Zmądrzejemy?

·

Zmądrzejemy?

·

Trudno oprzeć się wrażeniu, że świat na naszych oczach znacząco przyspiesza, jakby kolejne wydarzenia (pucze, zamachy, przewroty, aneksje, upadki rządów) były zamawiane przez redakcje 24-godzinnych mediów informacyjnych. Niestety, coraz krótszy cykl życia medialnego story sprawia, że tak samo szybko jak uwaga świata skupia się na jednym wydarzeniu, tak i szybko o nim zapomina, kierując wszystkie światła reflektorów na inne zjawiska. Niewyobrażalne do niedawna podjęcie przez Wielką Brytanię decyzji o opuszczeniu Unii Europejskiej dziś wydaje się powoli przechodzić do kącika wspomnień – a szkoda. Lekcja, którą dostał brytyjski i europejski establishment w postaci wyników głosowania o „Brexicie”, ma ponadczasowy wymiar.

Wielka Brytania osłabia decyzją o Brexicie samą siebie, a także Unię Europejską, na nowo próbując ułożyć sobie relacje z dotychczasowymi partnerami gospodarczymi i coraz częściej spoglądając z nadzieją w stronę przyszłościowego partnerstwa z Chinami. Chociaż rozmiar strat spowodowanych decyzją o wyjściu z UE jest dla Zjednoczonego Królestwa trudny do przewidzenia, pewne jest, że kraj ten na tym straci. Szczególnie dotknięte gospodarczymi konsekwencjami niepewności co do relacji z kontynentem będą północne rejony przemysłowe Anglii. Ze względu na silne powiązania gospodarcze wielu północnoangielskich rejonów z odbiorcami i kooperantami z Unii, to te obszary będą najsilniej odczuwać brak spodziewanych decyzji inwestycyjnych i modernizacyjnych dotyczących łańcuchów wartości produktów, których odbiorcy są na kontynencie. Bezpieczniej będzie bowiem, z punktu widzenia inwestora lub kooperanta, tworzyć swój ekosystem gospodarczy na „pewnym”, kontynentalnym gruncie. Mieszkańcy północnej Anglii nie powinni też zbyt mocno liczyć na osłabienie presji ekonomicznej ze strony imigrantów z Europy Środkowej. Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby pozostająca poza UE Wielka Brytania mogła liczyć na jednoczesne całkowite zachowanie przywilejów handlowych oraz jednostronne ograniczenie przepływu ludności z Unii.

To właśnie głosy północnej Anglii sprawiły, że kampania na rzecz opuszczenia Unii okazała się sukcesem. Skala poparcia dla Brexitu była zaskakująco wyższa niż w sondażach, które co do preferencji innych regionów nie myliły się niemal wcale. Dlatego reakcja popierającej Unię południowoangielskiej wielkomiejskiej klasy średniej na decyzję Północy była mieszaniną wyrzutu, złości i pogardy. Jakże bowiem inaczej mieszkańcy północnej Anglii mogli głosować za Brexitem i pogorszeniem swojej sytuacji ekonomicznej, jeżeli nie z czystej ignorancji?

Ewidentnie moment zainteresowania „Północą” (a raczej wszystkimi gorzej radzącymi sobie rejonami) przyszedł zbyt późno – i tylko w postaci połajanki. Zapomniane przez angielski establishment rejony północnej Anglii, nie potrafiące wciąż dojść do siebie po thatcherowskich reformach i nieproporcjonalnie mocno dotknięte polityką cięć wydatków sfery publicznej przez rząd Davida Camerona, dostały w trakcie kampanii referendalnej od zwolenników wyjścia z Unii populistyczną antyimigrancką papkę. Od establishmentu popierającego pozostanie w Unii nie dostały nic. Na politycznym przedreferendalnym bazarku nadzieję ofiarowali tylko zwolennicy Brexitu; zwolennicy pozostania nie mieli takiej waluty. Wykluczał ją bowiem konsensus polityczno-medialno-biznesowego establishmentu, w fanatyczny sposób broniącego torysowskiej polityki cięć i „reform” nawet najbardziej bolesnych materialnie dla uboższych warstw. A zatem brak możliwości wyboru poprawy własnego losu okazał się demoralizujący dla głosujących i fatalny w skutkach dla państwa – Brexit wygrał. Owszem, nienaruszalny konsensus nie drgnął ani o milimetr, jednak w międzyczasie cały kraj ruszył w nieznane.

Również w naszym kraju pewną popularnością wśród środowisk opiniotwórczych cieszy się pogląd, że nadzieja na poprawę warunków bytowych powinna być walutą zakazaną na politycznym i wyborczym bazarku. Takie „schlebianie ludowi” jest bowiem uznawane przez wyrazicieli tego poglądu za populizm, nierozsądne, krótkowzroczne, może nawet nieetyczne rozdawnictwo, które z pewnością musi skończyć się katastrofą budżetową. Konsensus wyrazicieli tego poglądu jest taki, że dokonanie bardziej wyrazistej redystrybucji jest po prostu niemożliwe – a nawet jeżeli możliwe, to przypomina ignorowanie sił grawitacji: po początkowym impecie dobrych chęci musi nastąpić bolesne sprowadzenie na ziemię. Doskonałym przykładem tego typu przekonań jest kwestia wprowadzenia dodatku 500+. Zwolennik konsensusu „ludzi rozsądnych” powie, że 500+ jest pustą obietnicą, która nie może być zrealizowana. Kiedy już ta obietnica się zrealizuje, z równą pewnością stwierdzi, że jest to tylko świetny aprioryczny dowód nadchodzącej katastrofy (…bo przecież jest niemożliwe).

Tego typu logika towarzyszyła również przez ostatnie dwie kadencje kręgom, które w swoim mniemaniu były środowiskiem zaplecza intelektualnego bliskiego rządowi. W praktyce (zwrócił na to uwagę m.in. Robert Krasowski) rządy PO-PSL niespecjalnie czerpały z rad liberalnych intelektualistów. Niewielki zwrot w stronę bardziej prospołecznej polityki mógłby być mocniejszy, ale powstrzymywały go wcale nie dobre rady zwolenników konsensusu, lecz obawa o reakcję Komisji Europejskiej wobec kraju w procedurze nadmiernego deficytu. Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że bez zagrożenia sankcjami KE nie doszłoby do cięć i deflacyjnej polityki lat 2012-13, na co wskazywać może także nazwanie przez byłego premiera Tuska wyczynowych reformatorów mianem „doktrynerów, eksperymentatorów, wariatów”.

Jakie dobre rady oferowali liberałowie (na łamach np. „Liberte” lub działu opinii „Wyborczej”) poprzedniej koalicji? Skończenie z polityką „ciepłej wody w kranie” i zabranie się za konieczne, niepopularne reformy. Mniej rozdawnictwa, zabranie się za „przywileje”, koniec urabiania społeczeństwa drobnymi prezentami, szarpnięcie cugli liberalizmu. Dlaczego? Bo takie postępowanie jest konieczne, a każde inne musi się skończyć katastrofą. Radom towarzyszyły przestrogi: jeżeli nie weźmiesz się, rządzie, za rozbuchane socjalne wydatki i przywileje, nie zrobisz „reformy finansów publicznych” (tj. drastycznych cięć budżetowych), jeżeli nie zmniejszysz obciążeń przedsiębiorców – będzie źle!

Oczywiście gdyby kierujący poprzednią koalicją stosowali się do dobrych rad życzliwych intelektualistów, skali konsolidacji władzy mógłby dziś zazdrościć PiS-owi prezydent Turcji Erdogan. Szczęśliwie, sytuacja w Polsce A.D. 2016 jest inna i pomimo wielu niepokojących zjawisk, w zasięgu naszych możliwości zaczyna być stworzenie kraju, w którym społeczeństwu w przeważającej większości żyje się co najmniej znośnie. Potrzeba jednak, by konsensus dotyczący przynajmniej fundamentów społeczno-ekonomicznych był ponadpartyjny, podobnie jak w krajach Europy Zachodniej po II wojnie światowej. Wydaje się, że tak właśnie będzie.

Wbrew wieszczom imposybilizmu, 500+ jest możliwe do sfinansowania w tym i kolejnym roku. Jeżeli rząd na własne życzenie nie rozchwieje budżetu, to przy progresywnych przesunięciach w podatku PIT uda się uczynić 500+ programem permanentnym, z którego nie zrezygnują również kolejne ekipy. W międzyczasie, dzięki efektom poprawy ekonomicznej sytuacji mniej zamożnych Polaków, możliwe będzie nie tylko takie zwiększenie spójności i stabilności społecznej, jakie wykluczy organizowanie impulsu zbiorowego przez mrzonki typu „Polexit” czy wojenki kulturowe, ale i umożliwi zbudowanie zaangażowanego, dobrze poinformowanego społeczeństwa obywatelskiego. Aby dobrze wykorzystać tę nadarzającą się historyczną okazję, warto uczyć się na błędach cudzych i własnych. I wyciągać z nich wnioski.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie