Analitycy i Poeci

·

Analitycy i Poeci

·

Gdyby przed stuleciem najbardziej bystre umysły tamtych czasów (zastanawiam się, kto by to był: Chesterton, Shaw, Belloc, Jo Chamberlain?) spierały się o przyszłość infrastruktury i energii, jak wyglądałaby ta debata? Jeśli, powiedzmy, wszyscy byliby zgodni co do tego, jak ważne jest wprowadzenie zakrojonego na dziesięciolecia globalnego planu, opartego na wiecznie dyskutowanych „faktach” naukowych, w istocie opartych na politycznych, kulturalnych i społecznych założeniach leżących u podstaw funkcjonowania dzisiejszego świata, o co by się spierali? Ilu dokładnie stajennych byłoby potrzebnych do 1950 roku? O to, jak ważne jest wprowadzenie na dużą skalę procesu czyszczenia z końskiego łajna ulic głównych miast? O rozwój i udoskonalanie programu badań nad wiarygodnością wehikułu czasu? O pozyskiwanie funduszy na wprowadzenie na rynek stacji ładowania sterowców?

Podobne myśli przepływały przez moją głowę od kilku tygodni, gdy obserwowałem zaciekłe sprzeczki o Fukushimę i przyszłość energii atomowej, które miały miejsce wewnątrz ruchu ekologicznego, a później także w mediach. Można śmiało powiedzieć, że żaden ze mnie naukowiec (co łączy mnie z większością tych, którzy wygłaszają stanowcze opinie na temat energii atomowej, oparte wyłącznie na pozorach) i nie mam pojęcia, co dzieje się teraz z japońskimi reaktorami, a także czy największa katastrofa atomowa od czasów Czarnobyla okaże się punktem zwrotnym dla globalnego przemysłu atomowego. W zależności od tego, którego eksperta posłuchamy, okaże się, że był to sukces lub katastrofa.

Zastanawiam się jednak, czy to punkt zwrotny dla ekologów. Od dłuższego czasu ruch ekologiczny był w odwrocie, a obecnie wręcz wydaje się zagrożony upadkiem. Od kiedy cztery dekady temu rozpoczął działalność, udało mu się rozpropagować część swoich idei w kulturze i polityce (przede wszystkim te, które dotyczyły używania bogactw naturalnych w sposób zrównoważony). Niestety idee te nieuchronnie się rozmyły. Poruszałem ten temat już wcześniej i nie mam zamiaru robić tego ponownie, ale być może warto przyjrzeć się obecnym założeniom ruchu Zielonych.

Wiemy już, jak wielka i nie do zatrzymania jest machina globalnej industrializacji. Wiemy też, że światowa gospodarka opiera się na korzystaniu z bogactw naturalnych i łączy się z wciąż przyspieszającym postępem technicznym, rosnącą populacją ludzką, rozprzestrzeniającym się konsumpcjonizmem, masowym wymieraniem gatunków, zmianami klimatu i wyczerpywaniem zasobów (co bywa kwestionowane). Efekty tych procesów nie wyglądają dobrze. Jeśli chcemy być wobec siebie uczciwi, musimy przyznać, że nie jesteśmy w stanie skutecznie zapobiec nadchodzącym kłopotom. I tu pojawia się problem. Jeśli jesteśmy mocno zaangażowani politycznie, a nasze wartości i obraz samych siebie opierają się na fakcie bycia aktywistami, czyli walce z tymi wszystkimi okropnymi rzeczami, po prostu niekiedy nie możemy sobie pozwolić na uczciwość. To zrozumiałe. Wiem, jakie to uczucie, bo sam dość długo tak postępowałem. W tym momencie musimy się oszukiwać, zaprzeczać sobie w imię naszego zdrowia psychicznego. Możemy się okłamywać, że „jeszcze jedna próba” być może załatwi sprawę. Możemy wmawiać sobie, że Ludzie są ignorantami, są nieświadomi Faktów i że jeśli ich oświecimy, to będą Działać. Możemy wierzyć, że musi jeszcze zostać podpisana właściwa umowa, że potrzebna technologia zostanie dopiero wynaleziona, że problemem nie jest zbyt duży, lecz zbyt mały rozwój nauki. Możemy też przekonywać się, że Ruch jest potrzebny, aby ujawnić kłamstwa głoszone przez Tych Złych Sprawujących Władzę, którzy uniemożliwiają Ludziom buntowanie się przeciw ich woli, do czego doszłoby, gdyby Ludzie poznali Prawdę. Obojętnie który scenariusz wybierzemy, będziemy pragnęli efektów, a te mogą zostać osiągnięte jedynie dzięki większym nakładom sił. W takim przypadku możemy tylko wmawiać sobie, że jedyną właściwą rzeczą jest wciąż robić to, co robiliśmy do tej pory. Bo alternatywa wobec tego „robienia” to poddać się i patrzeć, jak świat się wali.

