Dobro wspólne i walka klas

·

Dobro wspólne i walka klas

·

Jeśli wszyscy wokół zaczynają nagle mówić o „dobru wspólnym”, można to traktować jako symptom wzrostu znaczenia i rozumienia tego pojęcia. Albo – niestety – czas zacząć się martwić, czy ten szlachetny termin nie staje się aby liczmanem.

„Dobro wspólne” od jakichś dwóch lat robi zawrotną karierę. Słychać o nim z okolic okołorządowych i od ludzi związanych z opiniotwórczymi środowiskami konserwatywnych liberałów. O „dobro wspólne” troszczy się dziś choćby Rafał Ziemkiewicz, interpretując je nieco z endecka. Nawiązuje do tego terminu także publicystyka związanego z Fundacją Republikańską pisma „Rzeczy Wspólne”. Fundacja ma siedzibę w dawnej kwaterze głównej Unii Polityki Realnej, a genius loci miejsca z wielu przyczyn odpowiada neofitom „dobra wspólnego”. Nie od rzeczy będzie dodać, że jednak jako pierwszy to „Nowy Obywatel” wziął na swoje sztandary hasło „dla dobra wspólnego”. Trzeba tu zatem przyjąć poprawkę, że jeśli wielu mówi to samo, nie musi to oznaczać tego samego.

Dla jednych dobrem wspólnym mogą być wolnorynkowe hasła społeczno-gospodarcze. Dla innych – uznanie poważnie traktowanych praw pracowniczych za niezbywalny element konsensusu ustrojowego oraz znak szacunku dla ludzkiej godności. Dla jednych dobrem wspólnym będzie sprawiedliwość społeczna, w oczach innych oznaczająca jedynie slogan rodem z PRL-u.

Co jest dobrem wspólnym? Wolność jednostek czy szeroko rozumiane bezpieczeństwo przestrzeni publicznej? Czy jeśli sąsiad rozbija się quadem tuż pod moim oknem, to większym i wspólnym dobrem dla nas dwóch jest wolność, która mu na to zezwala, czy może moje pragnienie, by nie wysłuchiwać ryków silnika, wyjącego dla czyjejś rozrywki i zachcianki? „Granice wolności jednych powstają tam, gdzie zaczyna się wolność drugich”. Czy krępuje moją wolność hałas, od którego nie odgradzają okna? Czy moja wolność nie jest ograniczona, skoro aby zapewnić sobie ciszę, muszę wkładać stopery do uszu, gdy właśnie chciałbym posłuchać muzyki? Gdzie tu dobro wspólne? Co jest tu dobrem wspólnym? Wolność czy komfort, jaki daje cisza? Jedno i drugie? Jak wymierzyć ich wzajemną wartość i hierarchię? Sąsiad nie zajeżdża tuż pod mój dom, ale hałas i tak do mnie dociera.

Biznesmen, który unika płacenia w Polsce podatków niewiele ma ze mną wspólnego, nigdy go nie widziałem i nigdy się u niego nie zatrudniałem. Może nawet nie kupuję jego produktów i nie korzystam z jego usług. Nie zalega mi z pensją. Jednak, jeśli państwo i redystrybucja dóbr są dobrem wspólnym, skutki jego decyzji uderzają również we mnie. A przecież każdy wolnorynkowiec powie, że raje podatkowe na to wymyślono, by ludzie ciężko pracujący i życiowo zaradni mogli bronić się przed złodziejskim państwem.

Uzna ktoś, że to rozważania dobre dla filozofów społecznych. Czasy jednak takie, że wszyscy możemy parać się rozważaniami natury ogólnej czy globalnej, biorąc za punkt wyjścia przeróżne aspekty rzeczywistości. I włączając do niej każdy koncept, doktrynę czy przekonanie, jakie docierają do nas np. za sprawą środków masowego przekazu, choćby portali społecznościowych. Wszyscy filozofujemy, choć jak zauważył na kartach „Nędzników” Wiktor Hugo: „wiele jest głów, które mówią, a bardzo mało takich, co myślą”.

Niemniej rada, jaką z kolei święty Paweł dawał Tesaloniczanom, nic nie straciła ze swej prostej mądrości, która może zachwycić także agnostyka: „Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie”. Rzec można, że także ona należy do arsenału dóbr wspólnych. Tak czy inaczej, bardzo mnie obchodzi, czy wzmiankowana już neoliberalna wolność menedżerów i ideologów okołokorwinizmu jest bardziej czy mniej dobrem wspólnym niż koncepcje sprawiedliwości społecznej i duch równości, tak pięknie opisany przez Richarda Wilkinsona i Kate Pickett, których książkę recenzuję w bieżącym numerze „Nowego Obywatela”. Tym bardziej, że tam, gdzie panuje równość, nawet bogatszym żyje się lepiej, by jeszcze raz nawiązać do (tytułu) książki tych dwojga autorów.

W radosnym gaworzeniu o dobru wspólnym kryje się jeszcze jeden kłopot, który nie powinien umknąć ani poczciwie socjaldemokratycznej, ani tym bardziej radykalnie rewolucyjnej lewicowej czujności. Dobro wspólne – istna sielanka, rękojmia ładu społecznego, probierz czystych intencji. Kto chce dobra wspólnego, ten człowiek konsensusu, kompromisu, szerokich horyzontów i dobrych manier. Cham, prostak i nieudacznik kto wrzaśnie głośno lub poskarży się cicho, że go właśnie w realnym liberalizmie wyzyskują i okradają miłośnicy doktryn wywodzonych od Adama Smitha czy Benjamina Constanta, a wzmocnionych bezwzględnością ekonomiczną i brakiem wyobraźni społecznej chłopców z Chicago czy ich nadwiślańskich poputczików. Cham, prostak, roszczeniowiec, lewak i nierób kto spostrzeże, że „wspólne dobro” neoliberalizmu przypomina kształtem piramidę oznaczającą trzy stany, a on akurat stoi na dole i dźwiga piętra wznoszące się nad nim. I gdy dla dobra wspólnego (porządku społecznego, ładu zbudowanego w imię interesów silniejszych) on musi się obyć bez dobrej, publicznej edukacji, służby zdrowia, regularnie wypłacanej godziwej pensji itp. zachcianek „rozwydrzonych” społeczeństw, a wyżej stojący konsumują, kształcą, leczą się, pracują i odpoczywają wedle zupełnie innych standardów. Oczywiście także dla dobra wspólnego, bo i biedniejszemu nieco go skapnie, wedle pewnej uczonej teorii ekonomicznej.

A jeśli nie skapnie? Każdy neoliberał, z zacięciem czy to do chrześcijańskiej teodycei, czy to do społecznego darwinizmu wyjaśni rzecz bez trudu. Albo z grzechu pierworodnego zrodzoną niedoskonałością świata (że nic, tylko siąść i płakać), albo prawem doboru naturalnego, utożsamionego z funkcjonowaniem wolnego rynku (że nic, tylko się wzajem pożerać).

Tu już wypada zrobić efektowny zwrot i zapytać, czy walka klas jest dobrem wspólnym? Walkę klas należy tu oczywiście rozumieć nieco bardziej subtelnie niż pojmował ją pierwszy nagan Kraju Rad, Feliks Dzierżyński i jego liczna sowiecka progenitura. Bądź co bądź, jak dowodzili i praktykowali przedwojenni polscy socjaliści, zainteresowani istnieniem państwa polskiego, walka klas toczy się również w ramach demokracji parlamentarnej. Widzimy ją także wokół siebie, bardziej w praktyce niż w teorii ustroju państwa dość bliskiego trzeciemu światu. Widzimy ją w modnych tezach ekonomicznych, obecnych nawet w kazaniach, w praktyce społeczno-gospodarczej polskiej transformacji, widzimy jej utajone residua w licznych odmianach telewizji śniadaniowych, w reklamie, w stosunkach sąsiedzkich, w pracy, przed kościołem w niedzielę, gdy marki samochodów na parkingu przypominają, że choć przed Bogiem jesteśmy równi, zdolności kredytowe mamy czasem mocno rozbieżne. Walka klas żyje i ma się dobrze, a pogłoski o jej śmierci są zdecydowanie przesadzone – tak rzecz należy lapidarnie ująć.

Czy zatem walka klas jest dobrem wspólnym? Z pewnością jest wspólnym, choć nie wspólnie przeżywanym dziś doświadczeniem. Prekariat wciąż jest, przynajmniej w Polsce, klasą w sobie. Może nawet bogaci i najbogatsi mają większą świadomość i lepiej rozumieją wagę konsekwencji walki klas niż polska lumpen-middle-class (proszę wybaczyć karkołomny termin), grzebiąca wakacyjnie motyką w działkowej ziemi, pozująca na Helu do zdjęć, które zaraz trafią na „Naszą Klasę”, albo lecząca nerwy po pechowym odwrocie spod egipskich piramid. Bo kogo pocieszy myśl, że Sfinks widział straszliwsze rzeczy, niż bankructwa polskich, prywatnych biur podróży i wcale liczne powroty lumpen-średnich-klasowczyków na koszt podatnika? W każdym razie temat „dobro wspólne a walka klas” wydaje się interesujący. Pewnie będę więc do niego wracał, skoro na czas jakiś w podróży do społeczeństwa bardziej sprawiedliwego społecznie i egalitarnego wstrzymałem cugle Rosynanta i nie mierzę już z kopii w młyny nowej lewicy, które zresztą i tak niedawno zmieniły adres.

A co do Victora Hugo. Wielu zna jego zdanie: „Cała anarchia mieści się w uliczniku”. Poprzedza je inne: „Cała monarchia mieści się w gapiu”. A realny liberalizm AD 2012 gdzie się Państwa zdaniem mieści? Nie, nie bądźmy wulgarni… Może cały się mieści w tym prekariuszu, co jako dziecko przywykł do pełnej lodówki, własnego pokoiku i ładnych zabawek, jakich za młodu nie mieli babcia i dziadzio, ale na starość nie doczeka tego, co dziś jeszcze mają jego sterani życiem dziadkowie – emerytury ledwie wystarczającej do pierwszego.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie