Lobbing zamiast debaty

·

Lobbing zamiast debaty

dr Piotr Stankiewicz ·

W lipcu 2003 r., zamiast grillować w ogródkach lub spędzać urlop w słonecznej Hiszpanii, ponad tysiąc Brytyjczyków wzięło udział w sześciu debatach o charakterze okrągłego stołu, poświęconych tematyce GMO (genetycznie modyfikowanych organizmów). Jednocześnie w ciągu jednego tygodnia zorganizowanych zostało sześćset lokalnych i regionalnych spotkań, które miały pozwolić mieszkańcom Wielkiej Brytanii wyrobić sobie opinię na temat dopuszczalności żywności GMO w ich kraju. Debaty i spotkania odbyły się w ramach kampanii GM Nation?, przeprowadzonej na zlecenie rządu brytyjskiego w latach 2002-2004 przez komisję ds. środowiska i biotechnologii rolniczej.

W czasie, gdy Brytyjczycy prowadzili publiczną, ogólnokrajową debatę na temat dopuszczalności importu i upraw GMO – inna sprawa, że rząd brytyjski wbrew jej wynikom opowiedział się „za” GMO – w Polsce dopiero rozpoczynała się dyskusja na ten temat. Związane to było z przegraną Unii Europejskiej przed trybunałem Światowej Organizacji Handlu w 2003 r., który nakazał jej znieść zakaz importu nasion GMO, oraz ze zbliżającym się wejściem Polski do Wspólnoty, co oznaczało objęcie nas europejskimi regulacjami dotyczącymi biotechnologii rolniczej.

Rozpoczęta przed dziesięcioma laty dyskusja szybko przybrała charakter wzajemnego okładania się argumentami przez przeciwników upraw genetycznie modyfikowanych, wywodzących się głównie z ruchów ekologicznych, oraz ich zwolenników, reprezentujących najczęściej przemysł biotechnologiczny. Tzw. zwykli ludzie szybko poczuli się zagubieni w tej dyskusji, pełnej przeczących sobie wzajemnie treści, których prawdziwości nie są w stanie rozstrzygnąć; tym bardziej, że spór o GMO szybko skoncentrował się wokół kwestii potencjalnej szkodliwości uprawy i konsumpcji produktów inżynierii genetycznej dla środowiska naturalnego oraz zdrowia ludzi.

W tych dysputach w naturalny sposób najwięcej do powiedzenia mają naukowcy, szafujący wynikami badań i argumentami, których prawdziwości i rzetelności przeciętny Kowalski nie jest w stanie ocenić. Sytuację pogarsza fakt, że utytułowani naukowcy i eksperci z jednostek naukowych występują w tej debacie zarówno po jednej, jak i drugiej stronie. Nie można zdać się więc na „autorytet uczonych”, jak chciałoby wielu dziennikarzy, przedstawiających spór o GMO jako walkę organizacji ekologicznych z naukowcami.

O ile można zrozumieć, że w czasie, gdy rządy krajów „starej Unii” organizowały ogólnokrajowe debaty, mające na celu wypracowanie stanowiska względem GMO, u nas dyskusja dopiero się zaczynała i miała dość żywiołowy charakter, to zastanawia fakt, że po dziesięciu latach wciąż mamy do czynienia z tą samą sytuacją. W międzyczasie kilkakrotnie zmieniane było prawo dotyczące organizmów genetycznie modyfikowanych, a w Polsce wciąż brakuje rzetelnej, wyczerpującej debaty. Nic nie wskazuje na to, by ostatnie zmiany w polskim prawie, zwieńczone rozporządzeniami zakazującymi uprawy genetycznie modyfikowanej kukurydzy i ziemniaka, miały zakończyć spór (o czym świadczyć mogą chociażby różnice zdań w ocenie tych regulacji w środowisku przeciwników GMO). Przeprowadzenie wspomnianej debaty pozwoliłoby nie tylko na obniżenie temperatury sporu, dopuszczenie do głosu innych zainteresowanych niż tylko ekolodzy i biotechnolodzy, ale przede wszystkim na poddanie pod dyskusję kwestii do tej pory w dysputach nieobecnych.

Wspomniana wcześniej koncentracja na kwestii szkodliwości GMO dla zdrowia i środowiska skutkuje pomijaniem społecznych i ekonomicznych skutków wprowadzenia biotechnologii rolniczej do Polski. A wydaje się, że jest to jedna z podstawowych kwestii, które powinny być przedmiotem debaty, gdyż związana jest bezpośrednio z przyszłym modelem i kierunkami rozwoju polskiego rolnictwa oraz kształtem struktury agrarnej wsi.

Najbardziej prawdopodobną hipotezą tłumaczącą brak takiej debaty wydaje mi się być ta, która wskazuje na użyteczność takiej sytuacji dla lobby biotechnologicznego. Zgodnie ze starą zasadą, iż „w mętnej wodzie łatwiej ryby łowić”, sprowadzenie całego sporu w oczach opinii publicznej do kłótni ekologów z biotechnologami skutkuje postulatami, by decyzje w tej sferze pozostawić ekspertom. A więc: naukowcom, czyli… samym biotechnologom. Zakłada się przy tym naiwnie, że „niezależni i obiektywni” eksperci powiedzą nam, „jak jest naprawdę”. Nie dostrzega się, że wielu z tych ekspertów jest uwikłanych w sytuację konfliktu interesów; nie tylko z racji tego, że w naturalny sposób zależy im na rozwoju własnej dyscypliny, ale również ze względu na powiązania z korporacjami biotechnologicznymi.

Biotechnologia należy do najbardziej sprywatyzowanych dziedzin nauki. Badania z zakresu inżynierii genetycznej są bardzo drogie w realizacji i bez wsparcia ze strony firm i dużych koncernów w praktyce nie mogą być realizowane. Już w 1984 r. finansowanie rozwoju biotechnologii stanowiło 42% wszystkich wydatków amerykańskiego przemysłu na rozwój nauki. Badacze nauki, tacy jak Lily E. Kay, szacują, że przynajmniej 80% biologów molekularnych w Stanach Zjednoczonych posiada udziały w firmach biotechnologicznych. W efekcie trudno znaleźć naukowców, którzy nie mieliby powiązań z tym sektorem. To oczywiście nie przeszkadza im występować jako bezstronne autorytety w mediach i komisjach sejmowych lub rządowych, lobbując jednocześnie za GMO.

Wystarczy spojrzeć na przykład prof. Tomasza Twardowskiego, uznawanego przez media za jeden z największych autorytetów w dziedzinie organizmów modyfikowanych genetycznie. Ten zasłużony profesor z Instytutu Chemii Bioorganicznej Polskiej Akademii Nauk jest jednocześnie założycielem i wieloletnim prezesem Polskiej Federacji Biotechnologii, zrzeszającej m.in. polskie przedstawicielstwa największych światowych koncernów biotechnologicznych. Powstaje pytanie, czyje interesy reprezentował on przewodnicząc w latach 2006-2008 Komisji ds. GMO przy Ministerstwie Środowiska? Na marginesie warto zaznaczyć, że na całym świecie wiele uniwersytetów oraz czasopism naukowych (głównie medycznych) wprowadziło wymóg składania oświadczeń o konfliktach interesów, które pozwalają na ocenienie stopnia bezstronności danego profesora. U nas niestety wciąż jest to temat tabu, a w komisjach i podkomisjach działa wielu utytułowanych ekspertów, wykonujących de facto działalność lobbingową.

Co to ma wspólnego z debatą publiczną? Otóż jej organizacja ma nie tylko charakter edukacyjny, jak chcieliby niektórzy dziennikarze, nawołujący do tego, by w formie kampanii informacyjnej eksperci „wytłumaczyli” Polakom, czym są GMO i „przekonali” ich do nieszkodliwości tej technologii. Debata oparta na modelu partycypacyjnym powinna umożliwiać realizację trzech celów. Pierwszym z nich jest włączenie innych zainteresowanych podmiotów w proces podejmowania decyzji, co w tym konkretnym przypadku umożliwiłoby uwzględnienie pomijanych do tej pory aspektów i konsekwencji uprawy GMO w Polsce, związanych z interesami, potrzebami i wartościami uczestników debaty. Po drugie, będące konsekwencją pierwszego, takie podejście powinno umożliwić wypracowanie lepszej jakościowo decyzji w porównaniu z sytuacją, gdy zapada ona bądź to w zaciszu gabinetów, bądź w atmosferze walki i przeciągania liny. Po trzecie wreszcie, jedno z podstawowych zadań partycypacji publicznej stanowi sprawowanie społecznej kontroli nad procesami decyzyjnymi: monitorowanie działalności grup interesów i prób wpływania przez nie na proces legislacyjny. Krótko mówiąc, debata publiczna oznacza dopuszczenie nowych podmiotów do procesu decyzyjnego, a w efekcie jego „rozszczelnienie”, wystawienie na światło dzienne i poddanie kontroli publicznej.

Czy można się zatem dziwić, że przez dziesięć lat nie doczekaliśmy się otwartej, publicznej debaty na temat GMO?

 

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie