia się surowo, lecz sprawiedliwie, powinien być za to nagrodzony finansowo – ale niekoniecznie nagradzany za uciułanie wielu punktów dziesiątkami artykułów w przeciętnych czasopismach. Skoro minister Kudrycka promuje, jak to określa, „grantową kulturę finansowania nauki”, to za przyznany grant pracownik naukowy powinien otrzymywać dodatkową, stałą pensję, aby mógł całkowicie poświęcić się zagadnieniu badawczemu, rezygnując z zajęć dydaktycznych.

Jeśli danego pracownika naukowo-dydaktycznego nie stać na to, aby wznieść się na wyżyny nauki, to może zamienić się w pracownika dydaktyczno-naukowego i dorabiać w charakterze kogoś w rodzaju „starszego wykładowcy”. Można żałować, że zlikwidowano tę „instytucję”, pozbywając się wielu dobrych dydaktyków, którzy niekoniecznie chcieli realizować się w wymiarze naukowym. „Starsi wykładowcy” mogliby odciążyć naukowców od zajęć dydaktycznych, którzy w tym samym czasie zarabialiby więcej, pracując naukowo. Wilk syty i owca cała.

Warto podkreślić, że w następstwie nowelizacji środowisko naukowe ucierpi pod względem merytorycznym. Przyjęte rynkowo-metryczne kryteria oceny wartości prac naukowych unieważniają niemal cały dorobek średniego i starszego pokolenia. Pokolenia, które gdy wchodziło w świat nauki, nie znało wirusa „punktomanii” oraz „cytatomanii”, a teraz za późno już, by się tym wirusem zarazić. Materialnie ucierpi jedynie aktywna naukowo część środowiska, ponieważ nie zdywersyfikuje się wynagrodzenia, uzależniając je od jakości wytwarzanych produktów nauki. W tym sensie profesor z dużym, uznanym dorobkiem może być opłacany tak samo, jak doktor, który po habilitacji osiadł całkowicie na laurach, smakując przedwczesną „emeryturę”, o ile regulacje uczelniane nie pozwolą rektorowi płacić renomowanym pracownikom więcej niż tym przeciętnym.

Nie chodzi mi o to, aby kalać własne gniazdo i postulować zabranie jednym, by dać innym. Byłoby to szaleństwem przy pensjach, które należałoby nazwać socjalnymi, bo zarobki profesora belwederskiego są mniejsze od pracownika budowlanego. Nie chodzi tu o różnicowanie pensji w dół i w górę, tylko od pewnego stałego poziomu w górę. Ministerstwo natomiast stworzyło dziwaczny twór, który łączy hasło „Czy się robi, czy się leży…” z mityczną niewidzialną ręką rynku. Ta ręka jednak nadal będzie pieściła i karmiła wybrańców bogów, ale jak nie było, tak i nie będzie wśród nich zdolnych pracowników nauki.

Z młodym pokoleniem jest odwrotnie: ustawa otwiera drogę naukową latoroślom, obarczając je zadaniem przystosowania się do uciekającego nam świata, który po upadku komunizmu, a potem po wejściu Polski do Unii Europejskiej, dwukrotnie na chwilę przybliżył się, by zaraz potem znowu odpłynąć. Państwo mobilizuje młodych polskich naukowców, aby stanęli w szranki ze swymi europejskimi, amerykańskimi i azjatyckimi kolegami, nie dając im jednak nic w zamian. A dokładnie: nie wynagradzając ich godziwie i sprawiedliwie za ciężką pracę.

Teoretycznie, młody polski naukowiec – dla przykładu filozof, który opublikuje artykuł w prestiżowym czasopiśmie „Mind”, nie będzie mieć z tego nic, tzn. nic materialnie wymiernego. Pięćdziesiąt punktów, jakie w świetle ustaleń ministerialnych zdobędzie za tak znakomitą publikację, pójdzie na konto instytucji, w której pracuje. A także na konto idei pod patriotycznym szyldem „chwała nauce polskiej”, choć tekst musi powstać w języku angielskim. Jeśli autor artykułu wcześniej klepał biedę, to po tak wielkim wyczynie teraz bieda go klepnie, uświadamiając mu znikomość wpływu „nadbudowy” na „bazę”. Chyba że w osiem lat zrobi doktorat, a za kolejne osiem habilitację – wtedy w jakiś sposób ów świetlany artykuł zacznie mu się „spłacać”.

Nie można również zapominać, że aby napisać artykuł, który trafi do czasopisma „Mind”, trzeba pracować bardzo dużo i bardzo ciężko. W tym czasie nie da się „chałturzyć”, bo aby być dobrym, trzeba poświęcić ten czas na zajmowanie się swoją specjalnością. Koło się zamyka, chyba że młody naukowiec żyje z pomocy rodzicielskiej, konsumuje spadek po babci lub jest utrzymywany przez „dobrze ustawioną” w korporacji żonę, której w mężu podoba się to, iż jest spokojnym facetem z nosem w książkach.

Aby odnaleźć się na rynku nauki, trzeba przede wszystkim publikować w językach obcych, w czasopismach punktowanych. Najlepiej w tych umieszczonych na Liście Filadelfijskiej oraz liście ERIH, szczególnie w tych czasopismach, które są najczęściej cytowane. Można też publikować w tych słabych lub w ogóle nie punktowanych, ale na rynku nauki nie będzie miało to znaczenia. W tej kwestii znów jednak powstają wątpliwości: brak segregacji jakościowej wydawnictw, jak to uczyniono z czasopismami.

W dwa miesiące jestem w stanie napisać książkę, a byle jaką jeszcze szybciej. Będzie miała wymagane minimum sześć arkuszy wydawniczych, a potem wystarczy wydać ją w pierwszym lepszym wydawnictwie. Jeśli do manuskryptu dołączę kopertę, to wydam ją bez problemu – i znowu dostanę dwadzieścia punktów. To niesprawiedliwe. To nierynkowe. To propozycja do zmiany. Wydawnictwa też powinny zostać podzielone na lepsze i gorsze. Ale znowu wracam do fundamentalnego zarzutu. Jeśli polski naukowiec będzie publikować bardzo dobre artykuły w prestiżowych czasopismach, to kto go za to godziwie wynagrodzi? Przecież na wolnym rynku praca ludzka ma swą cenę, zwłaszcza ta dobrej jakości.

Nowelizacja czyni też kolejny krok w kierunku biurokratyzacji systemu kształcenia, tym razem w postaci Krajowych Ram Kształcenia. O ile Proces Boloński wraz z wprowadzeniem punktacji ETCS miał sens, o tyle tego sensu – oprócz kolejnego kroku w ujednoliceniu systemu szkolnictwa europejskiego, co jest pewnym pozytywem – nie dostrzegam w KRK. Może dlatego, że obarczono mnie w macierzystym Instytucie Filozofii i Socjologii zadaniem przygotowania KRK dla filozofii. Siedząc całymi dniami i niejedną nocą nad sporządzaniem zaszyfrowanej listy tzw. efektów kształcenia, które urosły w sumie do kilkudziesięciu stron, miałem nieodparte wrażenie, że jest to kolejny przykład triumfu formy nad treścią. Dzięki temu lepsi nie staną się ani polska nauka, ani studenci, ani pracownicy naukowo-dydaktyczni.

Gdy już KRK zostaną opracowane pod kątem efektów kształcenia, będą zdobić strony internetowe uczelni, przedstawiając idealny model absolwenta i studiów. W praktyce natomiast zabierają one mnóstwo czasu pracownikom uczelni (rektorom, dziekanom, dyrektorom instytutów, pracownikom naukowym), którzy nie powinni zajmować się kolejnymi zadaniami biurokratyczno-urzędniczymi, lecz sprawami istotnymi, tj. dbałością o efekty kształcenia. Te ostatnie, dzieląc się na wiedzę, umiejętności i kompetencje społeczne, wskazują na kierunek reformy w wymiarze dydaktyki. Ma ona odtąd, podobnie jak sama nauka, być uzależniona od potrzeb rynku. Rewolucja w obszarze dydaktyki polega na decentralizacji organizacji kierunków studiów i specjalizacji otwieranych na uczelniach. Instytuty naukowe otrzymują niemal pełną wolność w tworzeniu nowych kierunków.

