Lekarzu, lecz się – rozmowa z Grzegorzem Luboińskim

·

Lekarzu, lecz się – rozmowa z Grzegorzem Luboińskim

Rozmowę o problemach z etyką w środowisku lekarskim powinno się chyba zacząć od funkcjonowania samorządu zawodowego.

Grzegorz Luboiński: Gdy w 1989 r. reaktywowano izby lekarskie, powszechnie liczono, że będą wypracowywać standardy etyczne i monitorować ich przestrzeganie. Tak się niestety nie stało, gdyż z upływem czasu przewaga materii nad duchem, czyli pieniądza nad wyższymi wartościami, stawała się w moim zawodzie coraz bardziej wyraźna. Boli mnie to tym bardziej, że byłem członkiem komitetu założycielskiego izb, a wcześniej współzałożycielem „Solidarności” w obecnym Centrum Onkologii. Z tamtych czasów wyniosłem nadzieję, że lekarze zrzeszeni w korporacji zawodowej będą właśnie solidarni – w zakresie swoich interesów, ale także z pozostałymi pracownikami opieki zdrowotnej oraz z pacjentami.

Ciosem był dla mnie już jeden z pierwszych zjazdów, w Bielsku-Białej, na którym uchwalono Kodeks Etyki Lekarskiej. Zabrakło w nim tego, co wydawało mi się szczególnie ważne, czyli troski o etykę zawodową. Dyskusję zdominował spór światopoglądowy w sprawie aborcji. Następnym momentem przełomowym dla izb lekarskich i ich wartości było utworzenie Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy. Wspomniana organizacja jest dla mnie dowodem nieudolności czy niewydolności samorządu lekarskiego, gdyż w dużej mierze zajmuje się tym, czym powinny się zajmować izby. Przy czym odkąd spełniono oczekiwania związku i lekarze zarabiają naprawdę nieźle, nic nie słychać o jego działalności.

A czy ktoś słyszał o aktywności izb lekarskich? Też nie. W zeszłym roku w bardzo wielu ośrodkach nie wybrano delegatów na wybory okręgowe – z powodu braku chętnych. Co więcej, niemal wszędzie lekarzy trzeba było siłą zaciągać na głosowanie, żeby osiągnąć kworum, mimo iż wynosi ono zaledwie 20%. Pierwsze pytanie przeciętnego lekarza brzmiało: do czego służą izby lekarskie? One po prostu nie istnieją w świadomości środowiska. Nie ma w tym nic dziwnego: jestem członkiem Sądu Lekarskiego Okręgowej Izby Lekarskiej w Warszawie, ale nie potrafię wyjaśnić, co one robią, przynajmniej jeśli chodzi o walkę o etos zawodu.

Kiedy zakładaliśmy izby, człowiek kupował za swoje pieniądze trudną do zdobycia benzynę i jeździł na te wszystkie zebrania. Nie wydawało się wówczas, mnie przynajmniej, że z zasiadania w samorządzie lekarskim będą jakieś większe korzyści finansowe. Tymczasem delegaci z samego tytułu bycia naszymi przedstawicielami stali się całkiem przyzwoicie zarabiającą grupą. Przeczytałem w „Pulsie Medycyny”, i nikt tego nie dementował, że przewodniczący Naczelnego Sądu Lekarskiego czy prezes Naczelnej Izby Lekarskiej otrzymują kwoty sięgające 20 tys. zł miesięcznie. Od zawsze postuluję, by tego typu informacje były jawne, ale jestem zakrzykiwany, że byłoby to naruszanie prywatności, intymności, Ustawy o ochronie danych osobowych itd.

Wynagrodzenia w izbach są nieadekwatne do zakresu obowiązków?

Po objęciu stanowisk w samorządzie lekarze przeważnie nie rezygnują z wykonywania zawodu. Nie wyobrażam sobie, że można w tym samym czasie być skutecznym dyrektorem szpitala, kierownikiem oddziału i jeszcze prezesem okręgowej izby lekarskiej. Początkowym założeniem było obejmowanie tego typu funkcji przez doświadczonych kolegów w wieku przedemerytalnym czy emerytalnym, a następnie kończenie lub przynajmniej zawieszanie przez nich znacznej części aktywności zawodowej. Zamiast tego mamy przypadki takie jak prezes warszawskiej izby, który był jednocześnie… wiceministrem zdrowia. Trudno nazwać taką sytuację inaczej niż niesmaczną, gdyż między korporacją zawodową a administracją publiczną zawsze będzie istniało pole do konfliktu interesów. Kiedy wspomniany minister podpisał ustawę refundacyjną, zdecydowanie negatywnie ocenioną przez środowisko lekarskie, to jak to świadczyło o wiarygodności samorządu?

System finansowania placówek medycznych, w praktyce różnicujący pacjentów na bardziej i mniej „opłacalnych”, jest źródłem wielu patologii. Jakie niebezpieczeństwa kryją się w zasadach wynagradzania lekarzy?

Pokusy czyhają zwłaszcza na zatrudnionych na tzw. kontraktach zadaniowych. Otrzymują oni określony procent stawek, na jakie NFZ wycenia poszczególne procedury medyczne, w związku z czym są bezpośrednio zainteresowani wykonywaniem przede wszystkim tych dobrze płatnych. Nie zawsze natomiast tym, żeby były to procedury najlepsze dla pacjenta oraz optymalne z punktu widzenia finansów szpitala.

Moje zastrzeżenia budzą także kontrakty godzinowe. Wszyscy się oburzyli, gdy publicznie powiedziałem, że jeżeli anestezjolog ma płacone od liczby przepracowanych godzin, wówczas trudno wymagać, żeby robota paliła mu się w rękach. Oczywiście zawsze znajdzie się ktoś, kto powie, że wolne wprowadzanie do znieczulenia oraz długi czas monitorowania po obudzeniu zwiększają bezpieczeństwo pacjenta. W tym drugim przypadku zwykle wystarczy jednak 15 minut, a potem mierzenie co jakiś czas ciśnienia przez pielęgniarkę, podczas gdy lekarz może zająć się kolejnym pacjentem. Sam obserwowałem, jak temu samemu anestezjologowi, gdy miał płacone „od sztuki”, wszystko szło znacznie sprawniej.

Do pogwałcenia wszelkich zasad etyki zawodowej niejednokrotnie prowadzi możliwość pracy na wielu posadach, budząca w lekarzach pazerność. Mogą więcej zarobić, jeśli będą krócej spać, w związku z czym leczą niewypoczęci – i popełniają błędy. Zazwyczaj mogą wówczas liczyć na źle pojętą solidarność środowiska. Tymczasem powinno ono rzeczowo przeanalizować przyczyny każdego błędu. Czy lekarz nie miał wystarczającego przygotowania, odpowiedniego sprzętu, a może nie spał trzy dni i był po prostu zmęczony?

Skoro już wspomniałem o solidarności, to moim zdaniem powinna ona przejawiać się również w klasycznym ostracyzmie. Przed wojną lekarz, który pił i bijał żonę, nie był zapraszany na spotkania ani odwiedzany przez kolegów po fachu. Obecnie nie ma żadnych takich mechanizmów. Kiedy spotykam kolegę i tłumaczę mu, że jeśli nie przestanie wymuszać pieniędzy od pacjentów to źle skończy, w odpowiedzi słyszę śmiech: „Wszyscy wiedzą, ale nikt mi nic nie zrobi”. To pokazuje, że z troską o etos środowiskowy jest strasznie marnie. Nikt z samorządu lekarskiego nie przyjdzie do niego i nie powie, że jeżeli natychmiast się nie opamięta, zostanie napiętnowany oraz postawiony przed Rzecznikiem Odpowiedzialności Zawodowej.

Z czego to wynika? Zbyt wiele osób jest „umoczonych” czy może lekarze są obojętni na etykę zawodową swoich kolegów?

Sprawa jest bardzo prosta. W przypadku wielu nieetycznych zachowań zakorzeniło się w środowisku przekonanie, że „wszyscy tak robią”. Kilka lat temu grupa młodych lekarzy zorganizowała kampanię „Nie biorę”, rozdawali nawet puste koperty. Od dawna jakoś nie słyszę o ich aktywności i podejrzewam, że zadziałała tutaj klasyczna kopernikańska zasada wypierania lepszego pieniądza przez gorszy. „Mój szef tak robi, jego zastępca tak robi, starsi asystenci tak robią – i nikt tego nie potępia” – myśli sobie młody lekarz i przyjmuje patologię za normę. Nie widzę dróg naprawy, dlatego że zdecydowana większość lekarzy jest za utrzymaniem status quo.

Już niedługo przejdę na emeryturę i przestanę walczyć z korupcją i innymi nieprawidłowościami. Od młodych ludzi słyszę: „No i co Panu z tego przyszło, tylko kłopoty”. Dla kształtowania ich postaw fundamentalne znaczenie ma to, że tego rodzaju działania rzeczywiście nie napotykają na żaden pozytywny odzew środowiska lekarskiego, Ministerstwa Zdrowia (z wyjątkiem okresu, kiedy na jego czele stał prof. Religa) czy Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Nie przypominam sobie żadnej reakcji odpowiednich instytucji na zgłaszane nieprawidłowości, np. w zakresie zakupu sprzętu. Kiedy poinformowałem przełożonego, że jedna z koleżanek sfałszowała dokumentację, specjalna komisja – na posiedzeniu, na które mnie nie zaproszono – bez szczegółowego omówienia zarzutów orzekła, że miały miejsce jedynie „niedociągnięcia”. W związku z tym zawiadomiłem prokuraturę, dostarczyłem jednoznaczne dowody, byłem dwukrotnie przesłuchiwany – i znowu nie poszły za tym żadne konkretne kroki.

Środowiskowe przyzwolenie na patologie jest niesłychanie niepokojące. Wzorem do naśladowania jest ten, kto nabiera wody w usta. Znajomy lekarz został pomówiony przez współpracownika i od trzech lat nie może doczekać się sprawiedliwości. Natomiast kiedy ktoś ujawni, że jego kolega np. wypisał leki, które spowodowały śmierć pacjenta, jest momentalnie pociągany do odpowiedzialności zawodowej. Jeżeli mówisz źle o innym lekarzu, automatycznie jesteś postrzegany jako czarna owca. Nie dyskutuje się o tym, co zauważyłeś, lecz o tym, jak śmiałeś to nagłośnić, szargając dobre imię grupy. Środowisko ciągle żyje w przekonaniu, że ma dobre imię, choć badania pokazują, że społeczne zaufanie do lekarzy spada. Uważam, że sami jesteśmy sobie winni, skoro nie reagujemy na postawy sprzeczne z etosem zawodu.

Klasycznym przykładem było pokazanie w telewizji nagrania, na którym jeden z luminarzy medycyny tłumaczy pacjentce, że może ją leczyć, ale za pieniądze, w swoim prywatnym szpitalu. Tenże luminarz rok później otrzymał medal Gloria Medicinae – odznaczenie honorowe, które powinno być nadawane ludziom bez skazy. Środowisko doskonale wie, kto bierze, ile i za co. Mimo tego wspomniany człowiek nie tylko nie został przez innych lekarzy napiętnowany, ale wręcz uznany za zasługującego na najwyższe zaszczyty.

Oskarża Pan lekarzy także o to, że ich pogoń za pieniędzmi odbywa się kosztem rozwoju zawodowego.

Zauważyłem, że w internetowych dyskusjach pod moimi artykułami i wypowiedziami zbulwersowani koledzy dostrzegają wyłącznie to, że zarzucam im pazerność. Otrzymałem jednak również e-maila od kolegi z Niemiec, który pracuje tam od wielu lat, z podziękowaniem, że wreszcie ktoś dostrzegł, iż polscy lekarze się nie szkolą. Pisał, że w ośrodkach w Niemczech, z którymi ma styczność, jeszcze 20 lat temu bywało po dziesięciu szkolących się Polaków, natomiast w ostatnich latach nie ma ich w ogóle. Części młodych lekarzy nie stać na podnoszenie kwalifikacji, ale wielu rezygnuje z niego, bo szkoda im pieniędzy, albo akurat w tym czasie pracują w prywatnej przychodni. Tymczasem etyka zawodowa nakazuje nam szkolić się przez całe życie.

W odpowiedzi na wywiad dla „Newsweeka”, w którym mówił Pan m.in. o zarobkach swoich kolegów, odezwały się głosy lekarzy, którzy zaprzeczali, że ich zawód jest tak świetnie płatny.

Bazuję na danych Głównego Urzędu Statystycznego, a te są nieubłagane: obok prawników jesteśmy najlepiej wynagradzaną grupą. Wyraźnym i oczywistym dowodem na to, że lekarze dobrze zarabiają, jest dla mnie także wyraźny spadek aktywności branżowego związku zawodowego, którego głównym celem była walka o podwyżki.

Trzeba jednak wyraźnie rozróżnić dwie kwestie: pensje oraz zarobki lekarskie. Te pierwsze na państwowych etatach rzeczywiście nie są wysokie, ale za to lekarze mają liczne możliwości dorabiania. Oczywiście nie każdy dostaje za dyżur 2 tys. zł, jednak 100 zł brutto za godzinę jest normalną stawką kontraktową. Można się oburzać, że przecież nie dotyczy to wszystkich lekarzy, natomiast rzeczywistość jest taka, że zaczęliśmy dostawać naprawdę spore pieniądze.

Uważam, że w wielu przypadkach odbyło się to kosztem jakości leczenia. W Polsce niestety jest ogromny niedobór lekarzy, dlatego jeśli ktoś chce, może mieć nawet pięć posad. Trzeba jednak umieć zachować zdrowy rozsądek. Rozumiem, że perspektywa własnego domu i wczasów na Karaibach jest nęcąca, ale z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że np. piętnaście dyżurów w miesiącu musi negatywnie wpłynąć na jakość naszej pracy.

Gdy ponad 30 lat temu po raz pierwszy wyjeżdżałem na Zachód, mając wówczas bodajże siedem prac dodatkowych, uświadomiłem sobie, że u nich nie istniało nawet pojęcie „pracy dodatkowej”. Uważam, że również w Polsce podstawą stabilizacji powinno być przyzwoite uposażenie zasadnicze. Można się zastanowić, czy nie mogłoby ono obejmować np. trzech czy czterech dyżurów w miesiącu dla asystenta. Kolejne rozwiązanie to istniejąca już możliwość zobowiązania zatrudnianego lekarza, w zamian za wyższe wynagrodzenie, że będzie to jego jedyne miejsce pracy. Na świecie są placówki, których szefostwu bardzo zależy, by zatrudniać szczególnie poważanych profesorów. Czasami proponuje się im szczególne warunki, np. możliwość operowania prywatnych pacjentów na terenie szpitala – jest to przejaw troski, aby pracowali w nim najlepsi specjaliści. Myślę, że powinniśmy dążyć do wprowadzenia podobnych rozwiązań.

Na marginesie dodam, iż zasada, że po dyżurze ma się płatny dzień wolny, moim zdaniem działa na szkodę pacjentów. Coraz częściej zdarza się, że jeden lekarz ich przyjmuje, a drugi operuje, po czym ma wolne, zaś czwartego dnia wyjeżdża na zjazd. W efekcie mniej dociekliwy pacjent nie wie, kto był jego lekarzem prowadzącym, przez kogo był operowany, ani do kogo powinien się zgłosić na kontrolę. Obecny system gubi naturalną więź, która była kiedyś esencją medycyny, czyli bezpośrednią relację lekarza z pacjentem. Dziś lekarz na kontrakcie w środy operuje w jednym szpitalu, w piątki w innym itd.

Wyobrażam sobie, że konkurencja o szczególnie atrakcyjne kontrakty czy dyżury silnie konfliktuje środowisko lekarskie.

Oczywiście. Tym bardziej, że nie ma u nas żadnego mechanizmu tzw. oceny jakości. Gdy trzy dekady temu przyjechałem do Holandii, drugiego dnia przy stole operacyjnym kolega zainteresował się, ilu jest chirurgów onkologów w moim kraju. Odpowiedziałem, że 150. „A Ty który jesteś?” – zapytał. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. „Bo wiesz – mówił – chirurgów głowowo-szyjnych jest w Holandii trzydziestu, a ja jestem piąty-siódmy”. Wyjaśnił, że wybrali najczęściej występujące jednostki chorobowe i co dwa lata każdy z nich przygotowuje przeźrocze, ile zoperował przypadków danego typu, jaki był odsetek powikłań, średni czas leczenia itp. „Prowadzimy ten ranking już od wielu lat i każdego z nas to niesłychanie mobilizuje” – zapewniał. Za to u nas w środowisku lekarskim jest mniej więcej tak, jak w dowcipie o różnicy między Panem Bogiem a polskim chirurgiem: otóż Bóg nie uważa się za polskiego chirurga. Znam mentalność swoich kolegów i nie wyobrażam sobie, by ktoś zapytał profesora X czy Y, ilu pacjentów zmarło po operacjach wykonanych przez niego.

Czy podejmowano próby wprowadzenia systemu oceny pracy polskich lekarzy?

Tak, ja podjąłem taką próbę i w związku z tym zostałem odsunięty od kierowania oddziałem, w którym przeforsowałem statystyki na wzór holenderski; o ile mi wiadomo, od tego czasu już się ich nie prowadzi. Nic nie słyszałem, aby podobna inicjatywa pojawiła się kiedykolwiek na poziomie systemowym, choć od lat mówi się o takiej konieczności. Powinna ona wyjść ze środowiska lekarskiego, jednak panuje w nim niesłychany lęk przed byciem ocenianym.

Trudno wyobrazić sobie jeden system oceny dla wszystkich lekarzy, ale w obrębie poszczególnych specjalności porównywanie efektów pracy jest w pełni możliwe. Do tego dochodzi ocena jakości placówek medycznych. Chciałbym, żeby szpital, który operuje np. nowotwory przełyku, obligatoryjnie udostępniał informacje na temat tego, ile rocznie wykonuje się w nim takich operacji, jaki jest odsetek zgonów okołooperacyjnych itd. Tego rodzaju dane można znaleźć dla większości ośrodków na świecie, podczas gdy u nas NFZ podpisuje kontrakty na wykonywanie mammografii ze szpitalami, które jeszcze nie mają mammografu…

W nieustannych reformach zagubiono role NFZ-u i Ministerstwa Zdrowia, nie mówiąc o roli samorządu lekarskiego. Fundusz miał być wyłącznie płatnikiem, natomiast resort zdrowia jako organ konstytucyjny miał ustalać, za co ma płacić. Przykładowo, warunkiem otrzymania kontraktu na leczenie raka trzustki powinno być wykazanie przez szpital, że operuje co najmniej pięćdziesiąt trzustek rocznie, w związku z czym zatrudnieni tam chirurdzy mają odpowiednie doświadczenie. Powinna się z tym wiązać ocena jakości, oparta na obligatoryjnym raportowaniu przeciętnego czasu oczekiwania na operację, długości pobytu pacjentów pooperacyjnych, częstotliwości występowania powikłań itp. Również izby lekarskie powinny walczyć o to, by można było selekcjonować i premiować ośrodki, które osiągają najlepsze wyniki, a jednocześnie pomagać tym słabszym w podwyższaniu poziomu. W Anglii jeżeli patolog wykazuje większy od dopuszczalnego odsetek pomyłek w ocenach preparatów, wówczas otrzymuje dwutygodniowy płatny urlop i musi uczestniczyć w kursie weryfikacyjnym, który pozwala mu podnieść kwalifikacje. U nas w ogóle nie istnieją podobne mechanizmy.

I jeszcze jedno. Czy słyszał Pan, żeby ktoś, kto chce wybudować dom, szukał architekta wśród członków Polskiej Akademii Nauk? Albo o kimś, komu grozi kryminał, w związku z czym rozgląda się za adwokatem z Wydziału Prawa? W takich przypadkach ludzie szukają po prostu dobrych specjalistów, odpowiednio w renomowanych pracowniach i kancelariach. Natomiast w medycynie w sposób niespotykany w żadnej innej dziedzinie zostało wykreowane znaczenie tytułów i stopni naukowych. Tymczasem w Polsce można zrobić doktorat z zabezpieczenia medycznego wojsk w okresie Księstwa Warszawskiego, habilitację z zabezpieczenia medycznego wojsk w okresie Powstania Styczniowego, a następnie zostać profesorem dowolnej dyscypliny medycznej. Nikt już później nie pyta, na czym polegała działalność naukowa takiej osoby. System jest przy tym tak niesłychanie sfeudalizowany, że profesorowie najczęściej decydują nawet o kolejności przyjęć. Są w klinikach bogami i carami, jednak kiedy dochodzi do jakichś nieprawidłowości czy błędu, to nagle okazuje się, że ich odpowiedzialność jest żadna, bo odpowiada zawsze adiunkt, asystent, młodszy asystent czy pielęgniarka.

Na marginesie dodam, że jeśli spojrzeć na historię izb lekarskich, to w początkowym okresie – kiedy działalność w nich miała charakter społeczny, a więc była mało atrakcyjna – praktycznie nie było tam osób z tytułami naukowymi. W tej chwili obsadziły one większość stanowisk w samorządzie zawodowym, zapewne nie tylko z chęci działania na rzecz swojego środowiska…

W wielu ośrodkach działalność stricte naukowa została całkowicie skomercjalizowana, a ważnym źródłem dochodów stały się dla prominentnych lekarzy badania kliniczne, głównie leków.

Nie znam przyzwoitych badań klinicznych, w których kwota przypadająca na jednego pacjenta byłaby mniejsza niż kilkaset euro, co wyzwala straszną pazerność. Jeżeli profesor jest tzw. głównym badaczem np. w 29 projektach (przypadek z mojej placówki), to mowa o niewyobrażalnych pieniądzach. Nie wiem, czy one zawyżają przeciętne zarobki lekarzy liczone przez GUS, ale przed kilkoma laty podano, że w ośrodku na północy Polski jeden z luminarzy w ciągu paru lat zarobił na badaniach klinicznych… 50 mln zł. Być może zasłużenie – ja mu nie żałuję tych milionów, choć jednocześnie niezbyt wierzę, że jeden lekarz, będący na dodatek kierownikiem kliniki i np. konsultantem wojewódzkim w swojej dziedzinie, jest w stanie koordynować kilkadziesiąt projektów badawczych naraz. Chciałbym jedynie wiedzieć, na zasadzie dostępu do informacji publicznej, ile zarabia na badaniach np. Centrum Onkologii, którego roczny budżet wynosi 400 mln zł. W kilku dużych ośrodkach na świecie, w których byłem, dochody z badań klinicznych nie trafiały na konto profesora X czy Y, lecz szpitala.

W Holandii miałem możliwość obserwować przebieg całej procedury. W pierwszej kolejności pomysłodawca badania – najczęściej była to oczywiście firma farmaceutyczna – referował jego poszczególne elementy. Następnie występował przedstawiciel działu ekonomicznego instytutu, który mówił o możliwych korzyściach dla placówki z proponowanego przedsięwzięcia. Na koniec wypowiadała się komisja bioetyczna, określająca wymogi dla przeprowadzenia badania. Zysk ze zrealizowanego projektu trafiał do instytucji, która mogła następnie np. utworzyć fundusz stypendialny, wspierający lekarzy podnoszących kwalifikacje za granicą.

Podkreśla Pan przywiązanie do ideałów przejrzystości i merytokracji. Chciałbym zapytać, w jakim stopniu udało się w służbie zdrowia wprowadzić otwarte konkursy na stanowiska kierownicze, co było postulatem m.in. „Solidarności” już u progu transformacji ustrojowej.

Obiektywnie rzecz biorąc: w zerowym. Gdy zakładaliśmy izby, walczyły one, aby konkursy organizował samorząd lekarski. Na szczeblu szpitala powiatowego rzeczywiście przez pewien czas tak było. Zmieniły się jednak stosunki własnościowe i jeżeli placówka należy do starosty, ogłoszenie konkursu zależy od jego dobrej woli. Natomiast w instytutach czy szpitalach klinicznych rola izb lekarskich i pielęgniarskich powinna być duża. Niestety, w konkursach na dyrektorów nikt nie widzi dla nich miejsca, zaś powszechnie obowiązujących zasad obsadzania stanowisk kierowniczych po prostu nie ma. Jeden dyrektor może arbitralnie mianować kierowników, drugi wspaniałomyślnie przeprowadzać konkursy itd. Przy czym m.in. z doświadczeń mojej placówki wynika, że zazwyczaj są one przygotowywane skrajnie tendencyjnie. Przykładowo, warunkiem udziału w konkursie na kierownika Kliniki Nowotworów Głowy i Szyi była specjalizacja w zakresie onkologii klinicznej lub radioterapii. Nie było możliwości, żeby startował ekspert w dziedzinie chirurgii onkologicznej czy innej specjalności zabiegowej, podczas gdy wiadomo, że nowotwory głowy i szyi są leczone operacyjnie. Był to typowy konkurs zorganizowany ad personam, gdzie z góry było wiadomo, kto wygra; zwycięzca był zresztą jedynym kandydatem. Izby lekarskie milczały w tej sprawie – zajmują się innymi, bliżej nieznanymi sprawami.

Jak ocenia Pan aktualny poziom korupcji wśród lekarzy? Czy powołanie Centralnego Biura Antykorupcyjnego oraz kilka spektakularnych zatrzymań pozwoliło ograniczyć skalę tego zjawiska?

Przypuszczam, że zmiana polega na tym, że „doktory” najzwyczajniej w świecie zdrożały – dziś za 100 zł pewnie niewielu lekarzy wystawi „lewe” zwolnienie. Myślę, że skala korupcji na linii lekarz-pacjent nie jest mała, jedynie jej formy uległy zmianie. Przykładowo, doktor może powiedzieć pacjentowi: „Przykro mi, nie mogę Pana zoperować, ale pracuję też w drugim szpitalu… Przy czym nie ma on podpisanego kontraktu z NFZ”. Czy to jest forma korupcji? Moim zdaniem tak. Ja też dorabiam w innej placówce, ale zawsze tłumaczę chorym, że w zdecydowanej większości przypadków czas nie ma zasadniczego znaczenia i radzę cierpliwie poczekać zamiast wydawać spore kwoty na zabieg w prywatnym szpitalu. Uważam, że takie stawianie sprawy jest uczciwe.

Głównym obszarem występowania nadużyć jest jednak ustawa o zamówieniach publicznych, na mocy której m.in. rekrutuje się lekarzy do dodatkowych prac, jak kontraktowe dyżury. Tutaj mamy do czynienia z klasyczną korupcją, niemożliwą do udowodnienia. Kolejne pole do nieetycznych zachowań stwarza działalność firm farmaceutycznych, będących w stanie zaoferować udział w badaniu klinicznym czy kosztownych szkoleniach. Powinien istnieć centralny fundusz pokrywający lekarzom koszty podnoszenia kwalifikacji, żeby prywatna firma nie decydowała, który z nich będzie mógł uczestniczyć w szkoleniu.

Jedno wielkie zaproszenie do korupcji stanowi obecna ustawa refundacyjna. Problemu nie rozwiązują deklaracje o niepozostawaniu w konflikcie interesów, jakich wymaga się od lekarzy konsultowanych w sprawie danego leku. Bo cóż to znaczy, że „nie pozostaje się w konflikcie interesów” w kwestii jednego produktu leczniczego? Jeśli zapytają mnie o lek A w sytuacji, gdy współpracuję wyłącznie z firmą produkującą lek B, to w sprawie tego pierwszego lekarstwa nie pozostaję w konflikcie interesów. Ale jak udowodnić, że na moją opinię nie będzie rzutowało przeczucie, iż jeśli wypowiem się pozytywnie na temat A, firma, dla której zdarza mi się pracować, będzie miała mi to za złe, a może wręcz zerwie współpracę, z której czerpię nie lada profity?

Z całej naszej rozmowy wynika, że nie ma co liczyć na sanację środowiska lekarskiego jego własnymi siłami. Pozostaje liczyć na odgórne ingerencje w celu ograniczenia skali nieetycznych praktyk.

Wystarczy dokładnie zapoznać się ze stroną internetową Ministerstwa Zdrowia, by zorientować się, że nie ma żadnych mechanizmów, które mogłyby eliminować tego typu zjawiska. Znamienne, że podstrona na temat walki z korupcją nie była aktualizowana od pięciu czy sześciu lat… Co gorsza nie mam wrażenia, by ktokolwiek na poważnie interesował się tym problemem. Każdy, kto próbuje coś zmienić, zostaje przez decydentów natychmiast zakrzyczany i wytupany. Również lekarze potępiają Luboińskiego za mówienie o łapówkach, „bo przecież korupcja nie istnieje”, a poza tym „i tak wszyscy biorą”. Ciekawie byłoby przeanalizować, co się dzieje z wspomnianymi już młodymi ludźmi, którzy przeprowadzili akcję antykorupcyjną. Zostali nagrodzeni za pomysł, ale sprawa zupełnie „zdechła”.

Na pytanie „co zrobić, żeby było lepiej?”, odpowiem następująco: nic się nie zmieni, dopóki nieetycznym zachowaniom lekarzy nie będzie towarzyszyć negatywna ocena społeczna. Tymczasem pacjenci mówią mi: „Panie Doktorze, po co Pan z tym walczy? Przecież wiadomo, że trzeba dać…”. Był okres, kiedy wydawało się, że ludzie uzmysłowili sobie naturę i skalę problemu, ale następne lata pokazały, iż wszystko zostało po staremu.

Czy istnieją jakiekolwiek bastiony etosu zawodowego, dzięki którym mógłby nastąpić stopniowy powrót do tradycyjnych wartości lekarskich?

Widzę przyszłość w bardzo ciemnych barwach. Rolę nosicieli wspomnianych wartości powinny spełniać izby lekarskie, lecz zadajmy sobie pytanie, co one w tym kierunku robią? Słyszę z ich strony głównie nawoływania, by mówić o „pozytywnych przykładach”. Otóż uważam, że przyzwoite zachowania powinny być normą, której nie trzeba chwalić czy uzasadniać. Zamiast tego należy piętnować niewłaściwe postępowanie, oczywiście zachowując proporcje. Przykładowo, błędy medyczne zdarzały się, zdarzają i zdarzać będą, gdyż są wpisane w nasz zawód i nie istnieje metoda, która pozwala całkowicie je wyeliminować. Natomiast za strzał w stopę uważam to, że kiedy lekarzowi przytrafi się błąd w sztuce, korporacja się „najeża” na zasadzie: nas nie ruszajcie.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 1 kwietnia 2014 r.

Tematyka
komentarzy