W 2011 r. odnotowano kolejny wzrost liczby producentów żywności ekologicznej. W porównaniu do 2010 r. liczba ekologicznych producentów rolnych w Polsce wzrosła o ok. 14%.
Inspekcja Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych podała wstępne wyniki dotyczące tendencji w sferze produkcji, przetwórstwa i obrotu ekologicznymi płodami rolnymi. W 2011 r., podobnie jak w latach poprzednich, odnotowano wzrost liczby producentów ekologicznych. W porównaniu do 2010 r., liczba producentów ekologicznych w Polsce wzrosła o ok. 14% i wynosiła 23 860, w tym 23 431 ekologicznych producentów rolnych (wzrost o ok. 14%).
Podobnie jak liczba producentów ekologicznych wzrosła także powierzchnia użytków rolnych uprawianych ekologicznymi metodami produkcji, przy czym wzrost ten wynosił ok. 10%. W 2011 r., powierzchnia użytków rolnych uprawianych ekologicznymi metodami produkcji wynosiła 573 687,09 ha, z czego 357 251,09 ha stanowiła powierzchnia ekologicznych użytków rolnych po zakończonym okresie konwersji (tzw. przestawianie produkcji rolnej z metod konwencjonalnych na ekologiczne), a 216 436,0 ha powierzchnia ekologicznych użytków rolnych w okresie konwersji. W 2011 r. największa powierzchnia ekologicznych użytków rolnych (łącznie) była w województwach: zachodniopomorskim (119 349,65 ha; 2392 producentów), warmińsko-mazurskim (109 195,17 ha; 2288 producentów) oraz podlaskim (48 884,93 ha; 2452 producentów).
Negatywny trend zaobserwowano natomiast w branży przetwórni ekologicznych – było ich w roku 2011 o ok. 9% mniej niż rok wcześniej, mianowicie 267 podmiotów. O przyczynach tego zjawiska pisaliśmy wczoraj.
Ponadto, w 2011 r. w Polsce działalność w zakresie rolnictwa ekologicznego prowadziło także m.in. 203 producentów prowadzących działalność w zakresie wprowadzania na rynek produktów ekologicznych (z wyłączeniem importowanych z państw trzecich), 16 producentów prowadzących działalność w zakresie wprowadzania na rynek produktów ekologicznych importowanych z państw trzecich, 17 producentów prowadzących działalność jako dostawcy kwalifikowanego materiału siewnego i wegetatywnego materiału rozmnożeniowego.
Rozwija się rynek polskiej ekożywności. Skutkuje to nie tylko dostępem do wysokiej jakości produktów spożywczych, ale także nowymi miejscami pracy na wsi. Niestety, polscy drobni producenci często czerpią z niego dużo mniejsze korzyści, niż duże zagraniczne firmy.
Jak informuje „Nasz Dziennik”, sytuacja ta wynika przede wszystkim z nazbyt sztywnych przepisów. Obowiązujące w Polsce normy sanitarne powodują bowiem, że żywność ekologiczna, poddana wymaganej obróbce, stałaby się żywnością „plastikową”. Dobrym przykładem jest tutaj mleko, które traci większość składników odżywczych po obróbce w zakładach przetwórczych. Podobnie rzecz ma się z sokami – większość z nich to koncentraty zmieszane z wodą, a nie zdrowy sok wyciśnięty z owoców. Paradoksalnie jednak to właśnie takie zubożone produkty spełniają polskie normy fitosanitarne.
Innym problemem producentów zdrowej żywności jest fakt, że ich wytwory trafiają głównie zagranicę jako prosty surowiec zagranicę. – „Surowiec jest wciąż »wysysany« z polskiego rynku, przetwarzany za granicą, a potem trafia do nas jako wysokiej jakości produkt w bardzo wysokiej cenie. W efekcie na przetwórstwie zdrowej polskiej żywności zarabiają duże firmy przetwórcze za granicą” – wyjaśnia Danuta Zarzycka, właścicielka sklepu Rolnik Ekologiczny w Warszawie i gospodarstwa Eko-owoc. Powoduje to, że sytuacja rolników, którzy zdecydowali się na prowadzenie gospodarstw ekologicznych, nie jest wcale rewelacyjna.
W większości państw Unii Europejskiej istnieją odrębne regulacje prawne dla producentów ekożywności. Skutkują one choćby powstawaniem przy gospodarstwach małych przetwórni żywności, które w Polsce byłyby zamykane przez Sanepid. W naszym kraju podejmowano już co prawda próby wprowadzania przepisów o tzw. małym przetwórstwie w gospodarstwach rolnych, w praktyce jednak nie zmieniły one sytuacji i rolnicy wciąż natrafiają na biurokratyczny mur.
Piotr Kuligowski
Masowe protesty przeciwko ratyfikacji umowy ACTA doprowadziły do rozpoczęcia „konsultacji społecznych” władz z Internautami w tej sprawie. Praktyka unaocznia jednak arogancję polityków i fikcyjność owych „debat”.
Jedno ze spotkań nt. ACTA odbyło się w Gdańsku. Na rozmowę, obok ministra informatyzacji i cyfryzacji Michała Boniego, prawników i przedsiębiorców internetowych, przyszło przede wszystkim wielu „zwykłych” użytkowników przestrzeni wirtualnej. Okazało się jednak, że prowadzący panel zezwolił tym ostatnim na „dwa krótkie pytania”. Spotkało się to z rozgoryczeniem przybyłych, którzy taką sytuacją uznali za skandal.
W obliczu takiego obrotu spraw interweniował sam minister Boni, który zaczął zachęcać do wypowiadania się, choć jednocześnie zręcznie unikał jednoznacznej deklaracji co do referendum w sprawie ACTA. – „Jeśli wyjaśnimy wszystkie kwestie i okaże się, że ACTA nie ma zagrożeń, to wtedy nie wiem czy będzie potrzebne referendum” – lawirował Boni. Tutaj można obejrzeć całą „debatę”.
Arogancja władzy sprawiła także, iż udziału w obywatelskiej debacie z Donaldem Tuskiem w Warszawie odmówiły organizacje społeczne, m.in. Fundacja Panoptykon i Helsińska Fundacja Praw Człowieka. Zdaniem ich przedstawicieli trudno o rzetelną dyskusję w sytuacji, gdy premier zasłania się niezrozumiałym „zawieszeniem ratyfikacji”, podczas gdy strona społeczna nie zna wykładni niejasnych sformułowań, użytych w ACTA, takich jak „skala handlowa” czy „piractwo”. Ponadto przedstawiciele zaproszonych środowisk domagają się transparentności debaty, a nie prowadzenia jej na salonach.
Wiele wskazuje więc na to, że przedstawiciele obozu rządzącego oderwali się od rzeczywistości nie mniej, niż francuscy władcy absolutni, mieszkający w Wersalu. Ukazuje to dobitnie konieczność ciągłego nacisku społecznego na władze – zarówno na ulicach, jak i w sieci. Wszak to my jesteśmy ponoć „suwerenem”, a oni tylko nas „reprezentują”.
Piotr Kuligowski
Naszą rozmowę na temat zagrożeń związanych z ACTA warto przeczytać tutaj.
„Financial Times” informuje, że w ostatnich dwóch latach Kościół anglikański podwoił kapitał ulokowany w tzw. funduszach hedgingowych, będących jednym z symboli „kasynowego kapitalizmu”.
Zarządzający majątkiem instytucji powierzyli wspomnianym funduszom ok. 10% jej kapitału – pod koniec 2009 r. było to jedynie 4%. Powodem zmian w polityce inwestycyjnej miała być chęć zróżnicowania portfela aktywów. Krok ten przyniósł Kościołowi znaczące zyski, jednak wzbudził spore kontrowersje, czemu dali wyraz m.in. uczestnicy ubiegłorocznych manifestacji w ramach akcji „Occupy London”.
Gazeta przypomina, że kierownictwo instytucji finansowych wspomnianego typu, utożsamianych ze spekulacją, zarabia miliony. Przykładowo, najwyżsi menedżerowie trzech największych funduszy hedgingowych z siedzibą w Wielkiej Brytanii za ub. rok będą mieli do rozdziału ok. 3 mld funtów.
Rzecznik Kościoła anglikańskiego przyznał, że forma inwestowania, o której mowa, wzbudza wśród duchownych kontrowersje. Zapewnił jednocześnie, że Kościół inwestuje tylko w funduszach, które spełniają rygorystyczne kryteria etyczne.