Lewica bez klasy

·

Lewica bez klasy

·

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi głównie o bazę. Czyli o stosunki produkcji i pracy, przeobrażenia technologiczne i organizacyjne, układ sił klasowych – koncentrację przestrzenną pracowników najemnych, poziom ich zorganizowania/uzwiązkowienia, liczebność i rozmieszczenie rezerwowej armii pracy itd., itp. Brzmi dziwnie, niemodnie, nudnie, mało „seksownie”? Owszem. Tyle że lewica jest dzisiaj wobec prawicy bezradna m.in. dlatego, że porzuciła coś, co kiedyś stanowiło ABC jej myśli ideowopolitycznej i narzędzi analitycznych.

Gdy podobne procesy zachodzą w skali kontynentu czy globu, to trudno mówić o przypadku. Od lat 70. gospodarki krajów Zachodu odchodzą od modelu fordowskiego, od kapitalizmu „skoncentrowanego”. Nowe technologie oznaczają zmianę form produkcji, m.in. jej decentralizację przestrzenną i czasową. Oznaczają też globalizację i outsourcing – przenoszenie produkcji, masowy i tani transport towarów na duże odległości itp. To z kolei równa się rozbiciu bastionów klasy robotniczej, dawnych central związkowych, zagłębi przemysłowych. To zaś sprawia, że klasa robotnicza ma mniejszą siłę polityczną, a także schodzi ze sceny życia publicznego i kulturalnego. Nowe formy produkcji skutkują odmiennymi modelami konsumpcji i stylu życia. Pracownicy coraz rzadziej postrzegają siebie przez pryzmat wykonywanego zawodu, miejsca zatrudnienia, przynależności do zbiorowości robotniczej itp. To wszystko oznacza, że elity polityki i biznesu stają się silniejsze. Państwo staje się bardziej prokapitalistyczne, a mniej prospołeczne. To oznacza jeszcze większe osłabienie związków zawodowych i bastionów robotniczych, jeszcze więcej outsourcingu, prac „śmieciowych” i bezrobocia, jeszcze większą słabość i „niemodność” pracowników, ich problemów, aktywności itp.

Co więcej, takie przeobrażenia podkopują także klasę średnią – czy to wskutek pauperyzacji społeczeństwa i związanego z nią spadku popytu na rozmaite produkty i usługi, czy to w efekcie typowej dla kapitalizmu koncentracji majątków i środków produkcji w rękach rekinów kosztem płotek (niczym już teraz niehamowanej, bo welfare state równie mocno co klasę robotniczą chronił klasę średnią przed biznesowymi gigantami). Spora część „średniaków” pikuje w dół – małe sklepy przegrywają z sieciówkami, mikrofirmy stają się zaledwie podwykonawcami większych bez żadnej faktycznej autonomii, liczne dobra niegdyś dostępne dzięki akumulacji kapitału są teraz już tylko na wieloletni i trudny do spłacenia kredyt itd. Wbrew korwinowskiej propagandzie, małych sklepikarzy nie dobijają składki na ZUS, lecz to, że pod nosem wyrosła im Biedronka (lub Wal-Mart), z którą nie mają szans konkurować nawet przy zerowych składkach i podatkach dokładnie tak samo, jak niedoświadczony chuderlak przegra z mistrzem świata wagi superciężkiej.

To oczywiście schemat, który ma w różnych krajach i regionach inne tempo, niuanse, dynamikę i zakres, ale opisujący pewien ogólny trend.

Lewica ma z takiej sytuacji cztery wyjścia. Być taką, jak dawniej, czyli „upierać” się przy elektoracie robotniczo-przemysłowym. Ten jednak nie tylko maleje pod względem liczebnym, ale i zostaje zdekoncentrowany, nierzadko zamienia się w lumpenproletariat (to nie jest termin pogardliwy, lecz diagnostyczny – oznacza degradację z poziomu zorganizowanego proletariatu do poziomu wegetacji na obrzeżach rynku pracy ze wszystkimi tego konsekwencjami społeczno-kulturowymi). Z biegiem lat nie tylko nie zapewnia wygrania wyborów, ale nawet liczącego się poparcia, także wskutek odpolitycznienia czy odpływu takiego elektoratu do prawicy. Według niemodnych dziś myślicieli byt społeczny określa świadomość społeczną – rozwój masowej i silnej lewicy był możliwy dopiero po powstaniu wielkiego przemysłu i towarzyszącej mu robotniczej „armii”; sama idea jest doskonale bezpłodna, jeśli nie trafi na podatny grunt stosunków społecznych.

Drugi scenariusz to próby powiązania postawy propracowniczej ze wspieraniem i pozyskaniem innych grup słabszych – kobiet, rozmaitych mniejszości. Działa(ło) to stosunkowo dobrze np. w krajach skandynawskich, głównie z powodu silnego zakorzenienia lewicy oraz ugruntowanego etosu egalitarnego, uwarunkowanego historycznie. Ale i tam jest to „koalicja” trudna, bo podmywana zmianami na rynku pracy czy przeobrażeniami kulturowymi, jak indywidualizm, egocentryzm, decentralizacja społeczeństwa i jego „uplemiennienie” podług wzorców konsumpcyjnych, stylów życia, hobbies itp. Nawet tam rośnie w siłę ultraprawica i zbiera poparcie społecznych „dołów”, choć jeszcze dekadę, półtora temu było to nie do wyobrażenia.

Trzecia opcja to rejterada z pozycji klasowych ku reprezentowaniu „nowoczesnych” idei i postaw, mało szkodliwych dla elit biznesu i pieniądza. Tę opcję wybrała lewica w wielu krajach Zachodu. Na poziomie ideowym jej zwieńczeniem była „trzecia droga” Blaira i Schroedera itp., na poziomie praktycznym „lewicowy” demontaż państwa opiekuńczego i flirt z liberalizmem gospodarczym, natomiast na poziomie „elektoratowym” próby reprezentowania właściwie wszystkich, ale w coraz mniejszym stopniu środowisk plebejskich. Ludzie nowocześni i postępowi, kobiety, młodzież, mniejszości etniczne czy kulturowe – wszyscy mieli być zjednoczeni ponad podziałami klasowymi, samą swoją nowoczesnością, postępowością czy mniejszościowym statusem gwarantować prawdę, dobro i piękno, które pokonają fałsz, zło i brzydotę. Liczne sukcesy odniesione na gruncie, nierzadko ważnych, progresywnych zmian w sferze kultury czy obyczajowości, dokonały się jednak w tym samym czasie, gdy kondycja klasy pracującej i warstw ludowych ulegała stałemu pogorszeniu.

Wreszcie scenariusz czwarty, raczej wyobrażony niż realizowany na Zachodzie, choć w dużej mierze odpowiedzialny za sukcesy lewicy np. w Latynoameryce. Wychodzi on z założenia, że jakkolwiek na Zachodzie nie ma już (a w różnych „peryferyjnych” obszarach nie ma jej jeszcze lub nigdy nie będzie, bo industrializacja była tam tylko wyspowa i szczątkowa) takiej klasy robotniczej, jak dawniej, to jest wciąż duża, a właściwie rosnąca – wskutek lumpenproletaryzacji pracowników najemnych oraz kruszenia się klasy średniej – klasa ludowa. Nie gwarantuje ona wygrania wyborów, ale stać po stronie ludu oznacza spełniać historyczną powinność lewicy – być po stronie słabszych. To do nich lewica powinna się zwrócić, mówić ich językiem, odwoływać do ich kultury i tożsamości, ich gniewu, lęków, problemów, sytuacji, nadziei i marzeń. Jeśli tego nie zrobi, uczyni to ktoś inny.

I uczynił. Triumfalny pochód prawicy, a wręcz skrajnej prawicy, polega głównie na zagospodarowaniu gniewu i strachu klasy ludowej: resztek proletariatu przemysłowego, nowej klasy robotniczej (zatrudnionej raczej w logistyce czy montowniach niż w tradycyjnym przemyśle), chłopstwa i robotników rolnych, niższych warstw klasy średniej, uboższej części prekariatu oraz lumpenproletariatu. To znów jest uproszczony schemat, znów ma różne niuanse, ale sedno tej fali wygląda właśnie tak. Czy to I wojna, czy Wielki Kryzys – zaowocowało to popularnością czarnosecinnej prawicy i autorytaryzmów. Świat bez pracy, chleba, stabilizacji, nadziei – jest czasem szukania kozłów ofiarnych, wsobności, węszenia za wrogami, okopywania się we wspólnocie etnicznej, jest czasem wiary w silnych ludzi, którzy „zrobią porządek”, jest czasem szukania oparcia w „tradycji”, w tym, co znane, oswojone, dające poczucie bezpieczeństwa. Jest czasem kurczowego chwytania się każdej nadziei, najbardziej głupiej czy złudnej, a bywa że podłej.

Analiza stawiająca w centrum uwagi „bazę”, nie zaś „nadbudowę”, nie jest lekiem na całe zło. Nie wyjaśnia absolutnie każdego zjawiska, bo istnieje sporo innych zmiennych, od psychobiologicznych po różnice kulturowe. Ale nawet toporny „ekonomizm” zbliża nas do rozpoznania problemu bardziej niż całkowite pominięcie lub lekceważenie roli przeobrażeń gospodarczych. Kto nie wierzy, niech zastanowi się nad tym, jak bardzo legły w gruzach wszystkie naiwne wizje środowisk demokratycznych czy lewicowych upatrujących nadziei w czynnikach pozaekonomicznych. Wejście do Unii Europejskiej i w ogóle „europeizacja” miały z Polski uczynić kraj nowoczesny, postępowy, liberalny kulturowo, tolerancyjny itd. Tymczasem dziś popularność postaw wręcz przeciwnych jest znacznie większa niż 10 czy 20 lat temu. Podobne oczekiwania wiązano ze zmianą pokoleniową – dziś to właśnie młode pokolenie jest najbardziej konserwatywne pod wieloma względami. Można oczywiście uznać, jak czyni niemała część „światłej” części opinii publicznej, że Polacy i Polki wysysają z mlekiem matek wszystko to, co złe, ciemne, zacofane itp.; że nad Wisłą mieszka jakieś dziwne, ohydne plemię. Cóż, od takiej diagnozy tylko krok do auto-nienawiści (wobec własnej wspólnoty) lub elitarnego nabzdyczenia. Sugerowałbym zrobić coś zupełnie innego – sprawdzić, jak rozwój „wstecznictwa” wiązał się z przeobrażeniami socjogospodarczymi, czyli jak wraz z nim lub przed nim rosła skala bezrobocia, zatrudnienia „śmieciowego”, samozatrudnienia, bieda-firemek i topornych mikrousług, a spadał odsetek stabilnych umów o pracę, zatrudnienia w branżach i zakładach nowoczesnych czy choćby mających postać staroświeckiego „porządnego” przemysłu. „Dzikie” warunki materialne skutkują zdziczeniem światopoglądowym.

Ale jedynie głupiec, nawet jeśli jest to głupiec z doktoratem czy z elitarnego saloniku kulturalnego, ma dla postaw spod znaku zdziczenia tylko potępienie i jałowe moralizowanie. Alternatywą dla tak czy inaczej pojętego faszyzmu, nawet jeśli to faszyzm zdecentralizowany, przybierający postać setek indywidualnych stron internetowych zamiast karnego maszerowania czwórkami w jednakowych mundurach, nie jest moralizowanie, nie są zaklęcia i pouczenia. Jest nią zmiana systemowa, zmiana reguł gry, zmiana podziału dochodu narodowego na korzyść słabszych. Tak stało się np. w ramach rooseveltowskiego New Deal. Reformy socjalne uchroniły USA przed piekłem autorytaryzmu, przemocy, czystek, wojny wszystkich ze wszystkimi. Ale reformy są trudne. Klasy posiadające rzadko kiedy stać na refleksję nieegoistyczną.

Lewica jest dzisiaj wobec tego bezradna. Po pierwsze, bo sytuacja jest o wiele trudniejsza niż dawniej – kapitalizm współczesny ma postać heterogeniczną. Trudno o wspólnotę w społeczeństwie indywidualistycznym i podzielonym na dziesiątki „sekt” kulturowych, zawodowych, konsumpcjonistycznych. Jedyne wciąż silne spoiwa – tożsamość narodowa i religijna – zostały całkowicie zawłaszczone przez prawicę, nie bez zaniechań lewicy (pisał o tym szerzej u nas Jarosław Tomasiewicz). Po drugie, bo lewica porzuciła perspektywę klasową czy choćby „ludową”. Mimo deklaratywnej prospołeczności (nierzadko przypominającej tandetną ludomanię) nie potrafi w to grać, często nie czuje takich identyfikacji. Nie jest to jej świat i naturalny punkt odniesienia mimo rozmaitych gestów, jak kreowanie się wielkomiejskiego inteligenckiego projektariatu czy akademików na poniewieranych prekariuszy, bez uwzględniania faktu, że dzielą ich styl życia, kapitał kulturowy czy perspektywy: niezamożny/-a młody/-a doktorant/-ka czy „pracownik/-ca kultury” będą za 20 lat kimś zupełnie innym, wyżej postawionym, a niezamożna młoda kasjerka czy kierowca – jedynie starszymi i sponiewieranymi życiem kasjerką i kierowcą. Myślenie w kategoriach klasowych jest takim środowiskom obce. Stąd karkołomne próby wykazywania, że „tak naprawdę” ksenofobiczna prawica nie wygrywa głosami klasy ludowej lub że to chwilowe.

A nawet jeszcze bardziej karkołomne, wręcz groteskowe pomysły polityczne. Kuriozalnym przykładem tego ostatniego jest tekst działaczki lewicowej partii opublikowany w lewicowym medium, mówiący, że prawicę przegłosują, a lewicę odbudują kobiety. Zupełnie brak tu refleksji, że interesy Grażyny Kulczyk i interesy sprzątaczki są zupełnie inne. Brak też refleksji, że w lewicowości nie chodzi tylko o przegłosowanie prawicy, bo kluczowe jest to, po co i w imię czego/kogo to zrobić. Bez zwrotu lewicy ku klasie ludowej, bez znalezienia kanałów komunikacji z nią i pozyskania jej poparcia, nie ma nadziei na świat lepszy, nie ma nadziei na silną lewicę, nie ma nadziei na trwałe przerwanie pasma sukcesów prawicy.

W Polsce będzie to jeszcze trudniejsze. Lewica jest tu skompromitowana podwójnie – komunistyczną odległą przeszłością oraz mniej odległą kolaboracją z sytymi liberalnymi elitami i uwikłaniami w skojarzenia z ich dziedzictwem, odrzucanym przez klasę ludową ze względu na antyspołeczny i nieegalitarny wymiar takiej polityki. Co więcej, o ile prawica w innych krajach nie zawsze jest prosocjalna (aczkolwiek na poziomie haseł i obietnic staje się taką coraz bardziej – vide ewolucja programowa Frontu Narodowego czy paternalistyczno-protekcjonistyczne wywody Trumpa), o tyle w Polsce jej główny nurt jest właśnie taki. Prawica ma dla ludu tożsamość – patriotyzm, „politykę historyczną”, religijność, etnocentryzm, straszenie imigrantami czy „upadkiem moralnym” – ale ma też chleb. Po fiasku rządów symbolizowanych przez Zytę Gilowską, dziś już nie tylko na poziomie haseł wyborczych jest to „Polska solidarna”. Klasa ludowa wprost odczuwa korzyści z 500+, walki ze „śmieciowym” zatrudnieniem, podwyżek minimalnych stawek płac, objęcia podstawową opieką medyczną osób niemających opłacanych składek na ubezpieczenie zdrowotne, malejącego bezrobocia itp. (a także coraz bardziej konkretnych kolejnych reform socjalnych: publicznego programu mieszkaniowego, podwyższenia zasiłków dla bezrobotnych itp.). I co z tego, że ta polityka jest daleka od doskonałości czy niekonsekwentnie socjalna według wyobrażeń lewicy, skoro jest bardziej prospołeczna niż poczynania poprzednich ekip. A że towarzyszy temu kontrowersyjny pakiet poczynań w innych sferach? Jeszcze nikt nie oszukał piramidy potrzeb Maslowa – a przynajmniej nie w wymiarze masowym.

Przy okazji „czarnego protestu” – tak masowego i udanego właśnie dlatego, że projektowane zmiany uderzały również, jeśli nie przede wszystkim, w kobiety z klasy ludowej – środowiska lewicowe przywoływały znane słowa z „Opery za trzy grosze”:

Panowie, co stawiacie wymagania,

by świat rozkosznie was podniecał wciąż —

jeść dajcie najpierw wszystkim bez żebrania,

a potem róbcie ewidencję ciąż.

Zgoda, słuszny postulat. Tyle że można to bez trudu sparafrazować tak: Jeść dajcie najpierw wszystkim bez żebrania, a potem róbcie ewidencję poparcia dla tolerancji, mniejszości, Trybunału Konstytucyjnego, ekologii, swobód obywatelskich i obyczajowych itd., itp. Bez zmian w „bazie” nie będzie zmian w „nadbudowie”. Jeszcze nikt nie oszukał piramidy potrzeb Maslowa.

Remigiusz Okraska

Powyższy tekst stanowi nieco zmienioną i rozszerzoną wersję wypowiedzi dla redakcji „Magazynu Kontakt”, która opublikowała ją w postaci jednego z głosów w ankiecie przedstawionej czytelnikom i czytelniczkom na facebookowym profilu czasopisma.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie