Media wczoraj i dziś – upadek i nadzieja
Media wczoraj i dziś – upadek i nadzieja
W 1995 r., goszcząc na Harvardzie, przygotowałem opracowanie „Post-Communist Eastern Europe: The Difficult Birth of a Free Press” (Postkomunistyczna Europa Wschodnia: trudne narodziny wolnej prasy). Już wówczas uważałem, że początki nowych mediów w młodych demokracjach, zwłaszcza w Polsce, nie napawają optymizmem. Wyraziłem wręcz obawę, że może dojść do fuzji złych praktyk poprzedniej epoki (np. inwigilacji mediów przez władze polityczne) z nowymi grzechami, związanymi z kapitalistycznym dążeniem do zysku za wszelką cenę. Ta ocena była dość surowa, ale rzeczywistość okazała się… znacznie gorsza.
Media szybko zapomniały o misji wobec społeczeństwa. Zaczęły funkcjonować jak zwyczajny biznes. Poza przemożną tendencją władz, aby je – zwłaszcza telewizję publiczną – kontrolować, obserwujemy dziś dyktat „salonu”, propagującego jedyną słuszną prawdę, kosztem zakłamań i zniekształcania obrazu rzeczywistości. Skutkuje to powstaniem sprzężonego układu polityki, biznesu i mediów, co dobitnie pokazała afera Rywina.
Część mediów nie tylko współpracuje z władzą polityczną (co już byłoby naganne), ale wręcz nią kierują. Adamowi Michnikowi udało się to, co Murdochowi dopiero się śni: naczelny „Gazety Wyborczej” stał się ucieleśnieniem faktycznej władzy w kraju. Używając amerykańskiej formuły, można powiedzieć, że „kieruje z tylnego siedzenia”. Sukces klanu „Gazety” to jednocześnie śmierć uczciwych mediów.
Podobne zjawiska obserwuje się na całym świecie. Dlatego stopień aprobaty dla działalności dziennikarzy waha się w granicach 17-18% zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w Anglii czy Francji. W harvardzkim ośrodku badawczym The Shorenstein Center on the Press, Politics and Public Policy słyszałem, jak czołowi prezenterzy ABC i CBS, Ted Koppel i Dan Rather podkreślali, że mamy obecnie w mediach do czynienia z mieszaniną wiadomości i rozrywki, co w żargonie zwie się infotainment czy showbizzification. Ten ostatni skarżył się, że media są teraz zarządzane przez ludzi, którzy nie mają pojęcia o ich deontologii i nie mają nic wspólnego z nami. R. W. Apple Jr., szef waszyngtońskiego biura „New York Timesa”, podsumował sytuację dobitniej: kiedy patrzymy na to, co zrobiliśmy z tego pięknego zawodu, powinniśmy opuścić głowy w poczuciu ogromnego wstydu.
Kilka problemów
Media borykają się z wieloma problemami. Mogę tu zasygnalizować tylko kilka, które wydają mi się najważniejsze:
Wpływ globalizacji. Coraz częściej mamy do czynienia z uniformizacją stylu i treści mediów. Ujednolicenie przekazu medialnego jest skutkiem rosnącej koncentracji środków masowego przekazu, nierzadko w rękach gigantów finansowych, którzy nie mają z nimi wiele wspólnego. W „Le Monde diplomatique” dyrektor pisma, Ignacio Ramonet, pokazał, jak giganci przemysłu z branży energetycznej, zbrojeniowej czy świata elektroniki szturmem wzięli media. Jedną grupę stanowiły swego czasu America Online, Netscape, „Time”, Warner Bros. i CNN. Król oprogramowania, Bill Gates, panuje również w fotografii prasowej poprzez agencję Corbis. Rupert Murdoch jest właścicielem licznych dzienników brytyjskich oraz amerykańskich, jak „The Times”, „The Sun”, „The New York Post” czy „The Wall Street Journal”, a także platformy satelitarnej BSkyB oraz wytwórni filmowej 20th Century Fox. W Europie nie jest lepiej, skoro Bertelsmann, Berlusconi czy Ringier kontrolują ogromną część rynku medialnego. We Francji, na domiar złego, dwie największe grupy medialne, Dassault i Lagardere, są powiązane z przemysłem zbrojeniowym.
Ramonet słusznie zauważa: wszystkie te koncentracje stanowią zagrożenie dla pluralizmu prasy i dla demokracji. Co więcej, kładą nacisk na zysk, zamiast na jakość. I dodaje: jednym z cennych praw osoby ludzkiej jest prawo do swobodnego komunikowania swoich myśli i opinii. W społeczeństwach demokratycznych wolność jest nie tylko zagwarantowana, idzie w parze z innym prawem zasadniczym, prawem do bycia rzetelnie poinformowanym. Ale to prawo jest zagrożone koncentracją mediów i wchłonięciem pism kiedyś niezależnych przez hegemoniczne grupy. Zadaje również zasadnicze pytanie: czy obywatele powinni akceptować to zawłaszczenie wolności prasy? Czy mogą się godzić z faktem, że informacja staje się zwykłym towarem?
W USA również są ludzie wrażliwi na te zagrożenia. Ekonomista i publicysta Paul Krugman, na długo zanim dostał Nagrodę Nobla, pisał w „New York Timesie” w sposób zabawny, choć w gruncie rzeczy bardzo smutny i niepokojący, że ogromna większość amerykańskiej publiczności czerpie informacje z jednego źródła: AOLTimeWarnerGeneralElectricDisneyWestinghouseNewsCorp. I dodawał: garstka podmiotów, które dostarczają wiadomości dla ogromnej większości ludzi, ma swoje żywotne interesy handlowe, które w sposób nieunikniony skłaniają je do manipulowania informacją i do wspierania partii rządzącej. Konkluzja Krugmana daje do myślenia: jak na razie jaskrawe fałszowanie rzeczywistości przez media jest jeszcze ograniczone dzięki starym regulacjom i normom zachowania. Ale niebawem regulacje zostaną zniesione, a normy znikają na naszych oczach. Czy konflikty interesów związane z naszymi silnie skoncentrowanymi środkami przekazu stanowią zagrożenie dla demokracji? Przedstawiłem fakty; państwo zadecydują.
Liberalizm, prymat zysku i pogoń za sensacją. Innym poważnym problemem, ściśle związanym z poprzednim, jest dążenie do maksymalizacji zysku za wszelką cenę. Pamiętam słowa dyrektora wielkiego francuskiego dziennika, który starał się mnie przekonać, iż gazeta jest dla niego „produktem do sprzedania”. I dodawał: dziś sprzedaję taki produkt, jutro może będę sprzedawał mydło; to bez różnicy (dodam, iż przestał kilka lat temu działać w branży medialnej). Był bardzo zdziwiony, gdy mu powiedziałem, że to nie jest moja koncepcja dziennikarstwa.
Najbardziej szczerze wypowiedział się na temat tej instrumentalnej koncepcji mediów Patrick Le Lay, który w 2004 r. – jako prezes francuskiej telewizji TF1 – napisał w książce „Les Dirigeants français et le Changement”: Bądźmy realistami: zasadniczo robota TF1 to pomoc np. Coca-Coli w sprzedaży jej produktu… Aby przekaz reklamowy był trafiony, mózg telewidza musi koniecznie być dyspozycyjny. Misją naszych programów jest do tego doprowadzić… To, co sprzedajemy Coca-Coli – to czas, w którym ludzkie mózgi są do jej dyspozycji.
Dążenie do maksymalizacji zysku prowadzi do obniżania jakości mediów, ich „tabloidyzacji”, będącej przejawem pogardy dla publiczności.
Brak profesjonalizmu i lenistwo dziennikarzy. Prawdziwy dziennikarz musi bez przerwy pracować nad sobą i dokształcać się, np. spędzając długie godziny w dziale dokumentacji lub w bibliotece. Teraz, aby pisać sensacyjne lub płytkie artykuły, dziennikarz – jeśli w ogóle uznamy, że nadal zasługuje na to miano – nie musi się wysilać. Aby np. zaatakować wybranego polityka, wystarczy siąść do komputera i napisać co popadnie.
Myślę, że naturalna ludzka skłonność do lenistwa jest jednym z powodów obniżania poziomu dziennikarstwa. Obserwuję dość często jak młodzi dziennikarze (bynajmniej nie wszyscy!) nie wykazują chęci, aby poszerzać wiedzę czy żmudnie sprawdzać źródła. Sensacyjny artykuł nie wymaga wysiłku, „sprzedaje się” sam. Natomiast dziennikarstwo, które omawia ważne kwestie społeczne, wymaga dużo więcej pracy oraz talentu, jeżeli chcemy, aby było atrakcyjne.
Istnieje ścisły związek między dziennikarstwem moralnym a dziennikarstwem profesjonalnym. Można wręcz powiedzieć, iż dziennikarstwo moralne jest profesjonalne, a dziennikarstwo profesjonalne jest moralne. Brak profesjonalizmu objawia się ucieczką od tematów fundamentalnych, od których zależy przyszłość danego społeczeństwa, jak też przyjęciem obiegowych opinii bez próby pogłębionej analizy. Dziennikarz oddaje pole walkowerem. Zapomina o swojej służbie. Widzimy to zarówno w sposobie podejmowania niektórych tematów, jak i w unikaniu innych.
To coś więcej niż złe dziennikarstwo. Brak profesjonalizmu jest działaniem na szkodę nie tylko mediów, ale i demokracji. Kiepskie media nie pozwalają ludziom być prawdziwymi obywatelami, co jest niebezpieczne. Uczciwe traktowanie społeczeństwa przez media i polityków jest nie tylko moralne, ale i roztropne z punktu widzenia ich samych.
Powierzchowność i trywializacja. Omawiane już tendencje prowadzą do tego, że media coraz bardziej uciekają od tematów naprawdę ważnych dla społeczeństwa, co jest szczególne widoczne w przypadku telewizji. Na całym świecie dzienniki telewizyjne są wypełnione wiadomościami drugorzędnymi i na ogół dość ponurymi: tu zabójstwo, tam afera… To wszystko jest przygnębiające, ale w żaden sposób nie oddaje realiów świata. Może i nie są one zbyt różowe, ale jednak mnóstwo porządnych ludzi działa w nich dla dobra wspólnego.
Już w 1996 r. w swojej znakomitej książce „Sur la télévision” (O telewizji) francuski socjolog Pierre Bourdieu zanotował, że wiadomości drugorzędne (tzw. faits divers) coraz bardziej opanowują telewizję, zajmując czas, który mógłby być wykorzystany, aby powiedzieć coś innego. Autor daje do zrozumienia, iż w tym szaleństwie jest metoda i że mamy do czynienia z polityką świadomego ogłupiania społeczeństwa. Jeżeli używa się tak cennych minut, aby mówić o rzeczach drugorzędnych, to dlatego, iż traktowane są one jako bardzo ważne – pozwalają bowiem ukryć to, co naprawdę istotne. Bourdieu konkluduje: kładąc nacisk na wiadomości drugorzędne, napełniając drogocenny czas pustką, niczym albo prawie niczym, odrzucamy informacje istotne, które obywatel powinien posiadać, aby być w stanie korzystać ze swoich demokratycznych praw. W Ameryce w podobnym tonie wypowiadał się niedawno zmarły, znakomity dziennikarz David Halberstam, mówiąc o „trywializacji tematyki mediów” (trivialisation of our agenda).
Postęp techniczny a jakość dziennikarstwa. Żyjemy w czasach fantastycznych postępów w dziedzinie komunikacji. Trudno mi uwierzyć, że jeszcze 20 lat temu musiałem zamawiać rozmowy telefoniczne w centrali, czekać z drżeniem, czy uzyskam połączenie przed zamknięciem numeru w Paryżu, a na końcu mozolnie dyktować artykuł stenotypistce, która z największym trudem notowała polskie nazwiska.
Podczas sympozjum na Harvardzie Ted Koppel wyraził kontrowersyjny pogląd, że postęp technologiczny nie przyniósł jego profesji wyłącznie korzyści. Fakt, iż może na żywo komentować to, co dzieje się gdziekolwiek na świecie, jest – jak mówił – tour de force technologicznym, ale obniża jakość jego pracy. Może nadawać bezpośrednie relacje z każdego punktu globu, ale nie ma czasu sięgnąć do dokumentacji, pomyśleć, skorygować.
Tak samo „osobisty” dziennik, który każdy może codziennie dostawać na swój komputer czy możliwość wyboru „własnych” programów TV, powodują, paradoksalnie, zmniejszenie różnorodności informacji. Człowiek wybiera tylko to, co go interesuje i dostaje wyłącznie wiadomości z wybranych z góry dziedzin. Może więc, jeśli chce, przez 24 godziny na dobę oglądać programy o piłce nożnej lub wędkowaniu – o otwarciu jego umysłu nie ma już mowy.
Autentyczna misja mediów
Gdy patrzę na to wszystko, odczuwam ogromną tęsknotę za tym, czym jeszcze nie tak dawno były media. Miałem szczęście zacząć pracę w dziennikarstwie w „Le Monde” pod kierownictwem wspaniałego człowieka mediów, Huberta Beuve-Méry, założyciela gazety (dzisiejszy „Le Monde” nie ma z tamtym pismem wiele wspólnego). Miał on jasną wizję misji mediów. Według niego nie można było zacząć kariery dziennikarskiej bez poczucia szczególnego powołania.
Pewnego dnia – byłem po zaledwie kilku tygodniach pracy w redakcji – zawołał mnie do siebie, czego nigdy nie robił. Chciał mi udzielić lekcji. Byłem wtedy świeżo po studiach, pracowałem w największej francuskiej gazecie i czułem się wielkim. Przygotowałem właśnie artykuł o Polsce. Pisałem w nim, że wydaje mi się, iż nasi polscy przyjaciele popełniają taki a taki błąd, że moim zdaniem powinni zrobić to i to, że sądzę, iż nie dostrzegają tego i tego… Kiedy wchodziłem do redakcji, Beuve-Méry z daleka machnął do mnie kawałkiem papieru, pytając: co to jest, proszę Pana? Zbliżyłem się, nieco stremowany, i musiałem przyznać, że to mój artykuł. Wówczas usłyszałem: No właśnie! Co za język! „Twierdzę”, „sądzę”, „myślę”, „moim zdaniem”… Musi Pan zrozumieć, że naszych czytelników nie interesuje, co myśli pan Margueritte. To nie jest dziennikarstwo. (Dodał jednak, że może za trzydzieści lat, jeżeli zyskam zaufanie odbiorców, zostanę przez kogoś poproszony o własne opinie).
– Chce Pan wiedzieć, na czym polega dziennikarstwo? – ciągnął Beuve-Méry. Otóż to bardzo proste. Coś się wydarzyło, Pan to opisuje, stosując owe Pięć W, o których mówią Amerykanie [who, what, when, where, why – kto, co, kiedy, gdzie, dlaczego] – ale to nie wystarczy. Trzeba jeszcze powiedzieć, skąd to się wzięło, jakie są ekonomiczne, socjologiczne czy historyczne źródła tego zdarzenia, a następnie poinformować o tym, co Pan X czy Y, partia A lub B proponują dla rozwiązania problemu. A wówczas, proszę Pana, czytelnik będzie miał wszystko, co niezbędne (a nie tylko wszystko, co chce mieć), aby zrozumieć, co się wokół niego dzieje: w jego mieście, kraju, na świecie. Wówczas będzie w stanie wyrobić sobie własny pogląd. I wówczas, proszę Pana, on będzie obywatelem. I wówczas, proszę Pana, będziemy żyli w demokracji. Taka była, dla tego wspaniałego człowieka, podstawowa misja mediów.
Zaraz jednak dodawał drugą: dziennikarz jest „mediatorem”. Ma to niezwykłe szczęście, że może się zapoznać – zwłaszcza gdy jest korespondentem zagranicznym – ze stylem życia, problemami, religią czy marzeniami „innych ludzi”. Jego zadaniem jest spróbować je nie ocenić, lecz zrozumieć, a następnie przekazać tę prawdę swoim czytelnikom, słuchaczom, widzom. Wówczas odbiorcy zyskają unikalną szansę zrozumienia i uszanowania, a może w końcu i pokochania „drugiego człowieka” z bliskiego lub dalekiego kraju. – W ten sposób – podkreślał Beuve-Méry – my – i tylko my, ludzie mediów – mamy możliwość pomocy w budowaniu świata zrozumienia i pokoju. W rzeczy samej – jeżeli dziś mamy świat pełen nienawiści, terroryzmu, wojen i gwałtu, to w dużym stopniu dlatego, iż my, ludzie mediów, zapomnieliśmy o swoich obowiązkach.
Warto w tym miejscu sięgnąć do nauk Jana Pawła II. W Liście do rodzin (Gratissimam sane, 1994) pisał On, iż można bez przesady powiedzieć, że środki masowego przekazu, nawet gdy starają się poprawnie informować, jeżeli nie kierują się zdrowymi zasadami etycznymi, nie służą prawdzie w jej wymiarze zasadniczym. Oto dramat: nowoczesne środki komunikacji społecznej są poddane pokusie manipulacji przekazem, zakłamując prawdę o człowieku. Istotnie, rola mediów miała być zupełnie inna. Jak powiedział Jan Paweł II w czerwcu 1991 r. w Olsztynie, środki przekazu winny podejmować obronę wolności, ale także poszanowania godności osoby, winny popierać autentyczną kulturę.
Źródła optymizmu
Mimo wszystko uważam, że istnieją bardzo poważne powody do optymizmu. Wśród samych dziennikarzy rośnie świadomość, że nie mogą kontynuować dotychczasowych zachowań, że mają obowiązki wobec społeczeństwa, że dużo od nich zależy, a przede wszystkim – że każda i każdy z nich ma tylko jedno życie i warto, aby było ono jak najbardziej godne.
Dużo jednak zależy od odbiorców mediów. Ostatecznie, to oni decydują o ich obrazie. Nikt nie jest zmuszany do oglądania głupiego programu telewizyjnego czy kupowania brukowej gazety. Od wyboru każdego czytelnika, telewidza i słuchacza zależy przyszły kształt środków masowego przekazu. Są już pierwsze oznaki pozytywnych trendów. W USA przeprowadzono szeroko zakrojone badanie opinii i preferencji publiczności 43 stacji telewizyjnych. Ankieterzy pytali m.in. o to, jakie wiadomości pragną dostawać ludzie: krótsze czy dłuższe, sproblematyzowane czy jednoznaczne, lokalne czy międzynarodowe. Wynik był zaskakujący: ponad 70% badanych chce być traktowanych poważnie i wszechstronnie informowanych na wysokim poziomie. Stacje, które pod wpływem ankiety zmieniły profil programowy, odnotowały wzrost oglądalności. Kolejny raz okazało się, że nasi odbiorcy nie są wcale tacy źli, jak się często o nich mówi, i że nie jest prawdą, iż słaba jakość mediów jest determinowana gustami publiczności. Wyniki badań zainicjowanych przez The Committee of Concerned Journalists (Komitet Zaangażowanych Dziennikarzy) zostały opublikowane pod znaczącym tytułem: „Quality sells” – Jakość wzmacnia sprzedaż.
Niektórzy twierdzą, że wina leży po stronie właścicieli mediów, których interesuje tylko zysk. Okazuje się, że i to nie jest pewne. Organizacja medialna, której jestem prezesem, The International Communications Forum, zorganizowała kilka lat temu w Londynie, wraz z dziennikiem „Financial Times”, konferencję, w której brali udział członkowie Izby Lordów, dziennikarze oraz właściciele mediów. Na zakończenie dnia także ci ostatni przyznali, iż należy zrobić wszystko, aby poprawić jakość i służebność mediów. Zrozumieli, że środki przekazu, które tracą wiarygodność, w istocie zagrażają demokracji. Człowiek, który nie wierzy już w media, traci zainteresowanie sprawami publicznymi, nie idzie nawet głosować, przyczyniając się do tego, iż demokracja staje się iluzoryczną fasadą. Jak podsumował jeden z właścicieli: nie możemy tego akceptować nie tylko ze względów etycznych, ale też dlatego, że jest w naszym długofalowym interesie, aby demokracja była prężna. Bo kiedy nie ma demokracji, z czasem nie ma też zapotrzebowania na media. Jeżeli chcemy być na rynku za dwadzieścia lat, musimy dbać o nasze dobre imię!
