Kraj żywych trupów

·

Kraj żywych trupów

·

Jest taki kraj, który trochę udaje, że istnieje. To mój kraj. Trochę na niby, ale bardzo wzniosły, jeśli chodzi o odmienianie przez wszystkie przypadki na wysokim diapazonie słów takich jak „ojczyzna”, „patriotyzm”, „naród”. Kraj, który w konstytucji pro forma ma zapisaną „sprawiedliwość społeczną”, ale w realnym, codziennym bycie opiera się na darwinizmie społeczno-gospodarczym, nierównomiernej strategii rozwojowej i instytucjonalnej atrofii. Tu strzeżone osiedla są miarą życiowego sukcesu, linią demarkacyjną „lepszego świata” nawet dla rzekomo lewicowych publicystek w rodzaju Kingi Dunin.

To kraj, w którym własny samochód jest z zasady jedyną szansą na ratunek przed komunikacyjnym i społecznym wykluczeniem. Z transportu masowego zrobiono bowiem albo jego parodię, albo ekskluzywny produkt dla dość nielicznej grupy potencjalnych pasażerów. To kraj, w którym przestrzeń publiczna to przede wszystkim miejsce na pstrokaciznę i szpetotę reklam – i niemal nic ponadto. To kraj, którego społeczeństwo nie jest zdolne do zbudowania sprawnej architektury państwowej. To kraj, który najlepsze, co ma w dziedzinie ładu przestrzennego czy estetyki, zawdzięcza na ogół pokoleniom dawno minionym, a często też – obcym kulturom. To kraj, w którym świadome lub bierne przyzwolenie na lumpenliberalne strategie przystosowania do rzeczywistości kształtują byt kilkudziesięciu milionów ludzi – czyniąc niemożliwą szansę na jakąkolwiek zmianę systemową.

Z okazji niedawnej rocznicy Porozumień Sierpniowych odbyły się w Polsce liczne msze święte. Nie mam nic przeciwko temu, ale uważam, że zaraz po mszach powinny zacząć się strajki i pikiety, jak kraj długi i szeroki. I to by dopiero było pełne i właściwe uczczenie Sierpnia w kraju, w którym każdy kolejny sierpień to więcej władzy wielkiego kapitału, polityczno-biznesowej oligarchii i więcej łamania praw pracowniczych, rozwarstwienia i wciąż więcej przykładów traktowania ludzi słabych, starych i bezbronnych jak śmieci. Ale nic takiego się nie wydarzyło.

Nieco później przytrafiła nam się za to inna historia. Przez kraj przelała się fala buntu przeciw uchodźcom z Afryki. Zawyło coś i zaburczało w narodowych trzewiach, skoczyła temperatura emocji i wyobrażeń społecznych, kebab wypadł Kowalskiemu z rąk przy wieczornej lekturze internetów. Nagle stało się jasne, kto wkrótce zabierze dumnym potomkom husarii rozbijającej Turków pod Wiedniem spokojny byt na ojczyzny (lub obczyzny) łonie. To uchodźca, który ma dostać większe pieniądze niż polski bezrobotny i zasiedli nasze lokale komunalne, a w krajach ościennych – zupełnie inaczej niż cała polska społeczność emigracyjna – chciałby tylko socjalu i spokojnej egzystencji w „równoległych społecznościach”.

Gdy trafiłem niedawno na podaną w alarmistycznym tonie informację zatytułowaną „Nie będzie mieszkań komunalnych dla młodych Polaków: Władze PO przyznają je islamskim imigrantom”, zamieszczoną na portalu wGospodarce, odczułem coś w rodzaju gorzkiego rozbawienia. Po kliknięciu w link było już tylko śmieszniej i straszniej: Wywodzące się z PO władze Gdańska chcą być w awangardzie europejskiego postępu i jak najbardziej udogodnić życie przybyszom z północnej Afryki. Rozszerzenie listy osób mogących ubiegać się o wynajęcie mieszkań komunalnych także o uchodźców to pierwszy krok w budowaniu socjalnego modelu pomocy imigrantom, który doprowadził do społecznej katastrofy w zachodnich państwach Europy.

Pomijam już neoliberalną logikę tego newsa, z której właściwie wynika, że Polacy z kraju-raju masowo emigrują do krajów dotkniętych „społeczną katastrofą”. Rozumiem, że mowa choćby o znajdującej się w totalnej zapaści Skandynawii (która upada odkąd większość mocno dorosłych dziś postkorwinistów zaczęła ząbkować), o Niemczech i Francji. Trudno serio traktować tak grube uogólnienie. Ale jest w nim zawarty o wiele ciekawszy element, jasny i prosty przekaz: przez imigrantów młodzi Polacy nie będą mieli mieszkań komunalnych. I to jest sprawa, wobec której nie można przejść obojętnie.

Polityka mieszkaniowa w Polsce, podobnie jak inne dziedziny polityki społecznej, leży odłogiem od bardzo dawna. Zastąpiły ją znane programy-protezy, korzystne przede wszystkim dla deweloperów i banków. Od początku transformacji wszelkie próby racjonalnej dyskusji o polityce publicznej są ucinane za pomocą kilku sloganów o socjalizmie, roszczeniowości, rozbuchanym socjalu wygodnym „dla nierobów, życiowych nieudaczników i meneli”.

Poza tę logikę nie można wyjść do dziś, nie licząc mini-dyskusji w środowiskach mikrolewicy, nierzadko generowanych przez tytuły modnych akurat książek, z czym mieliśmy do czynienia niedawno przy okazji książki „13 pięter” Filipa Springera. Walka ruchów lokatorskich i części ruchów miejskich o godny i efektywny system mieszkalnictwa komunalnego w całym kraju to bicie głową w mur – mur obojętności polityków, władz samorządowych, opinii publicznej. I co się raptem okazuje? Że imigranci zabiorą młodym Polakom mieszkania komunalne! Napiszę to mocno: trudno takie wzorce „informacji” uznać za coś innego niż goebelsowską propagandę. Na marginesie: krótki przegląd portali internetowych pomógł mi w ustaleniu, że gdańska komunalna pula dla imigrantów nie będzie większa niż 1-2 mieszkania rocznie. Zaiste, rozbuchany to socjal i szeroko otwarta furtka dla narastania imigranckich roszczeń względem polskiego społeczeństwa i państwa.

Gdy byłem nastolatkiem, zdarzało mi się napotykać instytucję starszych panów, mniej lub bardziej dziarsko stwierdzających, że „Hitler by się przydał”. Dziadkowie reagowali tak na spóźniające się autobusy i pociągi, rosnące ceny opału, młodzież, która nie ustępowała w tramwajach miejsca starszym. Reagowali tak na Lecha Wałęsę, na postkomunistów, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, zimne wiosny i – niewykluczone – starcze problemy z erekcją i demencją. Stwierdzenie „Hitler by się przydał” było uniwersalną odpowiedzią tych panów na każdy doskwierający im w danym momencie dyskomfort.

Jak się okazuje, w ostatnich tygodniach okrzyk „Hitler by się przydał” dobiega przede wszystkim z szeregów ludzi bardzo i wciąż dość młodych, nierzadko wykształconych i z dużych miast, choć część z nich kształciła się przez lata na okołoprawicowych, a część na okołoliberalnych tygodnikach opinii. Część wychowywała się też na haśle „śmierć frajerom” i słyszanym regularnie w domu, w szkole, w telewizji i we własnych subkulturach przekonaniu, że „trzeba się ustawić”. Ustawianie się zaś w polskich realiach polega głównie na próbie zajęcia wyższej pozycji w hierarchii całowania w d…

Sądzę, że właśnie to pokolenie darwinizmu społecznego, aktualnie „walczące z ciapatymi”, zalegalizuje nam za kilka dekad „dobrowolną eutanazję”. Oczywiście, z przyczyn humanitarnych, a przy okazji dlatego, żeby ze starymi, słabymi i zbędnymi nie męczyć się zanadto. W ten sposób skrajny szowinizm pojedna się u nas ze skrajnym postępem kosztem najsłabszych, czyli – idąc za symulacjami wysokości emerytur – całkiem dużej grupy społeczeństwa. Ktoś powie: to tylko gadanina, cały ten przelewający się dziś rynsztok. Ale jest taki moment, gdy to, co stanowi „tylko paplaninę” utrwala się w formie silnych wzorców, przekonań i przyzwoleń społecznych, gdy stopniowo, ale nieubłaganie maleje niezgoda na jawnie okazywaną „cnotę” darwinizmu społecznego.

Nie trzeba do tego uchodźców. Rodzimi bezdomni także świetnie się nadają jako materiał do ćwiczeń z nienawiści. Chcemy przecież żyć w coraz bardziej posegregowanym świecie, na tyle higienicznym i bezpiecznym (od którego momentu ta potrzeba z ludzkiej zamienia się w nieludzką?), by nie wzbudzał w nas odrazy nieoczekiwany smród czy niekonwencjonalne zachowanie. Dobrze to widać w historii opisanej przez mieszkańca Łodzi, Marcina Bogusławskiego. W wywiadzie jakiego udzielił „Gazecie Łódzkiej” wspomina: To było pod koniec maja. Dojeżdżałem nad ranem na Dworzec Kaliski autobusem linii N2. Zauważyłem, że jakiś mężczyzna próbuje wsiąść. Mimo, że naciskał przyciski, drzwi nie otwierały się. Wstałem i nacisnąłem guzik w środku, ale i to okazało się bezskuteczne. Zwróciłem uwagę kierowcy, który poinformował mnie, że mężczyzna jest bezdomny i celowo nie wpuszcza go do autobusu. Pozostałych pasażerów, którzy się pojawili na przystanku, kierowca wpuszczał drzwiami przy „szoferce”.

Bogusławski, filozof z Uniwersytetu Łódzkiego, wysłał w tej sprawie list do Prezesa Zarządu MPK, prezydent miasta Hanny Zdanowskiej i mediów. MPK stanęło po stronie kierowcy, a gdy tylko lokalne środki przekazu podchwyciły temat, na Bogusławskiego wylała się w sieci fala nienawiści. On sam wspomina: Reakcja łodzian mnie zaskoczyła. Nie żyjemy w bogatym mieście. Z biedą spotykam się na każdym kroku. Polska nie daje sobie rady z problemem eksmisji. Polacy miewają też problemy z higieną, i tak dalej. Okazuje się jednak, że bezdomność stała się wygodnym tematem do rozładowywania frustracji, agresji słownej, surowych ocen. Pewnie dzięki temu ludzie czują się lepiej. […] Mam poczucie, że to problem zdecydowanie bardziej „systemowy”. Neoliberalny kult wyścigu szczurów, wartościowanie ludzi przez pryzmat sukcesu materialnego. […] Do tego frustracja i niezmiennie popularny w Polsce sposób budowania grup – przez wskazywanie wrogów, zagrożeń i napiętnowanych odmieńców. To, co opisuje Bogusławski, jest znamienną cechą darwinizmu społecznego: biedniejsi i biedni, słabi i słabsi mają na ogół dość siły, by jawnie wystąpić przeciw jeszcze biedniejszym i słabszym. Nie trzeba też do tego bardziej precyzyjnego instrumentarium opisu rzeczywistości – słaby to wróg, i tyle.

Nie obawiam się nastania faszyzmu jako formy ustrojowej. Bądź co bądź faszyzm, jeśli trzymać się jego naukowych opisów, wymaga silnych struktur i mocnych instytucji publicznych, elementarnej umiejętności zbudowania bardziej wyrafinowanych form samoorganizacji publicznej. A do ich stworzenia współcześni Polacy nie są cywilizacyjnie zdolni: ani starsze pokolenia, ani tym bardziej te młodsze. Część z nich może za to zamknąć się na strzeżonym osiedlu, poruszać się w obrębie ściśle wyznaczonych rewirów bytowania, pracy i konsumpcji, przemieszczać się w „samochodowej banieczce” od punktu A do B i C. I tyle w kwestii struktur, które zdolne są umysłowo i funkcjonalnie ogarnąć.

Widzę inny problem. Mamy do czynienia z lumpenliberalnym szowinizmem, który w razie czego nie stroni nawet od socjalnych hasełek, by poszerzyć pole swojego oddziaływania. Ta specyficzna struktura wyobrażeń i realnych wzorców społecznych, mało logiczna, bazująca na kulcie indywidualnych strategii przetrwania, jest antycywilizacyjna i antyetatystyczna. Jest to swoista negatywna wolnościowość, która spełnia się w przekonaniu, że „sam/sama sobie poradzę najlepiej”. To także wspólnota negacji sfery publicznej. Jej opresyjność wyraża się przede wszystkim w odmowie solidaryzmu społecznego – i jest na ogół niewidoczna dla tych, którym „jakoś się udało”.

A jeśli jest widoczna, to objawia się w ostentacyjnym wyklinaniu instytucji własnego państwa i stygmatyzacji słabszych albo w zrezygnowanym machnięciu ręki. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie będzie czekał na pociąg, który i tak nie przyjedzie – wsiądzie do samochodu. Nikt też nie będzie czekał na mieszkanie komunalne w normalnym standardzie – zapożyczy się raczej na własne mieszkanie, co zresztą podnosi status wizerunkowy jednostek i młodych małżeństw w trakcie niedzielnego obiadku u teściów. A gdy przychodzi do rozładowania gniewu, to na bok idą pytania, czy to na pewno właśnie uchodźcy pozbawiają Polaków pracy, wypychają na emigrację, oszukują na wypłacie, wyzyskują, traktują per noga, śmieją się w twarz i urządzają reformy, po których nie ma czego zbierać po niegdyś działających na prowincji instytucjach i sieciach infrastruktury publicznej. Takie zagadnienia to jak grochem o ścianę – są nudne i łatwo je zamilczeć.

Z wielu przyczyn termin „własne państwo” niewiele w ogóle dziś w Polsce znaczy. I to nie dlatego, że „państwo to znów okupant”, jak głoszą za swoim guru (post)korwiniści. Przede wszystkim dlatego, że nie da się zbudować państwa i szacunku dla niego na lumpenliberalnej, powszechnie obowiązującej ideologii. To się wzajemnie wyklucza. W Polsce wyznawcami lumpenliberalizmu jest nie tylko większość kasty dziennikarskiej, nie tylko znaczna część klasy politycznej czy oligarchii dobrze żyjącej z promowania lumpenliberalizmu. Wierzy weń znaczna część społeczeństwa, sądząc, że przyczyną obecnego stanu rzeczy jest faktycznie niewydolne państwo oraz ciągły deficyt wolnego rynku. Ale jak ma działać państwo oparte na rozbitym społeczeństwie, które raz po raz co najwyżej daje upust frustracji, kierując swój gniew i większość „umysłowego wysiłku” na przykład przeciw „ciapatym”? Być może za sto, dwieście lat historycy opiszą dokładnie ten fenomen – logikę autodestrukcji, która opanowała Polaków w czasie, gdy akurat mieli dość sprzyjające warunki, by wreszcie zbudować efektywne państwo.

Najbardziej bolesne jest to, że nie mówimy o abstrakcjach, że ta „filozofia (anty)państwa” uderza w bardzo konkretnych ludzi. Darwinizm społeczny, jego zdolność do selekcji jednostek, rodzin i społeczności na lepsze i gorsze wedle kryterium dochodowego, ma bardzo realne skutki. Unia polityki realnej, czyli szeroka, zbudowana ponad podziałami i etykietami lumpenliberalna sieć oddziaływań na wyobrażenia społeczne funkcjonuje bez zarzutu, jeśli idzie na przykład o wprowadzone przez Sojusz Lewicy Demokratycznej eksmisje na bruk. Policja, urzędnik, właściciel, komornik – instytucje działają efektywnie. Spójrzmy na zdjęcia z eksmisji: młodzi policjanci mają nieobecne twarze, ale są bardzo sprawni w pilnowaniu, by literze prawa stało się zadość.

Podobno w Polsce chroni się życie ludzkie od poczęcia do naturalnej śmierci. Podobno godnością ludzi Polska stoi, tyle tu przecież ulic i rond Jana Pawła II. Podobno wciąż mamy w parlamencie lewicową reprezentację, strzegącą „tradycyjnych wartości lewicy”. Może to wszystko cyniczny żart, w którym się gubię. Nie wiem na przykład, czy wyrzucona z mieszkania milicjantka z objawami starczej demencji, przed dekadami kierująca ruchem samochodowym w Warszawie, pozostawiona przez funkcjonariuszy policji na klatce schodowej z kotem i reklamówką, podpada pod kategorię „żywy człowiek”, którego elementarne prawa wymagają jakiejś ochrony. Chyba nie. I może w tym problem – że mamy w kraju sporą grupę „żywych trupów”, ludzi nikomu do niczego niepotrzebnych, naprawdę zbędnych, których można się pozbyć z „przestrzeni życiowej” należącej do nowych nadludzi. Może ci wszyscy, którzy przegrywają na polskim modelu transformacji, są ludźmi na niby – i właściwie nie żyją. Tak, to chyba kraj ze sporą populacją żywych trupów, który wciąż nie radzi sobie z ich utylizacją. I najprawdopodobniej długo tak pozostanie.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie