Aż 27% Polaków jest zatrudnionych na umowach tymczasowych, zwanych śmieciowymi. Jesteśmy europejskim liderem w tej niechlubnej dziedzinie.
„Gazeta Wyborcza” informuje, że z raportu Komisji Europejskiej o zatrudnieniu wynika, iż na umowach czasowych w Europie pracuje już 14% ludzi. Mogą być zwolnieni z dnia na dzień, bo nie mają takiej ochrony jak ci z umowami na czas nieokreślony. W tym procederze przewodzi Polska – na tej zasadzie zatrudnionych jest w naszym kraju aż 27% pracowników. Dla porównania, w Rumunii czy na Litwie ta łajdacka forma stosunków pracy dotyczy zaledwie ok. 2% zatrudnionych. We Włoszech na umowach czasowych mogą pracować tylko osoby na zastępstwach, w Finlandii praktykanci i stażyści, a w Norwegii oprócz zastępców i uczących się prawo pozwala zatrudniać czasowo tylko aptekarzy i menedżerów wyższego szczebla.
Jak trafnie zauważa gazeta, faktyczny odsetek osób pracujących nie na etacie jest w Polsce jeszcze wyższy. Komisja Europejska w swych analizach bierze bowiem pod uwagę tylko umowy o pracę na czas określony, o dzieło czy zlecenia, ale nie uwzględnia samozatrudnionych, z których wielu „własne firmy” ma fikcyjnie, bo do założenia działalności gospodarczej zostali zmuszeni przez dotychczasowego pracodawcę, który nie chciał pokrywać kosztów związanych z zatrudnieniem na etacie. Liczba Polaków bez stałych umów rośnie szybko. 10 lat temu taki stosunek pracy dotyczył tylko 6%. – „Taki skok to efekt liberalizacji kodeksu pracy. Zmiany w przepisach zachęcały pracodawców do zatrudniania ludzi na czas określony. Okres wypowiedzenia jest krótszy. Poza tym taka umowa wcześniej czy później wygaśnie” – mówi „Gazecie Wyborczej” dr Iga Magda z Instytutu Badań Strukturalnych.
Wśród Polaków w wieku poniżej 30 lat aż 65% pracuje na umowach czasowych. Wśród osób do lat 24 jest to aż 85%! Co więcej, problem dotyczy nie tylko młodych. Wśród 40-latków 20% osób też ma umowy śmieciowe. Z raportu Komisji Europejskiej wynika, że aż 75% decyduje się pracować na umowach czasowych, bo nie mogą dostać innej pracy. Tylko dla 8% to okres próbny, 10% uczy się i nie może pogodzić nauki z pracą etatową, a zaledwie 7% to osoby, które nie chciały mieć stałej umowy o pracę.
Wskutek emigracji zarobkowej liczba Polaków mieszkających w kraju zmniejszyła się w ostatnich latach o ponad milion osób. Takie są wstępne wyniki Narodowego Spisu Powszechnego.
Jak informuje dziennik „Rzeczpospolita”, znane są już wstępne szacunki GUS-u dotyczące informacji zebranych podczas niedawnego spisu powszechnego. Jeden z głównych wyników liczbowych budzi grozę – Polaków stale mieszkających w kraju jest 37,2 milionów, czyli o ponad milion mniej niż się spodziewano na podstawie danych demograficznych. To skutek nasilonej emigracji zarobkowej.
– „Jest gorzej, niż myślałam” – mówi gazecie prof. Krystyna Iglicka, demograf z Centrum Stosunków Międzynarodowych. Tłumaczy ona, że spodziewała się, iż po 2004 roku, kiedy ruszyła fala emigracji na Zachód, Polaków będzie ubywać. Jednak zaskoczyło ją tempo, w jakim się to dokonuje. – „To gigantyczne uchodźstwo, największy ubytek demograficzny po II wojnie światowej” – podkreśla prof. Iglicka. Co gorsza, skutkiem są niekorzystne zmiany w strukturze społecznej. – „Mamy coraz więcej osób, które skończyły 45 lat, bo emigrują głównie ludzie młodzi” – tłumaczy prof. Janusz Witkowski, prezes GUS. Z danych GUS wyraźnie widać, że w kraju zwiększa się grupa ludzi po sześćdziesiątce, coraz mniej jest dzieci i młodzieży.
Na domiar złego Polacy nie wracają. – „Bo mają kłopoty z odnalezieniem się w kraju. Mają wyższe oczekiwania płacowe, a za granicą większe poczucie bezpieczeństwa” – tłumaczy gazecie prof. Iglicka. Jest ona przekonana, że za kilka lat GUS ogłosi, iż w Polsce żyje 36,5 mln osób. Coraz więcej osób, które wyjechały, zostanie za granicą na stałe.
Nas to nie dziwi, wręcz przeciwnie – od lat piszemy, że to się tak musi skończyć. Dopóki swoboda wyjazdów zarobkowych była ograniczona, dopóty Polacy jakoś wegetowali w kraju. Ale dziś już nie muszą tego robić. Wybór jest oczywisty, gdy z jednej strony mamy puste patriotyczne slogany, zachęty do płodzenia i rodzenia dzieci, wycieranie sobie gęby tradycją i tożsamością, bełkot o „zielonej wyspie” i wciąż rosnącym PKB, a z drugiej strony wysokie bezrobocie, rosnącą skalę ubóstwa, XIX-wieczne stosunki pracy, głodowe emerytury i zasiłki, nieustanny jazgot o „rozdętych przywilejach socjalnych”, kolejne „niezbędne oszczędności” dotyczące usług publicznych, zapaść budownictwa dla niezamożnych, brak miejsc w przedszkolach itp. Przy takim ustroju nawet Wielka Brytania, która przeżyła „reformy” w wykonaniu Margaret Thatcher i jej następców, jest w porównaniu z Polską państwem bezpieczeństwa socjalnego.
Przeżyliśmy Niemca, przeżyliśmy Ruska, ale nie jest pewne, czy przeżyjemy Tuska – i jego nie mniej liberalnych poprzedników.
Ponad połowa Polaków jest przeciwna odpłatności za naukę na uczelniach publicznych w trybie stacjonarnym – wynika z najnowszego sondażu.
„Dziennik Gazeta Prawna” informuje o wynikach nowego sondażu opinii publicznej na ten temat. Wykonał go CBOS na zlecenie projektu Akademickie Mazowsze 2030, a w badaniu wzięła udział znaczna próba , bo aż 3,5 tys. osób. Większość ankietowanych stwierdziła, że studia nie powinny być odpłatne nawet częściowo. Przeciwko płatnym studiom opowiedziało się ponad 55% ankietowanych, za odpłatnością było 36%.
– „Mimo opinii, że budżet państwa w niewystarczającym stopniu finansuje szkolnictwo wyższe, Polacy wyraźnie bronią idei bezpłatnego dostępu do szkolnictwa wyższego” – mówi gazecie koordynator badania, dr Marek Troszyński. Według danych GUS, na polskich uczelniach w roku akademickim 2010/2011 studiowało 1,84 mln osób, z czego połowa nieodpłatnie. Na uczelniach zawodowych roczny koszt nauki to nawet 12 tys. zł, na uczelniach akademickich – od 10 tys. zł. Najdroższe są kierunki medyczne i artystyczne. Roczny koszt kształcenia jednego studenta medycyny to ok. 26 tys. zł.
Cieszy fakt, że Polacy wykazali w badaniach zdrowy rozsądek. Smuci natomiast to, że 36% ankietowanych uważa, iż studia powinny być odpłatne. Być może warto akurat tej grupie umożliwić popieranie idei czynem i zapłacenie za naukę? Gdyby któryś z nich – lub jego potomstwo – zechciał zostać lekarzem, to za 6-letnie studia musiałby zapłacić ponad 150 tysięcy złotych. Są jacyś chętni?
Wszystkim czytającym te słowa redakcja „Nowego Obywatela” składa serdeczne życzenia rodzinnych Świąt, wspólnotowego Sylwestra oraz sprawiedliwego społecznie Nowego Roku ;-) A w sferze czysto prywatnej – spełnienia mądrych marzeń i szlachetnych zamierzeń!