Jestem przekonany, że istnieją też nowe czynniki, które wymuszają powrót do autentyczności mediów. Jednym z nich jest postęp technologiczny. Ludzie nie szukają już wiadomości. Są nimi wręcz „bombardowani”; dostają je bez przerwy, z tysięcy stacji TV, z Internetu. Są zagubieni, nie wiedzą, komu ufać – która wiadomość jest wiarygodna, a która nie, co właściwie znaczy takie czy inne wydarzenie. Nie szukają wiadomości, ale ich sensu, głębszego znaczenia. Potrzebują, aby ktoś wiarygodny pomógł im zrozumieć, o co chodzi, zaprezentował newsy w ich kontekście, wydobywając ich prawdziwe znaczenie, podając różnorodne źródła i interpretacje – tak, aby czytelnik, telewidz czy słuchacz mógł wyrobić sobie własny pogląd i ponownie stać się w pełni OBYWATELEM. W takiej sytuacji mogą się uratować i prosperować nie tabloidy, lecz wartościowe i uczciwe pisma, traktujące odbiorcę z szacunkiem i służące mu.
Last but not least, jest jeszcze bardziej podstawowy powód, aby patrzeć w przyszłość z optymizmem. Paradoksalnie, nadziei należy upatrywać w głębokim kryzysie obecnego świata, który nie jest bynajmniej kryzysem finansowym czy nawet gospodarczym, ale wręcz kryzysem cywilizacyjnym. Nie mamy już wizji przyszłości. Nie wiemy, dokąd iść. Czego potrzebujemy do wyjścia z tego impasu? Otóż przede wszystkim – świadomych obywateli, gotowych nie tylko domagać się respektowania swoich praw oraz angażować w pełni w życie społeczne, ale także zdolnych proponować mądre rozwiązania. Sęk w tym, że takich obywateli nie będziemy mieli, jeśli media nie będą uczciwe, jeśli nie będą służyć odbiorcom, jednocześnie otwierając im umysły. Koło się zamyka. Bez etycznych mediów nie ma obywateli i nie ma szans na wyjście z kryzysu.
Aliści jest i inny warunek konieczny, aby go przełamać: musimy budować świat wzajemnego zrozumienia i poszanowania. Obecne problemy możemy rozwiązać tylko razem. Globalizacja zamiast problemem, musi stać się rozwiązaniem. W tym celu musi przestać być globalizacją biznesu i pieniądza, a stać się globalizacją sumień, solidarności, działań świadomych obywateli. Znowu: jak to osiągnąć bez autentycznych mediów? Żyd nie zna muzułmanina i odwrotnie, Francuzi i Amerykanie nic o sobie nawzajem nie wiedzą poza stereotypami. Kto może prawdziwie poinformować o drugim człowieku, jeśli nie media? Za czasów Beuve-Méry wysyłaliśmy dziennikarza nie tylko tam, gdzie był konflikt, gdzie krew lała się na ulice, ale także do krajów, gdzie pozornie nic się nie działo. Wracał i pisał serię artykułów, dzięki którym czytelnik „odkrywał” innego człowieka. Media muszą koniecznie wrócić do tej pięknej misji.
Potrzeba etycznych środków masowego przekazu nie jest mrzonką nieżyciowych idealistów. Bez nich nie będziemy mieli ani autentycznych obywateli, ani świata pokoju. Nie będziemy w stanie wspólnie wyjść z impasu cywilizacyjnego. Czy nie warto powalczyć o takie media?