Dzięki decentralizacji organizacji dydaktyki, dyrektorzy jednostek naukowych będą mogli szybko i sprawnie reagować na potrzeby rynku. Na przykład w Instytucie Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie prócz tradycyjnej filozofii dla studiów magisterskich powstaje już nowy kierunek „etyka” oraz specjalizacja „filozofia dla gospodarki”. Będziemy uczyć coachingu, negocjacji społecznych, gospodarczych itd. Zgodnie z ustawą, otwieramy się na rynek. Nie chodzi przy tym jedynie o walkę o studenta, który w czasie niżu demograficznego staje się coraz cenniejszym „klientem” uczelni, lecz również o umiejętne włączenie się w proces podaży i popytu. Na szkoleniach z KRK, na które uczęszczałem przez cały rok, padały często określenia przeniesione do nauki ze świata kapitalizmu wolnorynkowego. Najbardziej utkwiło mi w pamięci pojęcie „lidera”. A zatem profesor nie jest już mędrcem, mentorem, animatorem, itd., lecz liderem grupy, która zbiera się wokół niego, by zdobyć pewien określony zasób wiedzy praktycznej, nakierowanej na osiągnięcie sukcesu.

Być może w Instytucie, którego jestem pracownikiem, za dziesięć lat spotykać się będą etyk, seksuolog, logik i neurolog. Być może, prawo podaży i popytu sprawi, że największymi gwiazdami filozofii będą Markiz de Sade i Lacan, a Quine’a i Gaddamera wspominać będą już tylko „dinozaury”. Być może takie przedmioty, jak metafizyka i ontologia, które tworzyły rdzeń filozofii i całej kultury, będą przedmiotami fakultatywnymi, przeznaczonymi dla nielicznej „reszty” nawiedzonych. Być może.

Nowelizacja została przedstawiona do konsultacji pracownikom nauki. Dano nam raptem kilka dni na przeczytanie, przemyślenie i przedyskutowanie tego projektu w większym gronie. Osobiście odebrałem to jako arogancję i brak szacunku ze strony minister Kudryckiej. Projekt, który zapowiadał zmiany pociągające za sobą ogromne konsekwencje na wiele kolejnych lat, miał być skonsultowany i oceniony w kilka dni. Można jednak żywić pewien żal wobec samego środowiska nauki, a przynajmniej dużej jego części, które „głosem” milczenia zaakceptowało nowelizację w takiej formie, w jakiej została przegłosowana.

Zadziwia ono swoją fatalistyczną biernością, chociaż powinno kreować awangardę buntu. Tak samo milczało, gdy wprowadzano VAT na książki, ograniczano możliwość dostępu obywateli do informacji publicznych, i w innych kwestiach, które miały związek z całym Lebenswelt polskiej kultury i nauki. Spór o interesy i troskę o naukę nasze środowisko przeniosło na płaszczyznę historyczno-polityczną, ideologizując go w negatywnym tego słowa znaczeniu. Albo rządzącej władzy przyzwoliło na wszystko, akceptując jałowość i płytkość postmodernizmu praktycznego, realizowanego pod osłoną mydlanego pijaru, albo – w przypadku przeciwników tejże władzy – poprzez brak wspólnego, silnego głosu skazało się na romantyczną donkiszoterię jednostek.

Wydaje się też, że nasze środowisko popełniło błąd zaufania do władzy, która zawsze z respektem patrzyła na pracowników nauki. Zdawało nam się, że nie musimy, na wzór innych grup zawodowych (pielęgniarek, lekarzy, czy nauczycieli), gwałtem szturmować bram Ministerstwa Finansów oraz Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Tym razem ów cichy lobbing zawiódł i otrzymaliśmy twór, na który nie mieliśmy żadnego wpływu. Twór, którego wprowadzenie w praktykę będzie kosztować nas bardzo dużo wysiłku i wyrzeczeń, nie dając – powtórzę – nic lub prawie nic w zamian.

Czy nam się to podoba, czy nie, musimy teraz stanąć do naukowo-dydaktyczno-kapitalistycznego „wyścigu szczurów”.

dr Kazimierz Mrówka

Podtytuł mojego artykułu jest parafrazą tekstu prof. Wojciecha Krysztofiaka pt. „Polscy filozofowie na rynku filozoficznym”, który w niedługim czasie ukaże w „Ruchu Filozoficznym”. Mój artykuł, wychodzący jednak poza ramy filozofii i badań statystycznych, a koncentrujący się na „wind of change” w nauce polskiej, zrodził się częściowo z inspiracji badań „scjentometrycznych” filozofii polskiej, opracowanych przez wspomnianego polskiego logika, ale przede wszystkim z inspiracji znowelizowanej Ustawy o szkolnictwie wyższym. Prof. Wojciechowi Krysztofiakowi dziękuję za umożliwienie mi lektury manuskryptu.

komentarzy