W tym miejscu jest dziś ruch ekologiczny. To trudny moment, zwłaszcza ze względu na obsesję na punkcie zmian klimatycznych, która opanowała myślenie o ochronie środowiska w ostatniej dekadzie. Obawa przed dwutlenkiem węgla zdominowała wszystko inne tak bardzo, że idee Zielonych są teraz najczęściej widziane przez pryzmat haseł o jego emisji. Pozostałe kwestie zeszły na dalszy plan. Teraz liczy się tylko redukcja emisji dwutlenku węgla.

To właśnie w tym kontekście doszło do atomowego rabanu. Trzęsienie ziemi i tsunami w Japonii rozerwały elektrownię jądrową, a eksperci zrobili nalot na miejsce zdarzenia już następnego dnia. Większość z nich zdawała się widzieć w tej tragedii jedynie możliwość przeforsowania istniejących już stanowisk w sprawie energetyki jądrowej. Wołali „To nas zabije!” lub „To nas uratuje!”, choć pręty paliwowe w reaktorach wciąż jeszcze topniały. Niektórzy ludzie, jak choćby George Monbiot, wykorzystali wypadek z Fukushimy nie do tego, by powtórnie wyrazić swoje racje, ale do zmiany zdania. Nieważne, jakie były argumenty, desperacja wciąż rosła i stawała się coraz bardziej zrozumiała.

Zieloni są w ślepej uliczce. Jeśli wierzysz w to, że zmiana klimatu będzie niszczyć Ziemię i że jedynym sposobem uniknięcia tego jest ograniczenie emisji dwutlenku węgla w bardzo krótkim czasie, to jest to bardzo ryzykowny sposób myślenia. Nie chodzi o to, że argument jest błędny, bo z pewnością nie jest – choć warto podkreślić, że istnieje cień niepewności. To, co uważa się za Konieczne Do Zrobienia, by zatrzymać zmiany, jest jednak po prostu niewykonalne. Zatem pozostaną nam jedynie poczucie bezsilności i brak jakiejkolwiek nadziei.

Mam wrażenie, że ruch Zielonych z własnej winy tonie w morzu statystyk, które prezentuje. Obsesja dotycząca zmian klimatycznych i nacisk, by widzieć to jako wyzwanie dla inżynierii, któremu należy podołać za pomocą rozwiązań technologicznych stworzonych przez Naukę, wpędziły ruch w zaułek, z którego być może nigdy nie wyjdzie. Większość ekologów głównego nurtu spędza teraz czas, spierając się, czy wolą farmy wiatrowe od elektrowni wodnych, energii jądrowej czy sekwestracji dwutlenku węgla. Przytaczają przy tym niezwykle pewne przewidywania co do tego, co się stanie, jeśli zrobimy lub nie zrobimy tego czy tamtego. Wszystkie te prognozy opierają się na seriach odmóżdżających wyliczeń, wyciągniętych z tych czy innych naukowych opracowań – jakby świat był jednym wielkim arkuszem kalkulacyjnym, w którym wystarczy jedynie wszystko poprawnie obliczyć.

Tym sposobem ekolodzy głównego nurtu żerują na istniejących trendach społecznych. Żyjemy w kulturze wyjątkowo redukcjonistycznej i pozbawionej polotu. Podczas słuchania lub czytania wiadomości dociera do mnie, że nic nie jest postrzegane jako „prawdziwe”, jeżeli nie jest usankcjonowane i pobłogosławione przez Naukę lub Biznes, a najlepiej przez jedno i drugie. Kultura, w której Richard Dawkins i Ian McEwan postrzegani są jako intelektualne wzory do naśladowania, to kultura, która powoduje, że ruch na rzecz ochrony środowiska składa się ze sfrustrowanych pasjonatów, którzy czują się zobowiązani do powtarzania jak katarynki określonych haseł, byleby tylko ich usłyszano.

Jeśli chcemy pokonać poczucie bezsilności i brak nadziei nałożone przez ciasnotę tego światopoglądu, gdzie mamy szukać wyjścia? Brakuje nam opowieści i zrozumienia, jak ważne są one, by dotrzeć do sedna tego, co się naprawdę dzieje. U podstaw całej tej światopoglądowej sprzeczki nie leżą bowiem liczby, lecz właśnie narracje.

Walka pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami energii atomowej jest tu przykładem klasycznym. Choć obie strony udają, że informacje i argumenty, którymi się posługują, są prawdziwe i poparte dowodami naukowymi, to zwykle bazują one głównie na uprzedzeniach. To, czy lubisz energię atomową czy nie, jest tak naprawdę odzwierciedleniem twojego światopoglądu: albo jesteś zdecydowanym zwolennikiem zachodniego modelu postępu, albo cię on przeraża lub niepokoi; uważasz, że można zaufać nauce albo masz przeciwne zdanie; jesteś ostrożny albo lekkomyślny; „postępowy” albo „konserwatywny”. Tak właśnie wygląda „zielona debata”, obojętnie, czy dotyczy roślin modyfikowanych genetycznie, czy kapitalizmu. Dla uwiarygodnienia argumentów używanych w takich dyskusjach wybiera się wygodne dla nas fakty, co w czasach Wikipedii jest bardzo proste. Tarapaty, w które Zieloni sami się wpakowali, po części wynikają z tego, że skupiają się oni bardziej na liczbach niż na narracjach. Zielona polityka w swoim wczesnym wydaniu była radykalna, stawiała wyzwania otaczającej rzeczywistości. Chodziło o jej stosunek do historii, które opowiadamy sobie o świecie; opowieści o postępie, przemyśle, podboju natury. Pierwsi Zieloni zakwestionowali te historie, konfrontując je niekiedy z utopijnymi wyobrażeniami o lepszej przyszłości w zgodzie z naturą, ale częściej z historiami o faktycznie istniejących nieuprzemysłowionych społecznościach, np. Buszmenach z pustyni Kalahari, którzy przez 35 tysięcy lat żyli w niezwykłej harmonii z naturą, nie robiąc sobie nic nawet z lwów grasujących w okolicy ich chat. To dopiero jest „zrównoważony rozwój”, nieprawdaż? Buszmeni byli najdłużej istniejącą ludzką cywilizacją. Istnieli dłużej, niż możemy sobie wyobrazić. Społeczeństwo przemysłowe w końcu i ich dopadło, podobnie jak dopada wszystko. Mimo to ich przykład wciąż jest aktualny.

Zielonych było wtedy oczywiście łatwo atakować jako romantyków i prymitywistów (część z nich rzeczywiście taka była i nadal jest). W odpowiedzi na te zarzuty ekolodzy zmienili strategię – postanowili stać się „poważni”, aby słuchano ich tam, gdzie zapadają decyzje polityczne. Zaczęli nosić garnitury, udawać ekonomistów i mówić językiem biznesu i nauki. Pod wieloma względami było to całkiem rozsądne podejście i przyniosło wiele korzyści.

W dłuższej perspektywie strategia ta może być brzemienna w skutkach – Zieloni już stali się zakładnikami narracji tworzonych przez innych ludzi. Niemal przez przypadek Zieloni głównego nurtu odrzucili większość alternatywnych opowieści, na których wyrośli – tak jak dziecko wyrzuca swoje stare misie: kiedyś były ważne, ale teraz jesteśmy dorośli i mamy inne problemy. Takie podejście doprowadziło ekologię do miejsca, gdzie jej zwolennicy mogą tylko spierać się o to, jakich technologii użyć, by nie zabrakło energii dla stale rozwijającej się gospodarki przemysłowej. Jakiekolwiek wyjście poza to getto naraża ich bowiem na ataki ze wszystkich stron – pojawiają się oskarżenia o myślenie życzeniowe, gdy mówią o zerowym wzroście gospodarczym; nazywani są snobami i hipokrytami, gdy krytykują konsumpcjonizm; określani mianem ekoterrorystów, gdy angażują się w bezpośrednie działania na rzecz ochrony dzikiej przyrody; nazywani naiwnymi idealistami, gdy pytają, czy dobrym pomysłem jest planowanie przyszłości według współczesnych standardów.

Takie głosy krytyki nie są oczywiście niczym nowym, ale teraz Zieloni obecni są też na salonach władzy, a i stawka jest znacznie wyższa. Globalny ruch antyekologiczny rośnie w siłę i ma coraz większe wpływy. Jednocześnie Zieloni zostali od wewnątrz zdominowani przez wygadanych orędowników prowadzenia business-as-usual, tylko że tym razem z wyłączeniem węgla. Przesłanie jest jasne: należy poprzestać na sporach o technologię i skończyć z innymi bzdurami. Inaczej nie ma czego szukać w wielkiej polityce. Tak właśnie umierają radykalne ruchy społeczne.

Próbuję zrozumieć, jak doszło do obecnego kryzysu ekonomicznego, i w związku z tym czytam książkę Johna Lanchestera „Whoops!”. Autor wyjaśnia wszystko w sposób zrozumiały nawet dla ludzi takich jak ja. Tego wieczoru czytałem, jak w ciągu kilku ostatnich dekad zmieniły się banki. Kiedy ojciec autora pracował w bankowości, był to „stateczny” biznes, którym zajmowali się głównie ludzie bez wykształcenia. Dziś, jeśli nie masz dyplomu z matematyki z Oxfordu lub Cambridge, będzie ci w tej branży bardzo trudno. To jest, zdaniem Lanchestera, jedna z przyczyn problemów, które nas trapią – bankowość stała się na tyle specjalistyczna i skomplikowana, że większość ludzi – w tym wielu bankowców – po prostu nie rozumie, jak ona działa. Ludzie, którzy obecnie zarządzają transakcjami terminowymi i operacjami w bankowości – tęgie matematyczne umysły – są określani mianem „analityków”. Jeden ze studentów cytowany w książce powiedział, że w trakcie zajęć, na które uczęszczał, studenci musieli zadeklarować się jako „analitycy” lub „poeci”. Mieli zdecydować, czy wolą zajmować się liczbami, czy też słowami.

Współczesny ruch Zielonych przejmują analitycy. Łatwo zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. Analitycy posługują się prostymi, uporządkowanymi argumentami. Być może ich zrozumienie wymaga czasem posiadania dyplomu z matematyki, ale nie wymaga za to zrewidowania własnego światopoglądu i zmiany narracji. Zielony analityk może przekonywać cię do zmiany typu żarówki lub do brania udziału w demonstracjach na rzecz elektrowni atomowej lub farmy wiatrowej, ale nie będzie wymagał, abyś przemyślał swój system wartości i mity stanowiące fundament społeczeństwa, w którym żyjesz. A jeśli sam będziesz chciał z nim o tym porozmawiać, możliwe, że wybuchnie śmiechem i górnolotnie stwierdzi, że wszystko, o czym mówisz, jest bardzo piękne, ale w porównaniu z ratowaniem świata i ograniczaniem emisji dwutlenku węgla nie jest niczym istotnym.

Właśnie tak wygląda cały ten atomowy spór. W artykule „Wind and wave farms could affect Earth’s energy balance” Mark Buchanan twierdzi, że źródła odnawialne nie zaspokoją naszych potrzeb energetycznych. Ale o jakie potrzeby chodzi? O ekspresy do kawy i szerokopasmowy internet czy czystą wodę pitną i funkcjonujący ekosystem? Czy chodzi o zaspokojenie konsumpcjonistycznych potrzeb klasy średniej czy o zapewnienie warunków pozwalających żyć na przyzwoitym poziomie? A może teraz to już dla nas to samo? Jeśli chcesz zobaczyć prawdziwą twarz tego analityka, poproś go o określenie, czym jest według niego „potrzeba”. Zobaczysz, jak plącze się w swojej odpowiedzi.

Jako poeta mam oczywiście własne powody, by sprzeciwiać się takiemu stanowi rzeczy, i często to robię – lecz nie bez empatii czy pewnych wątpliwości. Wiem, dlaczego ruch Zielonych wybrał strategię analityka. Podejście to miało przynosić konkretne efekty, co jest niewątpliwie przydatne w epoce katastrofy ekologicznej. Zadajmy sobie jednak pytanie, w ramach jakiej narracji ma przynosić efekty? Bo to ostatecznie ta narracja zdecyduje, dokąd nas to wszystko zaprowadzi.

Być może wśród Zielonych zbyt wielu jest analityków, a za mało poetów? Myślę, że tak. A raczej chodzi o to, że poeci zostali zmuszeni do milczenia, bo dominuje narracja analityków. Prawdopodobnie kluczowe pytanie brzmi w tym momencie, jak przywrócić należne miejsce opowieściom. Zieloni poeci powinni najpierw dostrzec, że świata nie uratują te same historie, które go zabijają. Być może powinni także zwrócić uwagę na fakt, że świata w sumie nie da się uratować, a wszelkie próby mogą zapędzić ich w ślepy zaułek. Mogą też spróbować odkryć, co sprawia, że widzimy siebie tylko przez pryzmat walki o postęp techniczny, zamiast zastanawiać się, co on nam daje, a co zabiera.

Tarcia pomiędzy „analitykiem” i „poetą” można postrzegać jako sprzeczkę między jednostkami. Można też widzieć w nich konflikt między Dwiema Kulturami w obrębie ruchu Zielonych. Najbliższe prawdy jest chyba jednak, że takie napięcia powstają absolutnie wszędzie. Żaden z nas nie jest wyłącznie czy głównie racjonalistą i analitykiem. Nikt z nas całkiem nie wyzbył się też poezji. Ten podział zresztą także odzwierciedla nasz sposób myślenia o zachowaniach ludzi. Zarówno analitycy, jak i poeci są potrzebni, ale zaryzykowałbym stwierdzenie, że w tym momencie to poeci powinni przejąć inicjatywę – jeśli w ogóle czują się na siłach, by to zrobić. Nie brak nam argumentów opartych na liczbach, ale mamy ogromny niedobór sensownych opowieści. To znaczy: historii, które nie tylko mają szczęśliwe zakończenie, ale i przekonującą fabułę.

Paul Kingsnorth

Tłum. Marta Kasztelan

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie internetowej autora www.paulkingsnorth.net

komentarzy