Kosztowne korzyści

·

Kosztowne korzyści

PRL, czyli ład ustrojowy, który panował w naszym kraju do 1989 r., wytworzył wśród Polaków wiele negatywnych postaw. W wolnym kraju powinny one zostać przezwyciężone. Jednak gdy przyjrzymy się owocom naszej obecności w Unii, dostrzeżemy, iż niektóre z postaw właściwych dla społeczeństwa rządzonego przez namiestników komunistycznego mocarstwa nie tylko nie zostały osłabione, ale wręcz się umocniły.

Ważnym elementem spadku po komunizmie jest mentalność postkolonialna. Obejmuje ona oczekiwanie, że jakiś zewnętrzny, duży, silny podmiot będzie za nas rozwiązywał problemy. Że reguły gry społecznej (w tym międzynarodowej) określa ktoś inny, a my (My, Polska!) co najwyżej możemy starać się reguły te rozpoznać i mniej lub bardziej sprytnie się dostosować. Mentalność postkolonialna podpowiada, iż jeśli wobec silniejszego podmiotu – instytucji, państwa, organizacji międzynarodowej – przyjmiemy postawę uległości, jeśli dostatecznie sprytnie dopasujemy się do zewnętrznych oczekiwań, to jakoś wyjdziemy na swoje. Upraszczając nieco: kiedyś w roli takiego silniejszego podmiotu obsadzona była Moskwa – dziś Bruksela.

Inną częścią dziedzictwa minionego ustroju jest niska racjonalność gospodarowania zasobami publicznymi, w tym postawa „co państwowe, to nie moje”. Już wstępny ogląd rzeczy pokazuje, że na wielu polach aktywności społecznej strumienie środków unijnych wzmocniły właśnie taki sposób myślenia. Unijne to też „nie moje” – zatem oszczędność, dobre gospodarowanie, długofalowe planowanie itp. nie są tu wcale niezbędne. Przyczynia się do tego mechanizm, wedle którego przyznane pieniądze trzeba wydać, niezależnie od tego, czy jest to do czegokolwiek potrzebne, czy nie. Bo jeśli się nie wyda, będzie to oznaką nieskuteczności.

W latach 80. uczestniczyłem w pewnym tzw. centralnym, resortowym projekcie badawczym na uniwersytecie. Gdy przyszła pora napisania raportu końcowego, starszy doświadczony profesor udzielił mi rady: „Proszę pamiętać o powiedzeniu: »W socjalizmie między planowaniem a sprawozdawczością ogniwa pośrednie nie są niezbędne«”. Nie zawsze trzeba wykonać wytyczone zadania – wystarczy sprawozdać ich wykonanie. Przykłady tego mechanizmu widać także dziś, i to na wszystkich poziomach funkcjonowania państwa, nawet tych niezwiązanych z funduszami UE. W książce „III RP. Kulisy systemu” pisałem o tym w kontekście zjawiska instytucjonalizacji nieodpowiedzialności.

Profesor Krzysztof Rybiński stwierdza: Trzeba postawić pytanie: jak to możliwe, że w ciągu minionych sześciu lat wydaliśmy na program Innowacyjna Gospodarka 40 mld złotych na wspieranie innowacyjności przedsiębiorstw, a i tak to wszystko tak dramatycznie spada. A także: Polska w rankingu, gdzie patrzymy, ile wkładamy do procesu innowacyjności, jest na 35 miejscu, a co z tego wychodzi? W podrankingu efektywności jesteśmy na dalekim 110. miejscu. Polska w strasznym tempie dramatycznie marnuje pieniądze przeznaczone na wzrost innowacyjności i ta efektywność przekuwania pieniędzy na to, co z tego wychodzi, jest w Polsce jedną z najgorszych na świecie.

Sposób „pompowania” tych pieniędzy – nie tylko przecież unijnych – w nasz obieg gospodarczy sprzyjał raczej kreatywności biurokratycznej: znaleźć sposób zdobycia grantu i maksymalnie bezbolesnego jego rozliczenia. Ludzie dopasowują swoje wzorce do warunków otoczenia – formalnych i nieformalnych – żeby zmaksymalizować własne korzyści. W Polsce ostatnich dziesięciu lat te procesy dostosowawcze nie mają, by tak rzec, ofensywnego charakteru wyzwań, ale raczej żebraczy: z tego, co „dają”, jak najwięcej wyrwać…

Podobne trendy ewolucji kulturowej można zauważyć w Unii Europejskiej jako całości. Generując takie postawy na różnych szczeblach życia społecznego, Europa nie jest w stanie konkurować z innymi strefami kulturowymi, np. z dynamicznie rozwijającym się Dalekim Wschodem.

Mnie jako Polaka najbardziej interesuje jednak degradacyjny wpływ tych mechanizmów na nasze życie społeczne: wytwarzanie przyzwolenia na bylejakość, na marnotrawstwo, na ideologię i sztukę, która jest często kiczem, ekscytacją, wreszcie nierzadko propagandą nihilizmu. Mechanizm unijny nie sprzyja ewolucji w stronę dzielności – raczej w kierunku klientelistycznej przymilności.

Patologie związane z funduszami unijnymi bywały już sygnalizowane w polskich mediach, ale nigdy chyba nie zostały systematycznie przebadane. Ongiś Jerzy Baczyński w „Polityce” pisał o tym, że minister Elżbieta Bieńkowska rozdziela środki na promocję działalności swego resortu, co wikła część mediów w konflikt interesów. Oczywiście, nie wyciągnięto z tego żadnych wniosków. Z kolei portal niezależna.pl donosił o wynikach „Konkursu dotacji na promocję funduszy europejskich” z marca 2013 r. Na liście wygranych znalazły się programy telewizyjne, stacje radiowe i prasa, a łączna kwota dotacji wynosiła 9,9 mln zł. W ten sposób tworzy się, jak powiedział jeden z posłów opozycji, medialny kordon bezpieczeństwa wokół rządu. Fundusze europejskie wykorzystywane są po to, żeby tworzyć osłonę propagandową co do sposobów wydawania funduszy. Jeśli dla kogoś sytuacja z poprzedniego zdania nie jawi się jako coś chorego, to znaczy, że choroba jest bardziej zaawansowana, niż się to może wydawać.

W Polsce (i zapewne nie tylko w niej) środki unijne spełniają podwójną funkcję. Z jednej strony zapewniają społeczeństwu chleb (miejsca pracy) i igrzyska (poczucie bycia w grze z otoczeniem międzynarodowym), a z drugiej dają dominującym klientelistycznym grupom interesu możliwość dalszej konsolidacji swojej władzy, wpływów i zysków w sposób niewidoczny dla sporej części naszego społeczeństwa. W efekcie istotnie zmniejsza się też niebezpieczeństwo buntu, który mógłby wybić system społeczny z równowagi niedorozwoju.

Sieci klientelistyczne, które określam mianem Antyrozwojowych Grup Interesu (ARGI), deformują mechanizmy konkurencji – tak rynkowej, jak i politycznej. Dzieje się to już na etapie wyznaczania kryteriów, które trzeba spełniać, by móc ubiegać się o określone środki unijne. Niekiedy doprowadza się do patologicznej skrajności tzw. efekt Mateusza („kto ma, temu będzie dodane”). Kto w pierwszej fazie załapał się na dotacje i może pokazać, że określoną ilość projektów o określonej wartości już zrealizował, ten zyskuje ogromną przewagę w kolejnych konkursach. W przypadku niektórych projektów wymóg wcześniejszych realizacji na określonym pułapie finansowym uniemożliwia w ogóle udział w konkursie. Dla firm „aspirujących” oznacza to ograniczenie możliwości rozwoju, a dla pozbawionych konkurencji „stałych klientów” urzędów marszałkowskich – zniwelowanie podstawowego impulsu do innowacji. Tu i tam powstały swoiste zamknięte ekosystemy, gdzie konkurencja jest fikcją.

Powoduje to marnotrawną alokację zasobów i wpływa negatywnie na rynek pracy, przyczyniając się do blokowania awansu zawodowego młodych. Nazbyt często odczuwają oni, że to nie postawy innowacyjne, ale „załapanie się” do okrzepłych już nieformalnych układów jest ścieżką rozwoju zawodowego.

Nie brak przykładów ograniczania naturalnej dla demokracji konkurencji politycznej. Jest tak, gdy finansowane ze środków unijnych billboardy, tablice informacyjne i spoty telewizyjne są wykorzystywane przez establishment polityczny do reklamy przedwyborczej. Tego typu działanie wytknięto niedawno byłemu już marszałkowi województwa dolnośląskiego Rafałowi Jurkowlańcowi. Pamiętamy też, jak z funduszy unijnych promował się przed Euro 2012 ówczesny minister rolnictwa Marek Sawicki.

Patrząc szerzej, widzimy sytuacje co najmniej quasi-korupcyjne. Zdobywając swoiste haracze od przedsiębiorców, którym uznaniowo przydzielane są środki, dysponenci funduszy unijnych mogą część zasobów zużywać na przekupienie dziennikarza, policjanta i prokuratora, by zyskać bezkarność. W tym przypadku mechanizm neutralizacji instytucji kontrolnych można uruchomić poprzez działania, które same w sobie nie mają stricte kryminalnego charakteru.

Bardzo negatywnie oceniam wpływ Unii Europejskiej na rozwój nauki polskiej. Spora część badaczy znalazła się za sprawą funduszy unijnych w pułapce, w jakiej już wcześniej znaleźli się np. zachodni badacze będący ekspertami firm farmaceutycznych. Sheldon Krimsky (w Polsce ukazała się jego książka „Nauka skorumpowana”) pokazał, że w pewnym momencie w renomowanych czasopismach przedstawiających wyniki testów efektywności leków trudno było znaleźć autorów, którzy nie pobieraliby wynagrodzeń od któregoś z koncernów farmaceutycznych. Typowy konflikt interesów. Podobna sytuacja może mieć miejsce w przypadku tworzenia narzędzi ewaluacji unijnych grantów przez naukowców. Ci, którzy wytworzyliby narzędzia nie pasujące do interesów dysponentów grantów, byliby zagrożeni wypadnięciem z obiegu.

Mam wrażenie, że gdyby grantów unijnych nie było, młodzi badacze, którzy w dzisiejszych realiach niejednokrotnie uzależnili się od ich pozyskiwania i „przerobu”, częściej sięgaliby po tematy związane z realnymi problemami naszego społeczeństwa. A tak – sięgają przede wszystkim po tematy, które są „grantodajne”. Najmłodsze pokolenie badaczy przyswoiło już sobie, że aby się zawodowo „ustawić”, najlepiej zakotwiczyć się u kogoś, kto ma stały dostęp do grantów. Co wcale nie musi być skorelowane z jakością pracy badawczej.

Pogoń za funduszami w nauce generuje też mnóstwo „pustych obrotów”. Pewne projekty rozlicza się tylko po to, żeby dostać kolejny projekt. Konferencję naukową robi się po to, żeby móc robić kolejne konferencje itd. Mam wrażenie, iż jeśli ktoś kiedyś oszacuje ewolucję „polskiego intelektu” w ostatnich latach, to ustali, że środki unijne przyczyniły się do degradacji naszych nauk społecznych, a może i świata akademickiego w ogóle.

Obawiam się, że nieświadomość tej sytuacji będzie trwała doputy, dopóki te środki będą, a później na różnych polach odsłoni się zapaść cywilizacyjna. Pomijając to, że środki unijne nie wsparły procesu poprawy jakości funkcjonowania państwa, ten spory zastrzyk pieniądza przyczynił się do powstania niezliczonych firm i firemek, które tylko dzięki temu funkcjonują, iż nie działają w naturalnych warunkach walki o rynek, lecz w warunkach podczepienia się pod zasilanie pochodne wobec decyzji biurokratycznych. W momencie gdy strumień unijnych zasobów się skończy, zobaczymy, że jakaś część polskiego biznesu była quasi-biznesem, który po odcięciu od kroplówki nie ma zdolności utrzymania się na rynku. Wyewoluowały i rozpowszechniły się umiejętności nieprzydatne dla tworzenia podstaw długofalowego rozwoju Polski. Można wręcz powiedzieć, że to umiejętności antyrozwojowe, pasożytnicze są szlifowane, a nie kompetencje, które odpowiadają za wysoką kreatywność czy elastyczność reagowania na wyzwania.

Aby uniknąć tych zagrożeń, potrzebujemy systematycznego monitorowania oddziaływania środków unijnych na biznes, na administrację, na naukę i demokratyczną konkurencję polityczną. Pogorszenie jakości funkcjonowania państwa jest związane m.in. z przyrostem pracowników administracji, uzasadnianym tym, że muszą rozdzielać środki unijne. Niedawno mówiono o tym, jaką część pozyskanych środków zużywa na własne cele Caritas, a jaką Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy (mówiono, ale chyba definitywnie nie ustalono). Podobnie warto by porównać urzędy marszałkowskie i inne instytucje pod kątem tego, jaka część środków unijnych jest zużywana na samo przetwarzanie środków unijnych.

Mamy niestety w Polsce problem z krytyką patologii funkcjonowania instytucji i mechanizmów związanych z UE. Pojawia się ona niemal wyłącznie w mediach spoza głównego nurtu, a to mocno ogranicza jej oddziaływanie na świadomość społeczeństwa. Często krytyka rzeczowa, racjonalna w ogóle nie jest w stanie się przebić. Unia Europejska w tym kontekście jawi się jako quasi-cywilizacja, która część zasobów przeznacza na tworzenie pewnej strukturalnej mistyfikacji.

Mamy dziś w Polsce dramatycznie niską dzietność i dopiero w momencie, gdy zjawiska negatywne zaszły już bardzo daleko, zaczyna się o tym dobitnie mówić. Mamy również zatrważająco wysoką skłonność młodzieży do emigracji. Badania prof. Krystyny Iglickiej-Okólskiej z końca 2012 r. wykazały, że aż 64% młodych ludzi nie widzi dla siebie przyszłości, życia i pracy w Polsce. Po prostu nie widzą dla siebie tutaj szans. To także jeden z owoców naszej obecności w Unii.

Jednocześnie okazuje się – co potwierdza w swoich wypowiedziach np. prof. Jerzy Hausner – że w naszym państwie nie ma centrum suwerennej myśli strategicznej. Zasoby z Unii mogłyby być wykorzystywane rozwojowo, ale w praktyce często są wykorzystywane pasożytniczo. Odwrócenie tego procesu jest możliwe tylko przez skoncentrowaną wolę polityczną, a tej w obecnym układzie elit biznesu, mediów i polityki wyłonić nie sposób.

Dopóki nie ukonstytuuje się wola polityczna istotnie różna od tej, która rządzi Polską od roku 2007, to wskazane wyżej negatywne tendencje nie będą miały żadnej szansy na odwrócenie. To, że gdy weszliśmy do Unii w 2004 r., byliśmy krajem kategorii B, jest normalne. Ale fakt, że establishment polityczny Polski nie ma woli zmiany tej pozycji, świadczy o tym establishmencie jak najgorzej.

Tematyka
komentarzy