Bez alternatywy socjaldemokratycznej

·

Bez alternatywy socjaldemokratycznej

·

Znaczenie terminu „Ameryka Łacińska” jest dla wszystkich oczywiste: chodzi o kraje położone na południe od USA, które (poza małymi wyjątkami) łączą język i kultura dwóch dawnych mocarstw kolonialnych Półwyspu Iberyjskiego – Hiszpanii i Portugalii. Tak silna więź nie przeszkadza jednak istnieniu potężnych różnic kulturowych między poszczególnymi narodami i państwami; różnic, które przekładają się także na współczesny ustrój i porządek społeczny. Ograniczywszy się do terenu Ameryki Południowej, stajemy w obliczu dwóch wyrazistych podziałów, z których jeden ma oblicze polityczne, drugi społeczne.

Pierwszy z nich polaryzuje się wokół stosunku do Stanów Zjednoczonych, drugi zaś – do Europy. Podział polityczny dotyczy dziedzin tak kluczowych z punktu widzenia każdego państwa, jak system ekonomiczny i poglądy na suwerenność narodową. W Ameryce Południowej wciąż są państwa, które przyszłość widzą w zacieśnianiu stosunków gospodarczych z Ameryką Północną na zasadach wolnego handlu i przepływu kapitałów w stosunkach zewnętrznych oraz dyscypliny fiskalnej – w wewnętrznych. Do tej grupy zaliczamy Kolumbię Peru, Chile, zaś poza kontynentem południowoamerykańskim także Meksyk. Wkrótce dołączy do niej prawdopodobnie Paragwaj. Drugą stroną tego sporu są kraje dopatrujące się przyczyn złej (czasami wręcz katastrofalnej) sytuacji społecznej właśnie w tej polityce, której głównymi promotorami były Stany Zjednoczone, Międzynarodowy Fundusz Walutowy i Bank Światowy. Jako alternatywę proponują niezależność od strefy dolarowej, silną (mniej lub bardziej inkluzywną) tożsamość narodową i dążącą do autarkii politykę gospodarczą, opartą o silny przemysł, mniej rozwarstwione społeczeństwo i bogactwa naturalne. Najgłośniejszymi i najbardziej skrajnymi reprezentantami tej grupy są oczywiście Wenezuela, Boliwia i Ekwador (wraz z Kubą tworzące Sojusz Boliwariański dla Ludów naszej Ameryki – ALBA), lecz należą do niej także Argentyna, Brazylia i Urugwaj (współpracujące ze sobą w ramach grupy MERCOSUR).

Podział społeczny dotyczy natomiast stopnia identyfikacji ludności tych krajów z kulturą byłej metropolii – nie chodzi tutaj tylko o Hiszpanię i Portugalię, lecz także o wszystkie inne kierunki, z których napływała tam imigracja: Włochy, Niemcy, Polska… Przebiega ona częściowo zgodnie z granicami państwowymi: bardzo zeuropeizowane Chile i Argentyna obok niezwykle silnie identyfikującej się z kulturą autochtoniczną Boliwii; częściowo zaś z klasowymi: zasadniczo większe ciążenie klasy średniej i wyższej ku kulturze europejskiej versus przywiązanie do kultur indiańskich wśród klas uboższych.

Chciałbym, aby niniejszy artykuł był próbą rozrachunku z moimi własnymi poglądami, które przedstawiłem m.in. w tekście „Notatki iberoamerykańskie”, opublikowanym ponad rok temu na portalu „Nowe Peryferie”. Wyrażałem w nim wówczas entuzjazm w stosunku do nowej fali łagodnego, jak wówczas sądziłem, eksperymentu populistycznego w niektórych, bardziej zeuropeizowanych krajach kontynentu południowoamerykańskiego, zwłaszcza w Argentynie. Wydarzenia ostatnich kilkunastu miesięcy wystawiły mój optymizm na poważną próbę, a w końcu doprowadziły do załamania wiary w sensowność działań podejmowanych przez rządzącą ekipę peronistyczną. Zarysowywanie się natomiast w skali światowej swoistej osi kleptokratycznej, złożonej z państw odrzucających reguły wolnego rynku tam, gdzie ich transparentność utrudnia działania korupcyjne na wielką skalę, zaś nie wyrzekających się dziewiętnastowiecznego wyzysku tam, gdzie chodzi o maksymalizację zysków (Chiny, Rosja, Wenezuela, Argentyna, Iran), sprawiło, że znacznie wzrosła moja nieufność do formułowanych alternatyw wobec kapitalizmu, w tym wobec jego europejskiej wersji socjaldemokratycznej.

Bankructwo argentyńskie pierwszej dekady XXI wieku uznane zostało przez wielu ekonomistów (np. przez Josepha Stiglitza) za najbardziej efektowny przykład porażki neoliberalnej koncepcji ekonomicznej, wdrażanej w wielu krajach tego regionu od początku lat 80. W samej Argentynie widać to było w pełnej krasie dopiero po upadku dyktatury wojskowej, zwłaszcza podczas przypadającej na całą dekadę lat 90. prezydentury Carlosa Saúla Menema. Dokonano wtedy prywatyzacji (i praktycznej likwidacji) większości liczących się gałęzi przemysłu oraz rozczłonkowania infrastruktury energetycznej, kolejowej, drogowej, gazowej itd. Procesy te przebiegały z intensywnością zupełnie nieporównywalną do krytykowanych często – skądinąd słusznie – zjawisk polskich reform po 1989 roku. Powszechnej wyprzedaży majątku narodowego i gwałtownej redukcji obciążeń fiskalnych, mających na celu pobudzenie inicjatywy prywatnej, nie towarzyszyła jednak redukcja dość obfitych – ze względu na silnie zakorzenione w Argentynie tradycje syndykalistyczne – przywilejów socjalnych, głównie w postaci dotacji. Inflację, która była zmorą poprzednich dekad, udało się opanować poprzez wymianę waluty i ścisłe powiązanie nowego peso z dolarem (w parytecie 1:1). Obrona tego kursu wymagała, zwłaszcza w chwili, gdy kryzys dał już o sobie znać, poważnych interwencji na rynku walut, finansowanych przez dług zagraniczny. Ekipa Menema zastała państwo argentyńskie w stanie dość poważnego zadłużenia, którego siłą sprawczą byli przede wszystkim wojskowi oraz pierwsza administracja demokratyczna. W ciągu dziesięciu lat swoich rządów doprowadzili oni jednak dług do sumy 130 miliardów dolarów, zaś jego obsługa przestała być w pewnym momencie możliwa.

Lewicowi krytycy ideologii neoliberalnej mają rację, gdy wskazują na bardzo duże koszty społeczne tego typu systemu. Nie jest jednak tak, że zawsze musi się on skończyć zapaścią w stylu argentyńskim. Jest wręcz przeciwnie. Ośmielę się stwierdzić, że jego popularność w międzynarodowych organizacjach finansowych nie wynika tylko z tego, że umożliwia łatwiejsze instalowanie się kapitału krajów wysoko rozwiniętych w państwach biednych i średnio zamożnych. Wynika ona raczej z jego prostoty i właśnie stabilności, jaką zapewnia. Przykładem może być chociażby graniczące z Argentyną Chile, a także postkomunistyczne kraje Europy Środkowej. Wyjątkowość przypadku argentyńskiego polegała natomiast na tym, że doszło w tym kraju do zetknięcia się dwóch silnych prądów polityczno-ideologicznych, z których jeden, dominujący, był w stanie zabezpieczyć interesy swojej klienteli bez brania jednocześnie pod uwagę globalnej sytuacji ekonomicznej kraju.

Od ponad pół wieku rozwija się w Argentynie silna tradycja populistyczna, której duchowym patronem jest kontrowersyjne małżeństwo Peronów. Choć pierwotnie usadowiona wśród proletariatu i wielkomiejskiej biedoty, skupiająca się na przekształcaniu płynących z Europy idei (głównie socjalistycznych, ale też faszystowsko-korporacjonistycznych), z czasem okrzepła wśród struktur państwa, wytworzyła własną elitę polityczno-oligarchiczną i cieszy się wsparciem części klasy średniej, przede wszystkim z niewielkich miast i odleglejszych prowincji. Przyznawanie się do peronizmu nie wiąże się obecnie z żadnym konkretnym światopoglądem, lecz jest raczej akcesem do korporacji czasami wzajemnie wspierającej się, a czasem zwalczającej się na różnych poziomach. Peronistą był ultraliberał Carlos Menem, jest nim również skrajna interwencjonistka Cristina Fernández de Kirchner, kończąca w tym roku drugą kadencję prezydencką. Tym, co łączy wszystkich peronistów bez wyjątku, jest raczej styl uprawiania polityki, charakteryzujący się konfliktowaniem kolejnych grup społecznych i podporządkowywaniem aparatu urzędniczego potrzebom elity i elektoratu. Jako że pogodzenie tak różnorodnych i często sprzecznych wymagań jest bardzo trudne, prowadzi to do instytucjonalnego i merytorycznego chaosu.

Radykałowie tworzą drugą wielką tradycję polityczną Argentyny. Ma ona nieco starszy rodowód i wywodzi się ze zwycięskich bojów ideologicznych, jakie pod koniec XIX i w pierwszej połowie XX wieku toczyła świecka i liberalna inteligencja z rządzącymi elitami konserwatywnymi, cieszącymi się głównie poparciem posiadaczy ziemskich. Radykałowie, nawiązując do programu podobnych środowisk we Francji i we Włoszech, zdołali dojść do władzy w latach 20. i 30. XX wieku, przeprowadzając wiele śmiałych i postępowych reform, które uczyniły Argentynę wielkim graczem międzynarodowego handlu żywnością. Zreformowali – choć dopiero pod wpływem dramatycznych protestów studenckich – ustrój uniwersytetów, rozpowszechnili edukację i wspierali uprzemysłowienie, bez jednoczesnego sięgania zbyt często po narzędzia interwencji państwowej. Z czasem politycy radykalni stali się ostoją establishmentu i reprezentantami wielkomiejskiej, zeuropeizowanej klasy średniej, ze wszystkimi charakterystycznymi dla niej obciążeniami, które nam mogą się kojarzyć z wizerunkiem nieboszczki Unii Wolności. Nie mieli oni również zbyt wielkiego szczęścia po upadku dyktatury: pierwszym demokratycznym prezydentem został radykał Raúl Alfonsin, powszechnie szanowany w kraju za odbudowę instytucji państwa prawa, lecz jednocześnie lekceważony za miękkość i nieumiejętność radzenia sobie z narastającym kryzysem gospodarczym w latach 80. Postępująca inflacja i narastający dług przekonały Argentyńczyków, że niezbędne są rozwiązania radykalne, które zaoferowali „prawicowi” peroniści Menema. Drugi, o wiele krótszy epizod rządów radykalnych, nastąpił po jego odejściu w 1999 r., gdy urząd prezydenta objął Fernando de la Rúa. Mimo mandatu społecznego de la Rúa nie był w stanie uporać się z „dziedzictwem” poprzednika, postulowane przez niego reformy oszczędnościowe były atakowane przez opozycję, a on sam nie wykazał się – jako kolejny polityk radykalny – wystarczająco silnym charakterem i odszedł ze stanowiska przed końcem kadencji w nie najlepszym stylu. W efekcie, w sposób w dużej mierze niezawiniony, radykałowie utrwalili w głowach Argentyńczyków swój wizerunek jako ci, którzy „nie umieją rządzić”, co trafnie podsumował jeden z publicystów najpoważniejszego argentyńskiego dziennika „La Nación”: żeby zrozumieć współczesną sytuację polityczną w Argentynie, trzeba przyjąć do wiadomości, że ekipie rządzącej od dwudziestu lat udało się wmówić, iż wszystkie nieszczęścia kraju wydarzyły się w ciągu dwóch lat, podczas których nie rządziła.

Stabilność polityczną udało się krajowi odzyskać dopiero w 2003 r., gdy wybory prezydenckie wygrał dość niespodziewanie lewicowy peronista i milioner z Patagonii, Nestor Kirchner. Energicznie przystąpił do renegocjacji długu zagranicznego Argentyny, na którym to polu odniósł poważny sukces: ok. 90% najpoważniejszych wierzycieli (w tym wszystkie państwa, łącznie ze Stanami Zjednoczonymi) zgodziło się na redukcję zadłużenia do zaledwie 25% jego pierwotnej sumy. Do nieprzejednanych należała grupa wierzycieli prywatnych, głównie banków i funduszy inwestycyjnych, które wcześniej wykupiły obligacje od prywatnych właścicieli za bezcen, a następnie domagały się od państwa argentyńskiego całej sumy. W tym właśnie wydarzeniu tkwi zarzewie obecnego kryzysu. Trzeba od razu dodać, że ówczesny emitent obligacji oddał jurysdykcję w ich sprawie sądowi stanu Nowy Jork, wychodząc ze słusznego założenia, że sądownictwo zasadniczo sprzyjające wierzycielowi spowoduje niższe oprocentowanie długu.

Fundusze spekulacyjne wygrały w zeszłym roku proces przed sądem amerykańskim, co wywołało falę zrozumiałego oburzenia w Argentynie. Rząd postanowił jednak wykorzystać okazję do rozpętania kampanii przeciwko Stanom Zjednoczonym w ogóle, zaś ekipie Baracka Obamy w szczególności – tej samej ekipie, która wcześniej umorzyła 75% długu państwowego Argentyny, a następnie opowiedziała się przed sądem – występując jako amicus curiae – przeciwko funduszom spekulacyjnym. Jeden z opozycyjnych publicystów napisał, że Cristina Kirchner nie rozumie lub raczej nie chce zrozumieć, iż sądy w USA nie działają tak samo jak w Argentynie czy Wenezueli i nie są „na telefon”. Przeoczył jednak fakt, że w bardzo podobnej sprawie dotyczącej sprzymierzonego z USA Konga, prezydent George W. Bush uniemożliwił wykonanie wyroku, argumentując, że sąd wkracza w obszar kompetencji władzy wykonawczej, wyrokując w sprawie długów państw.

Kirchner zadowolił się porozumieniem z większością wierzycieli, mając nadzieję, że uda mu się na drodze sądowej unieważnić roszczenia mniejszości lub zmusić ją do przystąpienia do ugody zawartej z większością. Przedsięwziął jednocześnie realizowanie redystrybucyjnych obietnic wyborczych, finansując je w dużej mierze z dochodów eksportowych. Przez długie lata pierwszej dekady XXI w. szczęście dopisywało jego administracji – na rynkach międzynarodowych obowiązywały wysokie ceny eksportowanych przez Argentynę surowców, przede wszystkim soi. Pozbawiony możliwości zadłużania się przez emisję obligacji, kraj związał nadzieje na rozwój z handlem materiałami nieprzetworzonymi, co upodabnia go trochę do Rosji, Wenezueli czy państw Zatoki Perskiej. Patrząc z perspektywy roku 2015, można stwierdzić, że tego rodzaju gospodarki skłonne są do przyjmowania podobnego modelu politycznego. Argentyna, w porównaniu z reżimami Putina, ajatollahów czy Cháveza-Maduro, oczywiście jest wciąż krajem bardzo demokratycznym, lecz metody walki z opozycyjną prasą, traktowanie opozycji przez ekipę rządzącą czy maksymalizowanie zysków z eksportu surowców kosztem praw ludności indiańskiej, zbliżają ją niebezpiecznie do tego modelu. Podobnie jak to możemy zaobserwować w Rosji czy Wenezueli, zakres swobód ograniczany jest wraz z pogarszaniem się sytuacji na rynkach i pozbywaniem się przez elektorat złudzeń co do obranego modelu rozwoju.

Latem 2014 r. w dzienniku „Die Welt” ukazał się obszerny artykuł o kosztach społecznych ciągłego poszerzania obszarów upraw soi w północnej Argentynie w prowincji Formosa. Współpraca właścicieli plantacji – często wielkich koncernów, takich jak Monsanto czy Bayer, których doskonałe stosunki z rządem są kolejnym dowodem na ideową niekonsekwencję tego ostatniego – z lokalną policją prowadzi do brutalnych przesiedleń, a nawet morderstw wśród lokalnej ludności1. Spadek cen soi i ekstensywny charakter rolnictwa w Argentynie wymusza powiększanie obszarów uprawnych w coraz większym tempie, gdyż budżet kraju jest w sporej części uzależniony od zysków z eksportu tej rośliny2. O sytuacji nie informuje także opozycyjna zazwyczaj prasa ogólnokrajowa, co może świadczyć o istnieniu jakiejś ponadfrakcyjnej zmowy milczenia.

Trzeba podkreślić, że propaganda ekipy rządzącej Argentyną, zupełnie jak w Rosji i Wenezueli, wciąż mówi o industrializacji, nowoczesności i postępie, podczas gdy coraz bardziej uzależnia się ona od trzecioświatowych metod pozyskiwania kapitału i towarów. Mam na myśli m.in. wspomniany już eksport surowców oraz długoterminowe umowy importowe z Chinami, przypominające te, które mocarstwo azjatyckie zawiera z krajami afrykańskimi.

Należy jednak przyznać, że reformy socjalne przyniosły również pozytywne efekty. Podróżując przez północno-zachodnie pogranicze kraju dowiedziałem się na przykład, że udało się dokonać elektryfikacji najbardziej oddalonych nawet miejscowości górskich, instalując w nich kolektory słoneczne. Po raz pierwszy w historii obowiązek oświatowy zaczął być konsekwentnie egzekwowany, gdyż państwo zaczęło zapewniać transport dzieci i młodzieży do placówek edukacyjnych. Wśród licznych nacjonalizacji, które przedstawiano jako naprawienie błędów poprzedników, były także te niezbędne dla bezpieczeństwa narodowego lub wynikające z ewidentnej złej woli nowych właścicieli, dążących do zniszczenia przejętych przez siebie przedsiębiorstw. Można tu wymienić przykład argentyńskich linii lotniczych (działających obecnie wyłącznie dzięki ogromnym dotacjom państwowym, lecz jednocześnie uratowanych od likwidacji), koncernu naftowego YPF lub sporej części infrastruktury energetycznej. Nacjonalizacje za czasów rządów Cristiny Kirchner były często dokonywane bez odszkodowania, co naraziło Argentynę na kosztowne i przegrane procesy przed międzynarodowymi organami sądowniczymi i arbitrażowymi. Odszkodowanie dla hiszpańskiego Repsolu, byłego właściciela YPF, ma wynosić 9 miliardów dolarów. Czy zarząd państwowy, składający się często z co ambitniejszych działaczy młodzieżówek peronistycznych, będzie w stanie wyprowadzić przejęte przedsiębiorstwa na prostą i sprawić, by przynosiły zyski? Przykłady Aerolineas Argentinas czy nieskuteczność argentyńskich wysiłków w kierunku eksploatacji złóż gazu i ropy w Patagonii, nie nastrajają optymistycznie.

Poprawa sytuacji nastąpiła jednak głównie w prowincjach słabo zaludnionych i związana była z rozbudową infrastruktury. Sytuacja warstw uboższych w wielkich aglomeracjach jest gorsza niż 15 lat temu, gdyż na skalę dotychczas w Argentynie nienotowaną rozwija się przestępczość i – wspierany przez wysoko postawionych polityków – handel narkotykami. Wciąż niewyjaśniona została afera udzielenia przez państwo zgody na import efedryny będącej składnikiem narkotyków metaamfetaminowych3. Środek ów służył również do produkcji innych leków, lecz w jednym roku sprowadzono go do Argentyny w ilości kilkunastokrotnie przewyższającej zapotrzebowanie. Utrudniane przez władze wykonawczą postępowanie prokuratorskie wykazało, że ślady afery prowadzą do pałacu prezydenckiego. Z raportu agendy ONZ wynika, że Argentyna jest obecnie trzecim światowym eksporterem kokainy4. Ta sama organizacja alarmuje o najwyższej w Ameryce Łacińskiej liczbie napadów rabunkowych – 973,3 napady na 100 tys. mieszkańców w 2013 r.

Szok społeczny, jakim była niewypłacalność 2001 roku, dotknął nie tylko wyborców, ale także polityków. Ekipa Kirchnera była w zasadzie jedyną zdeterminowaną wówczas do objęcia rządów w kraju. Ten stan rzeczy utrzymuje się do dziś. Głównym opozycjonistą wobec Cristiny Kirchner nie jest żadna partia parlamentarna, lecz stołeczna prasa. Zachęca to do naginania zasad demokracji i zacierania podziałów między sferami prywatną, partyjną i państwową.

Warto zadać pytanie, czy ów projekt ideologiczny, który ta ekipa realizuje, ma charakter socjaldemokratyczny lub przynajmniej jest do nich zbliżony. Tak właśnie mogło się wydawać przez pierwszych kilka lat jego funkcjonowania. Wzrost gospodarczy był wysoki lub bardzo wysoki. Bezrobocie spadło z 22 do ok. 7%. Dochody ludności – po zapaści z początku XXI wieku – na powrót zaczęły rosnąć, zagrożenie inflacyjne utrzymywano pod kontrolą do mniej więcej 2011 r. Jednak głębsze spojrzenie na argentyński model społeczny prowadzi do wniosku, że z zachodnioeuropejskim państwem dobrobytu miał on (i ma) niewiele wspólnego. Większa część transferów socjalnych odbywa się poprzez dotacje przypominające system dopłat w realnym socjalizmie (a obecnie w Rosji, do niedawna także w Ukrainie), a nie poprzez świadczenia skierowane do konkretnych grup społecznych. Państwo „na ślepo” dopłaca ogromne sumy do cen energii, ciepła, środków komunikacji publicznej, żywności, wody, mieszkań itd., co sprawia, że zatraca się poczucie realnej wartości produkowanych dóbr i świadczonych usług.

System taki mógł być utrzymywany, gdy Argentyna zarabiała na handlu zagranicznym. Jednak spadek cen surowców zmusił władze do finansowania świadczeń emisją pieniądza, a więc dzieje się to za cenę inflacji. W tej chwili sięga ona ok. 30–35% w skali roku (rząd przez kilka ostatnich lat fałszował dane na tym polu), zaś wzrost płac dawno przestał nadążać za wzrostem cen. Według danych Ministerstwa Pracy pensje między czerwcem 2013 a czerwcem 2014 roku wzrosły o 29,7 procent, podczas gdy minimalny koszt utrzymania (żywność, mieszkanie, edukacja, podstawowa rozrywka) aż o 44,5%5.

Rząd argentyński coraz bardziej ogranicza swobodę działalności gospodarczej na bardzo podstawowym poziomie. Pojawiają się pomysły dyktowania przedsiębiorcom cen, po jakich mają sprzedawać swoje towary, co, pod pretekstem walki z wyzyskiem, jest oczywiście narzędziem mogącym łatwo doprowadzić ich do bankructwa. Coraz bardziej ogranicza się możliwości legalnego handlu dewizami – doprowadziło to do rozkwitu czarnego rynku walutowego, z którego zyski czerpie również świat przestępczy. Mylą się jednak ci, którzy sądzą, że mechanizmy takie mają na celu walkę z kapitalizmem jako takim. Chodzi raczej o pognębienie biznesu spoza peronistycznej rodziny; to praktyka znana nam lepiej z realiów putinowskiej Rosji. O ile zatem kirchneryzm jest odległy od socjaldemokracji, która – mówiąc w największym skrócie – polega na redystrybucji części zysków wysokowydajnej gospodarki kapitalistycznej na cele społeczne, o tyle nie jest on również – tu w kontraście z modelem wenezuelskim – zakwestionowaniem kapitalizmu. Chodzi raczej o stworzenie korzystniejszych warunków rozwoju dla jednych podmiotów kosztem innych. Model ów nie jest całkowicie oryginalny także w kontekście Argentyny, gdyż nawiązuje do systemu stworzonego w tym kraju przez rodzinę Peróna w latach 40. i 50. XX wieku.

Największa iluzja wielu Argentyńczyków zadowolonych z rządów Kirchnerów polegała na przekonaniu, że stwarzają one podstawy trwałego rozwoju kraju. Spadek cen surowców oraz niekorzystny dla Argentyny wyrok amerykańskiego sądu w sprawie niezrestrukturyzowanej części zadłużenia były – jak to określił „The Economist” – momentem, w którym nastąpił odpływ i okazało się, że pływający nie ma kąpielówek. Oczywiście moje spojrzenie na „konieczne reformy” różni się zapewne nieco od spojrzenia redaktorów brytyjskiego tygodnika, jednak faktem jest, że trudno mówić o budowie potęgi przemysłowej w sytuacji, gdy w kraju otwierane są głównie filie wielkich koncernów zagranicznych, zaś podstawowy dochód eksportowy czerpie się ze sprzedaży soi.

Zmiana koniunktury na rynkach światowych skłoniła argentyńską prezydent, podobnie jak jej kolegów z Wenezueli, Rosji, Iranu, Południowej Afryki czy nawet Brazylii, do pomstowania na spisek międzynarodowego kapitalizmu przeciwko ich nowemu modelowi rozwojowemu. Nie zwracają oni przy tym uwagi na to, że przez szereg poprzednich „lat tłustych” bogacili się dzięki temu kapitalizmowi w sposób nieproporcjonalnie wysoki w stosunku do stopnia bezpieczeństwa inwestycyjnego, jaki oferują ich gospodarki6. Ani przez chwilę Argentyna nie miała szansy stać się tygrysem gospodarczym, gdyż jej społeczeństwo było i jest zbyt zamożne, żeby zaakceptować wiążące się z tym ograniczenia charakterystyczne dla społeczeństw azjatyckich „tygrysów” gospodarczych. Ta sama uwaga zresztą dotyczy Chile (neoliberalni piewcy chilijskiego cudu zaklinają rzeczywistość równie umiejętnie), a także – przy wszystkich różnicach wynikających z położenia i faktu przynależności do UE – naszego kraju.

Obecną sytuację należy po prostu traktować jako oczekiwanie posiadaczy kapitałów z krajów rozwiniętych na lepsze dostosowanie gospodarek krajów rozwijających się do ich wymagań. Wymagania te należy oczywiście podzielić na toksyczne i korzystne dla społeczeństw. Niebezpieczeństwa zbytniego konformizmu w stosunku do zewnętrznego otoczenia ekonomicznego nie powinny jednak przysłaniać faktu, że zbyt mało zrobiono dla zmniejszenia poziomu korupcji, uproszczenia regulacji prawnych czy urealnienia cen poprzez zastąpienie dotacji nowoczesnym systemem wsparcia socjalnego. W przypadku Argentyny dochodzi jeszcze notoryczne łamanie prawa międzynarodowego i umów dwustronnych w zakresie regulacji celnych poprzez arbitralne wydawanie zakazów i ograniczeń eksportowych i importowych (działania znane nam również z praktyki rosyjskiej). Z tej perspektywy błędem wydaje się nadmierna łagodność krajów wysoko rozwiniętych, które w ostatnich latach, kierując się chciwością w zdobywaniu nowych rynków, były skłonne przyjmować do swego grona kraje zupełnie lekceważące zasady wolnego handlu, czego symbolem było wstąpienie Chin i Rosji do WTO w ostatnich latach. Założony w latach 90. XX, na wzór europejski, wspólny rynek kilku krajów kontynentu południowoamerykańskiego MERCOSUR (skupiający Argentynę, Brazylię, Paragwaj, Urugwaj i Wenezuelę) stał się instytucją praktycznie martwą ze względu na ostre konflikty interesów poszczególnych członków (zwłaszcza Argentyny i Brazylii oraz Argentyny i Urugwaju), którym oczywista dla tego typu organizacji idea wolnego handlu nie jest w smak.

Moje zbyt optymistyczne spojrzenie na populizm argentyński było skorelowane z nadmiernie surową oceną polityki chilijskiej lewicy. Pod wieloma względami życie w tym zamożniejszym i zdrowszym gospodarczo kraju jest trudniejsze od życia w Argentynie. Każdy krok w lewą stronę (np. wprowadzenie darmowych studiów dziennych) okupiony jest latami drobiazgowych negocjacji, co kończy się zazwyczaj znacznym okrojeniem planowanej reformy. Zaletą tego stanu rzeczy jest fakt, że najważniejsze decyzje podejmowane są w warunkach konsensusu narodowego, co sprawia, że polityka wewnętrzna Chile jest znacznie bardziej stabilna, zaś scena polityczna nie jest areną ciągłej wojny stronnictw. Wbrew moim przewidywaniom druga kadencja socjalistki Michelle Bachelet nie przyniosła bardziej socjalnego kursu w stosunku do lat 2006–2010. O ile jednak poprzednio byłbym w stanie uważać to za wadę tej ostrożnej i doświadczonej polityk, o tyle obecnie – patrząc na degrengoladę społeczno-gospodarczą Argentyny i Wenezueli – zaczynam doceniać zalety tej taktyki. Gospodarka Chile znacznie bardziej niż argentyńska przypomina kraje wysokorozwinięte. Oczywiście, istotną rolę odgrywa w niej wydobycie kopalin (zwłaszcza miedzi; niedawno KGHM otworzył w północnym Chile jedną z największych kopalni tego metalu na świecie), lecz ważne w skali całego kontynentu są również takie branże jak lotnicza (linie LAN są największe w całej Ameryce Łacińskiej) czy telekomunikacyjna.

Otwartość, a nawet pewna ekspansywność kapitału chilijskiego sprawia, że państwo to prowadzi zupełnie odmienną od wschodniej sąsiadki politykę zagraniczną i woli tworzyć podwaliny jedności kontynentalnej wspólnie z Peru i Kolumbią (w ramach tzw. Sojuszu Pacyfiku), niż z tymi krajami, które obrały bardziej protekcjonistyczną drogę rozwoju. Paradoksalnie głównym celem Sojuszu Pacyfiku jest rozwój kontaktów gospodarczych z Chinami, co jest również wielkim marzeniem Argentyny, Brazylii, Boliwii, Kuby i Wenezueli. O ile jednak wymienione przed chwilą kraje są w pewnym sensie klientami ChRL, gdyż, poza Brazylią, posiadają ograniczony dostęp do dewiz, niewielkie możliwości zadłużania się na wolnym rynku, a tym samym nieskrępowanego handlu zagranicznego, o tyle Chiny są dla Chile tylko jednym z wielu partnerów, zaś nadrzędnym celem pozostaje utrzymanie dobrych stosunków ze Stanami Zjednoczonymi, co w obecnych realiach politycznych jest na tym kontynencie rzadką postawą.

Stosunek do Wielkiego Brata z Północy jest bardzo delikatnym, choć silnie zmitologizowanym zagadnieniem. USA popełniły w stosunku do Ameryki Łacińskiej wiele zbrodni i błędów głównie w okresie największego napięcia zimnowojennego, w ramach kissingerowskiej Realpolitik oraz podczas rządów Ronalda Reagana (na ten ostatni okres przypada również największa intensywność promieniowania doktryny neoliberalnej). Problem polega jednak na tym, że głębokie przeżycia społeczeństw latynoamerykańskich z tamtych czasów znajdują odzwierciedlenie w dzisiejszym stosunku do Stanów Zjednoczonych, które są już zupełnie inne. Ich zainteresowanie Ameryką Łacińską jest minimalne, co w przyszłości może mieć dla tego mocarstwa niedobre skutki (ekspansja Chin i zainteresowanie Rosji, rozwój karteli narkotykowych). Odejściu od roli nowego kolonizatora nie towarzyszy żadna inna spójna i pozytywna polityka, co trochę przypomina stosunek dawnych europejskich mocarstw kolonialnych wobec Afryki. Ponieważ nie można już oskarżać Białego Domu o popieranie dyktatur na kontynencie (wszystkie pozostałe mają charakter lewicowy), retoryka antyamerykańska miesza się z ogólnym potępieniem dla kapitalizmu i odwróceniem od atlantyckiego kręgu cywilizacyjnego, będącego przecież naturalnym środowiskiem również dla Ameryki Łacińskiej.

Konkluzja niniejszego artykułu musi być raczej pesymistyczna. Krótka analiza sytuacji społeczno-gospodarczej Argentyny i Chile wykazuje, że obydwa te kraje, mimo dużych kontrastów, łączą dwie cechy: w jednym i drugim rządzi ekipa lewicowa, lecz jednocześnie żaden z nich nie stał się terenem reform w duchu socjaldemokratycznym. Władze Argentyny przyjęły krótkowzroczną politykę ekstensywnego rozwoju w duchu wenezuelsko-rosyjskim, bez jednoczesnej możliwości uruchomienia zasobów drzemiących w tym bogatym kraju. Chile – mimo nastawania po sobie konkurencyjnych ekip partyjnych – nie odeszło od swojej roli wzorca z Sèvres modelu neoliberalnego, zaś poważne turbulencje innych państw regionu, które się na to odejście zdecydowały, sprawią, że Michelle Bachelet z pewnością będzie jeszcze ostrożniejsza. Trudno zresztą mieć do niej o to pretensje. Kraj o dość burzliwej historii najnowszej, wciąż zmagający się ze świeżymi ranami po dyktaturze, zdołał wypracować bardzo wysoki poziom kultury politycznej i konsensualnego rozwiązywania problemów. To prawda, że junta Pinocheta ustawiła punkt wyjścia tego konsensusu bardzo mocno po prawej stronie. Zanosi się jednak na to, że w najbliższych latach Argentyna będzie lizała rany po kolejnym okresie niewypłacalności i w końcu zostanie zmuszona do radykalnego poskromienia inflacji, podczas gdy Chile w sposób nieprzerwany, choć powolny będzie się pięło w górę i zwiększało gospodarczą wiarygodność.

Przypisy:

  1. Por.: http://www.welt.de/wirtschaft/article130331317/Das-ist-ein-programmierter-Genozid.html
  2. Obowiązuje specjalny kurs dolara do peso dla eksportu soi (ok. 6 pesos za dolara, czyli dwukrotnie niższy od rynkowego), co stanowi rodzaj podatku.
  3. Por.: http://www.perfil.com/contenidos/2014/12/12/noticia_0064.html
  4. Por.: http://www.nuevatribuna.es/articulo/america-latina/argentina-renuncio-a-controlar-el-trafico-de-drogas-segun-el-informe-de-la-auditoria-general-de-la-nacion/20130711095927094633.html
  5. http://www.lanacion.com.ar/1712233-la-canasta-basica-se-encarecio-22-en-el-primer-semestre-en-la-capital-federal
  6. Por.: http://www.latribune.fr/opinions/tribunes/20140820trib000845108/ou-vont-les-pays-emergents.html
komentarzy