Rejon Morza Bałtyckiego – powrót „tradycji nieufności”

Z Anke Schmidt-Felzmann i Arūnasem Grazulisem rozmawia ·

Rejon Morza Bałtyckiego – powrót „tradycji nieufności”

Z Anke Schmidt-Felzmann i Arūnasem Grazulisem rozmawia ·

Po rozpadzie Układu Warszawskiego – aż do początku XXI wieku – europejskie partie Zielonych uznawały wydatki na zbrojenia i obronę terytorialną za coś przestarzałego, apelując o koniec poboru oraz przekonując, że czas problemów z bezpieczeństwem minął. Gdzieś między rosyjską inwazją na Gruzję a nielegalną aneksją Krymu przekonanie co do sytuacji w Europie uległo przeobrażeniom. Kraje nad Bałtykiem są ze względu na swe położenie oraz kulturę w szczególny sposób dotknięte tymi zmianami.

Markus Drake: Jakie są Waszym zdaniem źródła niestabilności w rejonie Morza Bałtyckiego? W jaki sposób region ten będzie się rozwijał?

Anke Schmidt-Felzmann: Największe zagrożenia wiążą się ze sporymi ambicjami rosyjskich władz, chcących podkreślić mocarstwowość swojego kraju. Poza ryzykiem incydentów zbrojnych oraz agresji militarnej istotne konsekwencje ma brak zainteresowania Kremla kwestiami związanymi z ochroną środowiska oraz celami ochrony klimatu. Innym problemem jest fakt, że zaufanie sporej części krajów regionu do Rosji uległo poważnemu zachwianiu w wyniku nielegalnej aneksji Krymu w roku 2014 oraz interwencji zbrojnej na wschodzie Ukrainy. Zauważalne są spore zagrożenia ze strony położonego między Polską a Litwą obwodu kaliningradzkiego. Używanie przez Kreml nuklearnego straszaka wobec krajów nordyckich to kolejny powód do niepokoju. Rozbrzmiewa pytanie o to, czy rosyjskim władzom można ufać oraz w jaki sposób można kształtować wspólne relacje w świetle wydarzeń na Krymie oraz w Donbasie.

Arūnas Grazulis: Na Litwie – powiedziałbym, że również w Estonii oraz Łotwie – widoczny jest swego rodzaju konsensus między głównymi partiami, który można określić mianem umiarkowanie „jastrzębiej” polityki zagranicznej. Związek Chłopów i Zielonych nie jest tu wyjątkiem. Nie ma wielkich różnic w tej materii między partiami, choć prawica zajmuje jeszcze ostrzejsze stanowisko. Istnieje silna tradycja nieufności wobec Rosji, sięgająca późnego XVIII wieku. Od końca wieku XX wzajemne relacje przebiegały dwutorowo – na „wysokim” poziomie obie strony wymieniały się nieprzyjemnymi deklaracjami, które jednak nie wpływały na relacje handlowe i gospodarcze. Obecna sytuacja jest pochodną zmian z okolic roku 2004, kiedy to Putin rozczarował się niemożnością posiadania dobrych stosunków z Zachodem bez przestrzegania zachodnich wartości, czemu towarzyszyła inwazja na Gruzję oraz aneksja Krymu. Dziś Rosja rozmieszcza kolejne dywizje na granicy z państwami bałtyckimi, czemu towarzyszy powolna i słaba odpowiedź z ich strony. Przykładem militaryzacji są wspólne rosyjsko-białoruskie ćwiczenia wojskowe, mające na celu przedarcie się przez 120 kilometrów litewskiego terytorium w celu zdobycia połączenia z Kaliningradem. Nie powiedziałbym jednak, że kraje bałtyckie nic tylko siedzą na beczce prochu – wodą gaszącą pożar jest tu obecność sił NATO, a kolejnym wiadrem wody mogą być kraje po zachodniej stronie Bałtyku.

Anke Schmidt-Felzmann: Musimy pamiętać, że po zimnej wojnie Szwedzkie Siły Zbrojne zdecydowały się na „strategiczne wygaszanie”. Poczucie stabilności regionu, który zaczął wyglądać na „strefę pokoju”, wpłynęło na decyzje dotyczące unowocześnienia oraz restrukturyzacji systemu obronnego kraju, przenoszące środek ciężkości z obrony terytorialnej na misje zagraniczne. Podczas gdy Szwecja i inne kraje na północy i zachodzie Europy uważały w okolicach roku 2004 relacje z Rosją za najlepsze w historii, na wschodzie rejonu Morza Bałtyckiego odczuwalne już było poczucie nadchodzącego pogorszenia sytuacji.

Arūnas Grazulis: Przełom roku 2004 i 2005 był tu punktem zwrotnym – republiki nadbałtyckie wstąpiły do NATO. Putin był z początku neutralnie nastawiony do Zachodu. Jasne, że uważał członkostwo Litwy, Łotwy i Estonii w Sojuszu Północnoatlantyckim za błąd, zależało mu jednak przede wszystkim na kwestiach biznesowych. Podejście to ustąpiło wkrótce miejsca spojrzeniu geopolitycznemu, czego przejawem było np. odcięcie dostaw ropy do litewskiej rafinerii, budowa gazociągu Nord Stream, jak również rozwój energetyki jądrowej na Białorusi i w obwodzie kaliningradzkim.

Trwa pisanie historii na nowo. Rosja narzeka, że nie konsultowano się z nią w kwestiach związanych z Ukrainą, mimo iż to Kreml odmówił bycia częścią „wspólnego sąsiedztwa”.

Anke Schmidt-Felzmann: Relacje krajów nadbałtyckich z Rosją odgrywały dla nich zawsze (z oczywistych względów) kluczową rolę. Inną istotną kwestią była chęć odzyskania przez rosyjskie władze strategicznej kontroli nad częściowo sprywatyzowanym krajowym sektorem energetycznym – realizowali ją w praktyce, mając w tym swój długofalowy cel. Gwałtownie rosnące ceny ropy oraz towarzyszące temu dochody umożliwiły odzyskanie przez kraj pozycji wielkiego mocarstwa. Na drugi plan odłożono kwestie społeczne, ekologiczne czy zdrowie publiczne. Ustąpiły one miejsca priorytetowemu traktowaniu kwestii związanych z bezpieczeństwem oraz obronnością, mających „uczynić Rosję znów wielką”. Percepcja rozwoju Rosji ze strony Niemiec oraz innych krajów Europy Zachodniej była zupełnie inna niż ta, jaką miała Polska czy państwa bałtyckie. Już podczas pierwszej kadencji Putina jego zamiary były jasne – i to na długo przed incydentem z przenosinami pomnika czerwonoarmistów w Tallinnie czy cyberatakiem na estońskie instytucje państwowe w roku 2007.

Wtedy to doszło do napięć z mieszkającymi w Estonii Rosjanami, a Rosja zaczęła mocno naciskać na kraj w sprawie pomnika…

Arūnas Grazulis: Konflikt ten pokazał brak perspektyw na stabilizację wzajemnych relacji, na co bardzo liczyliśmy. W okresie desowietyzacji (dekadę wcześniej) tego typu pomniki na terenie państw bałtyckich usuwano i zaczęto składować w specjalnych parkach kulturowych. Osoby o postsowieckich sentymentach mogły to uważać za brak szacunku, jednak do czasu wspomnianego incydentu ani Rosja, ani rosyjskie społeczności nie reagowały na ten proces negatywnie. Wskazuje to na zmianę układu sił w regionie. Rosja używa tego typu hybrydowej wojny do pokazywania zarówno swej miękkiej, jak i twardej siły.

Anke Schmidt-Felzmann: Większość zachodnich ekspertów datuje pogorszenie wzajemnych stosunków na okolice roku 2009 – proces ten zaczął się jednak już w roku 2003, gdy ówczesny szef Komisji Europejskiej, Romano Prodi, wspomniał o „pierścieniu przyjaciół” wokół Unii. Rosja zaprotestowała, argumentując, że ma specjalny charakter i nie jest częścią pierścienia „zwykłych” sąsiadów – jej relacje z UE powinny zatem mieć specjalny charakter. Trwa pisanie historii na nowo. Rosja narzeka, że nie konsultowano się z nią w kwestiach związanych z Ukrainą, mimo iż to Kreml odmówił bycia częścią „wspólnego sąsiedztwa”. Dziś prezentuje się to jako „dowód” na wrogość Unii, uzasadniającą niechęć Rosji do nawiązywania z nią współpracy.

Arūnas Grazulis: Współpraca w Rosją w regionie Morza Bałtyckiego nadal jednak trwa. Mogę opowiedzieć o szeregu przykładów współpracy transgranicznej z obwodem kaliningradzkim, kiedy to zachowanie Moskwy nie budzi zastrzeżeń. Poza kwestiami związanymi z obronnością nie brak dobrego zrozumienia dla roli bezpieczeństwa ekologicznego oraz zainteresowania współpracą w kwestiach życia codziennego na szczeblu lokalnym i regionalnym.

Anke Schmidt-Felzmann: Pozostaje jednak rozziew między polityką lokalną a wykorzystywaniem narzędzi nacisku. Dobra, lokalna współpraca sąsiedzka między krajami basenu Morza Bałtyckiego nigdy tak naprawdę nie przełożyła się na poczucie wspólnoty między nimi.

Jak wygląda reakcja na ten rozziew i o co chodzi w poszukiwaniu militarnych rozwiązań tej nierównowagi – tak jak w Szwecji, na nowo się zbrojącej i wracającej do poboru?

Anke Schmidt-Felzmann: Istnieje różnica między tym, co Szwecja tak naprawdę robi a tym, jak interpretuje się to na zewnątrz. Kraj wydaje na obronę tylko 1% swojego PKB. Choć potencjał Szwedzkich Sił Zbrojnych już się nie kurczy, to w ostatnich trzech latach mieliśmy do czynienia nie ze wzrostem, lecz ze spadkiem wydatków zbrojeniowych. Decyzja o powrocie poboru, która ma być w tym roku wcielana w życie, nie zmienia faktu, że jedynie niewielka część poborowych odbywać będzie służbę wojskową. Głównym powodem jej przywrócenia był poważny problem z niedoborem personelu w wojsku.

Arūnas Grazulis: Broniłbym redukowania przez Szwecję swych zdolności obronnych na przełomie wieków. Było to całkiem sprytne – wiązało się bowiem z przeniesieniem zbędnego sprzętu wojskowego do państw bałtyckich, z pociskami przeciwlotniczymi włącznie! Kraje te uzyskały mnóstwo cennego sprzętu z Niemiec czy Szwecji w dobrej cenie lub nawet za darmo. Inwestowanie w bezpieczeństwo sąsiada jest też inwestowaniem w Twoje bezpieczeństwo! Kraje te, pozbywając się swojego sprzętu, tak naprawdę działały również na swoją korzyść. Na Litwie pobór zlikwidowany został w roku 2008. Powód był podobny do tego w Szwecji – założono, że region jest stabilny i będziemy chronieni przez NATO. Kiedy w roku 2015 został on przywrócony, liczebność wojska była niewielka i rosła powoli. Największy nacisk postawiony został na jednostki obrony terytorialnej, składające się z ochotników.

Anke Schmidt-Felzmann: Ochotnicza służba Hemvärnet uległa od roku 2014 wzmocnieniu. Sporo ochotników służyło jako poborowi – również w oddziałach, które na początku wieku zostały rozwiązane. Mam wrażenie że sporo młodych ludzi w krajach bałtyckich z pokoleń urodzonych już po zakończeniu zimnej wojny chętnie wstępuje do jednostek obrony terytorialnej. Nie jestem pewna, czy z tak dużym poziomem entuzjazmu mamy do czynienia również w Szwecji.

Arūnas Grazulis: W rejonie Morza Bałtyckiego rosną wydatki obronne. Litwa niedawno ustawiła wzrost swojego celu wydatkowego na poziom 2,5%, przekraczający nieformalny NATO-wski cel 2%. Nie tyle była to decyzja polityczna, co konsekwencja zmian geopolitycznych. Zwrócenie większej uwagi na poprawę własnych zdolności bojowych jest odejściem od poprzedniego paradygmatu, w którym najlepszą ochroną dla państw bałtyckich będzie pierwszy martwy amerykański żołnierz…

Anke Schmidt-Felzmann: To prawda, choć nie możemy zapomnieć, że na Litwie, Łotwie i w Estonii stacjonować będą kanadyjscy, brytyjscy i niemieccy żołnierze. Stanowi to szczególnie ważny krok dla Berlina. Niemcy biorą już dziś udział w patrolowaniu nieba nad tymi krajami, co prowokuje twarde reakcje ze strony Moskwy – dla rządu federalnego decyzja o byciu krajem ramowym dla batalionu NATO na Litwie nie była zatem prosta.

Arūnas Grazulis: Obserwujemy zatem odwrót od „paradygmatu Schrödera” w Niemczech.

Anke Schmidt-Felzmann: I tak, i nie. Nadal widoczne są spore różnice między niemieckimi socjaldemokratami a chadekami – zauważalny jest jednak konsensus co do tego, że Rosja może stanowić zagrożenie dla rejonu Morza Bałtyckiego i że to ważne, by za słowami poszły czyny. Nie tylko pieniądze, ale i żołnierze. Trwa dialog, drzwi pozostają otwarte, ale Berlin nie pozostawia Kremlowi wątpliwości co do tego, kogo bronić będzie Bundeswehra.

Powiedziałeś, że „najlepszą obroną będzie pierwszy martwy amerykański żołnierz”. Myślisz że stanowisko to daje się utrzymać w erze prezydenta Trumpa?

Arūnas Grazulis: Trump jest tu wielkim znakiem zapytania, który wyjaśni się w najbliższych miesiącach. Kluczowym pytaniem jest to, czy na serio chce on dobijać jakichś targów z Putinem. Państwa bałtyckie oczywiście zachowują w tej sytuacji ostrożność i uważnie monitorują wypowiedzi prezydenta. Zakłada się, że dowolny polityk na jego stanowisku zderzyłby się z realiami amerykańskich interesów narodowych oraz ekonomicznych. Założenie to zdaje się być podzielane również przez rosyjskich analityków, dają oni sobie jednak dwa lata na przejście przez niego od retoryki kampanijnej do realnych działań. Te dwa lata mogą być kluczowe dla regionu.

Anke Schmidt-Felzmann: Nie podzielam tego optymizmu. Być może nowy amerykański prezydent nie zda sobie sprawy z tego „jak wszystko działa”. Biorąc pod uwagę charakter Donalda Trumpa nie powinniśmy uważać normalizacji za przesądzony scenariusz. Widzimy, jak kraje z regionu poszukują gwarancji ze strony innych graczy. Niemcy odnajdują się w nowej rzeczywistości. Nowe porozumienie o współpracy szwedzko-fińskiej przygotowuje grunt pod współpracę wojskową „poza pokojem”. To istotna deklaracja.

Czy zatem kraje te opowiedzą się za pomysłem wspólnej unijnej polityki obronnej, a może nawet europejskiej armii? Czy wysiłki Finlandii i Szwecji, chcących załatać dziury w swoich systemach obronnych, mogą być inspiracją do pójścia naprzód w tej kwestii?

Anke Schmidt-Felzmann: Uzupełnianie się ich potencjałów militarnych nie powinno być postrzegane w kategoriach łatania dziur. Potrzeba wzmocnionej współpracy wynika z faktu, że ich partnerzy osiągnęli ją już w ramach NATO. Proponowana armia Unii Europejskiej ma niewiele wspólnego z regionem Morza Bałtyckiego. „Plan Junckera”, odświeżony we francusko-niemieckiej propozycji przedłożonej na szczycie w Bratysławie, nie odpowiada na nasuwające się pytania. Stworzenie europejskiej odnogi w ramach NATO wydaje się zupełnie uzasadnione – jaka byłaby jednak wartość dodana dodatkowej, unijnej struktury powielającej Sojusz? Unijna armia miałaby inne ambicje niż jedynie bycie europejską gałęzią NATO. Plan wydaje się skupiać na wzmacnianiu współpracy wewnątrz Unii, stworzeniu stałego dowództwa likwidującego konieczność tworzenia takowego z każdą kolejną misją UE. Nie oferuje jednak żadnych rozwiązań dla rejonu Morza Bałtyckiego.

Przejdźmy do kluczowej dla Zielonych kwestii bezpieczeństwa energetycznego i zmian klimatu. W jaki sposób wpływają na nie obecne napięcia z Rosją?

Arūnas Grazulis: Pamiętajmy, że przejście do samochodów bardziej wydajnych było efektem kryzysu naftowego w roku 1973. Dla Niemiec oznaczał on wzrost sprzedaży „garbusa”! Mogą nas zatem czekać pozytywne skutki tej sytuacji. Litwa ma dziś do dyspozycji terminal do importu gazu, nie musimy zatem płacić za niego najwięcej w Europie, jak było przez ostatnie pół dekady! Przez ostatnie kilkanaście lat rosła również produkcja zielonej energii. Czas, by Rosja zaczęła to zauważać, jako że w dużej mierze zależy ona od sprzedaży surowców energetycznych.

Anke Schmidt-Felzmann: Szwecja pod względem produkcji energii ze źródeł odnawialnych jest nadal jednym z europejskich liderów. Ciekawie było obserwować, w jaki sposób agenda ekopolityczna wpływa na tradycyjne „twarde” podejście do obronności w epoce postępującej remilitaryzacji Bałtyku oraz rozwijania starych i nowych baz wojskowych, na przykład w Gotlandii. Powrót obecności militarnej na tej wyspie wymaga dodatkowych prac budowlanych. Opór wobec nich zdaje się być umotywowany dawnymi hasłami pacyfistycznymi, wykraczając poza kwestie ekologiczne. Nowe budynki powstają jednak z uwzględnieniem nowoczesnych standardów dotyczących środowiska oraz zrównoważonego rozwoju. Są one płynnie wtopione w krajobraz, rozwijane są również plany co do zarządzania ich odpadami oraz zapotrzebowaniem na wodę.

Inną ważną kwestią są konflikty między nową infrastrukturą energetyki odnawialnej a potrzebami militarnymi oraz bezpieczeństwa. Na południowym wschodzie kraju duża morska farma wiatrowa miała dostarczać prąd na zaspokojenie krajowych potrzeb. W grudniu roku 2016 szwedzki rząd – mimo protestów lokalnych władz oraz utraty szans na inwestycje oraz miejsca pracy – nie wydał pozwolenia na jej budowę. Decyzja motywowana była bezpieczeństwem narodowym. Oceny oddziaływania wskazywały na to, że może ona mieć negatywny wpływ na możliwości treningowe szwedzkiej marynarki oraz floty powietrznej.

Mamy jeszcze do czynienia z planowaną budową przecinającego Bałtyk rurociągu Nord Stream 2. Uzasadnione zastrzeżenia, dotyczące wpływu na środowisko morskie oraz rezerwaty przyrody, rzadko przebijają się w dyskusjach, choć w szwedzkich debatach publicznych regularnie wspomina się o zwiększonym transporcie paliw kopalnych. Rząd w Sztokholmie jasno stwierdził, że rurociąg ten stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Kwestie związane ze środowiskiem, infrastrukturą energetyczną i dostawami zasobów, użytkowaniem ziemi, wody oraz innych surowców nie mogą być dłużej odsuwane na bok dyskusji o „twardych” zagrożeniach militarnych czy bezpieczeństwa w basenie Morza Bałtyckiego.

Jak zapatrujecie się na różnice między Zielonymi w rejonie? Jak bardzo różnią się ich podejścia do kwestii bezpieczeństwa i czy macie dla nich jakieś rekomendacje w tym zakresie?

Arūnas Grazulis: Kluczową różnicą między partiami ekopolitycznymi z Europy Zachodniej a litewską czy łotewską jest mniejsze uzależnienie tych drugich od podejścia skupiającego się na ideologicznym stawianiu kwestii ochrony środowiska w centrum przekazu. Dostosowują się w miarę potrzeby do aktualnej sytuacji poprzez większą elastyczność swoich programów i priorytetów. Z powodu specyficznej historii państw bałtyckich ich pozycje w zakresie polityki międzynarodowej są raczej centroprawicowe. Inne partie Zielonych z Europy są od nich dużo bardziej na lewo.

Anke Schmidt-Felzmann: Obserwowaną w ostatnich latach zmianą jest coraz większe powiązanie kwestii „twardego” bezpieczeństwa z „zielonymi” tematami. Musimy przemyśleć wpływ ekopolitycznych pomysłów na kwestie związane z bezpieczeństwem narodowym. W programie szwedzkich Zielonych nie znalazłam żadnych odpowiedzi poza nawoływaniami do „szerszej współpracy, głębszego dialogu i lepszego zrozumienia”. Pamiętam, że gdy w roku 1999 Joschka Fisher jako minister spraw zagranicznych Niemiec wspierał interwencję militarną w Kosowie, było czymś szokującym, że oto nagle „Zieloni poszli na wojnę”. Dziś obserwuję ekopolityków takich jak Robert Habeck (minister w rządzie w Szlezwiku-Holsztynie) czy Cem Özdemir (współprzewodniczący partii) przyjmujących twarde stanowisko w kwestiach związanych z Syrią czy Ukrainą. Zielonym w Szwecji udało się uniknąć sporów wokół kwestii bezpieczeństwa i obronności. Było to łatwiejsze z powodu trzymania się przez socjaldemokratów polityki niezaangażowania w bloki militarne, przez co nie było konieczności zajmowania stanowiska w tej sprawie.

Powyższa rozmowa pierwotnie ukazała się na łamach magazynu „Green European Journal” http://www.greeneuropeanjournal.eu. Tłumaczenie: Bartłomiej Kozek.

Dział
Wywiady
komentarzy
Przeczytaj poprzednie