Nowy Obywatel nr 5(56) - okładka

Skazani na śmierć

·

Skazani na śmierć

Poniższy tekst to relacja z serii przegranych strajków pracowników firmy Investpro, które miały miejsce na budowie Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni Redłowie od stycznia do kwietnia 2012 r. oraz strajku głodowego tychże pracowników, przeprowadzonego w Urzędzie Miasta Gdynia od 23 do 26 kwietnia br. Autorzy tego dokumentu uczestniczyli w strajku; Bogusława Spodzieję wybrano jego przedstawicielem.

Istnienie jest darem. Fundamentalnym obowiązkiem człowieka jest zachowanie tego daru i obrona przed unicestwieniem. Nie sprzyjać życiu jest złem, zaniechać obrony jest winą. Historia ludzkości rozgrywająca się w przestrzeni być albo nie być jest pamięcią doświadczenia organizowania się wspólnot w systemy zapewniające przetrwanie lub zgubę. To, co przetrwało jako moralna powinność, jest pamięcią duchowych przezwyciężeń wyrytych na kamiennych tablicach czczonych w świątyniach, wokół których zorganizowały się i ukonstytuowały wspólnoty.

Pokłosiem tych przezwyciężeń są trzy systemy, które w różnym stopniu pozwalają zapewnić przetrwanie wspólnocie lub tylko poszczególnym jednostkom:

  1. solidarny – realizowany przez dopełnianie się członków wspólnoty pod jakimś ważnym dla nich względem przy wytwarzaniu wspólnego dobra, obowiązuje w nim wymiana dóbr i ochrona najsłabszych jednostek w ramach wspólnoty oraz wyjście do innych wspólnot z własnymi dobrami jako ofertą współpracy (przykładem takiego systemu w czystej postaci jest „Solidarność” lat 1980–1981),
  2. łupieżczy – realizowany przez zbrojne napaści na inne wspólnoty (m.in. Hunowie, Wandalowie),
  3. liberalny – realizowany jako skrajny indywidualizm promujący ograbianie słabszych przez silniejszych w ramach tej samej wspólnoty (np. wszystkie formy liberalizmu w wersji laissez faire, neoliberalizmu, globalnego neokolonializmu).

Neofeudalizm jako patologia

Neoliberalny system wolnorynkowy III RP jest realizacją trzeciego z wymienionych systemów. To, co nazwano pierestrojką lub transformacją, było przejściem od gospodarki opartej na ogólnospołecznej własności najważniejszych środków produkcji do gospodarki, której właścicielami stały się nieliczne jednostki. Władza pod pozorem bycia właścicielem całej gospodarki stała się seniorem nadającym (po „rynkowych” cenach) beneficja „możnym i zasłużonym”. Kryterium przyznawania statusu beneficjenta przekształceń własnościowych jest nieznane. Społeczeństwo pozbawione zasobów, zostało sprywatyzowane jako tania siła robocza, podlegająca bezwzględnej eksploatacji, pracy na poły niewolniczej, bez prawa głosu we własnej sprawie, zastraszone wizją masowego bezrobocia. Państwo zrzekło się funkcji gwaranta rzetelności i dotrzymywania umów, zwłaszcza umów o pracę. Ustrój Polski od tego czasu jest zmodyfikowaną kopią średniowiecznego feudalizmu.

Rozliczne przykłady patologicznego neofeudalizmu można znaleźć w budownictwie, gdzie zazwyczaj inwestorem jest państwo, samorząd lokalny lub jakaś korporacja. W Gdyni Redłowie miasto zainwestowało w przedsięwzięcie o nazwie Pomorski Park Naukowo-Technologiczny (PPNT). Część środków pochodziło z budżetu miasta, część z funduszy europejskich. Przetarg wygrała firma Warbud, która stała się generalnym wykonawcą. Z kolei Warbud ogłosił przetarg na wykonanie części przedsięwzięcia przez inny podmiot gospodarczy.

Zwycięsko z tej licytacji wyszła Abantia Polska. Jest to firma hiszpańska, z delegaturą na Polskę. W naszym kraju zatrudnia 50 pracowników, a jej głównym trzonem jest kadra inżynierska i pion obsługi prawnej. Abantia nie dysponuje żadnymi mocami wykonawczymi, za to znacznym kapitałem, który zapewnia wysoką pozycję w strukturze systemu, udział w dużych przetargach i wygrywanie ich przez obniżkę cen. Wykonawstwem prac zajmuje się podmiot prawno-gospodarczy, który z racji najniższej pozycji w strukturze podwykonawców, jest całkowicie zależny od Abantii. Ta ostatnia swoim lennikom jest w stanie narzucić dowolne ceny. W rezultacie najsłabsze podmioty gospodarcze w strukturze podwykonawców stoją też najniżej w strukturze płatności, za to są pierwsze rozliczane z wykonanej pracy, do czego zobowiązuje umowa i groźba kar umownych. Kary te są łakomym kąskiem i źródłem dochodów wasali wyżej stojących w hierarchii.

Oszustwo jako wymuszona obrona?

W Polsce zdaje się dominować powszechna akceptacja oszustwa jako zasady działania chroniącej przed skutkami opresyjności systemu, jako wymuszony sposób obejścia jego barier. Dotyczy to firm, czyli organizatorów pracy zatrudnianych ludzi, których wysiłek nakierowany jest na realizację wyznaczonego celu, a także realizujących ten cel, czyli pracowników najemnych.

Firma Investpro Sp. z o.o. (ul. Wały Piastowskie 1, Gdańsk) jest małym podmiotem gospodarczym walczącym o przetrwanie, polskim, dlatego bez zdolności kredytowych. Zatrudniała ok. 120 pracowników, rozproszonych na kilku budowach w Polsce. Niemal na każdej z tych budów Investpro jest lennikiem Abantii. Najczęstszą formą umowy praktykowaną w Investpro między firmą a pracownikami są umowy o dzieło, umowy „na twarz”, że się dogadamy, że jakoś to będzie. Niejasne powiązania Investpro z Abantią nie interesowały pracowników.

W Gdyni Redłowie na budowie PPNTpracowało 30–40 pracowników. Pracownicy wykonywali pracę, jednak pieniądze otrzymywali z wciąż wzrastającym poślizgiem. Wyjaśnień tej sytuacji za każdym razem słuchali z ust tego samego człowieka – rachmistrza Investpro, osoby o niejasnej funkcji w tej firmie – ni to szofera prezesa, ni gońca zarządu, ni menedżera. Powoływał się on na kłopoty z płatnościami, których przyczynę wskazywał we wrogich działaniach Abantii, dążącej – jego zdaniem – do zniszczenia Investpro. Przekonywał, że zarząd jego firmy całkowicie solidaryzuje się z interesami pracowników, że staje na głowie, aby wyłuskać te pieniądze, tylko płatnik jest trudny we współpracy. Przytaczał różne argumenty, które miały dowodzić tego stanowiska; opowiadał o sytuacji na innych budowach w kraju (na których również firma była lennikiem Abantii), gdzie – np. w Warszawie – pracownicy podjęli strajk w porozumieniu z prezesem Investpro, aby wydrzeć zaległe pieniądze opornemu płatnikowi. Mówiąc krótko, za winowajcę podawał Abantię, a siebie i zarząd za przyjaciół, stojących po tej samej stronie barykady.

Ekipa z Gdyni nie wiedziała o czymś, co przeczyło troskliwości zarządu o swoich pracowników. Otóż od października 2011 r. na budowie kompleksu hotelowego w Serocku firma przestała wypłacać pracownikom diety należne z tytułu pracy w delegacji, a w delegacji było ponad 20 osób. Podnieśli bunt, który ze swadą rozbił delegowany logistyk Investpro, oświadczając, że teraz jest demokracja i każdy może robić, co chce.

Pracownicy słuchali takich wyjaśnień od połowy stycznia, kiedy wypłaty zaczęły przychodzić już ze znacznym opóźnieniem i tylko w niewielkiej części, aż do połowy kwietnia, gdy sytuacja bytowa nieopłacanych ludzi zaczęła zagrażać ich życiu. Przez cały ten czas słyszeli zapewnienia, że pieniądze już zaraz się pojawią – jutro, za trzy dni, za tydzień, przed świętami itd. Ich zaufanie do rachmistrza malało z dnia na dzień, wiedzieli, że są to tylko słowa, których prawdziwości nie mogą sprawdzić. Zresztą treść tych wyjaśnień była z ich punktu widzenia mało istotna. Czynnikiem decydującym o dalszych posunięciach pracowników była ich sytuacja materialna – ci, którzy mogli sobie na to pozwolić, odeszli szukać innej pracy, mimo świadomości, że rezygnując z pracy w Investpro, niemal na pewno rezygnują z pieniędzy, jakie im firma zalega. Zostali ludzie, którym warunki bytowe nie pozwalały na zrzeczenie się tych pieniędzy, a im dłużej tam pracowali, tym bardziej stawali się uzależnieni od firmy.

Sytuacja stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Kogoś wyrzucono z mieszkania z powodu braku pieniędzy na opłaty i teraz mieszka w samochodzie z żoną, która spodziewa się dziecka (ósmy miesiąc). Ktoś inny przestał posyłać dzieci do szkoły, gdyż nie miał na jedzenie dla nich, matki i siebie. Komuś grozi eksmisja z własnego mieszkania, które obciążone jest kredytem wziętym pod zastaw lokalu. Słowem, większość jest zdesperowana sytuacją i czuje, że do stracenia nie ma już nic, a do zyskania wiele.

Przez te trzy miesiące ludzie zdążyli się przekonać, że dwu-, trzydniowe strajki na terenie budowy są bezskuteczne (podobnie jak permanentny strajk włoski), że od rachmistrza niczego się nie dowiedzą, że zarząd gra w jakąś grę, której zasad nie chce zdradzić, a praca bez płacy jest korzystna dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy ją wykonują. Już wystarczająco przekonali się, że mogą liczyć tylko na siebie i że jeśli czegoś z tym nie zrobią, to skończą pod mostem. Było to tym bardziej prawdopodobne, że między wierszami dało się wyczytać, iż w najbliższym czasie firma Investpro może zniknąć z rejestru działających firm – i pojawić się pod innym szyldem. Jasne było, że jako nowo powstały twór prawny nie przejmie zobowiązań upadłej, prawnie nieistniejącej firmy. Pieniądze przepadną. Sytuacja była groźna.

Sygnał o możliwości zniknięcia Investpro z rejestru działających podmiotów gospodarczych sprowokował kilku pracowników do zorganizowania spotkania w niedzielę 22 kwietnia. W rezultacie doszli do wniosku, że ich położenie jest następstwem zła generowanego przez system, a obowiązkiem – obrona przed unicestwieniem. Było jasne, iż działają w warunkach wyższej konieczności, dlatego uznali, że wyjście poza mury, płoty i kontenery budowy PPNTjest warunkiem koniecznym skuteczności walki. Stwierdzili, że sytuacja w jakiej się znaleźli nie jest izolowanym przypadkiem, lecz problemem ogólnospołecznym, dotykającym coraz większą liczbę ludzi. Dlatego muszą wejść w przestrzeń publiczną i tam podjąć walkę ze strukturalnym złem systemu. Za pośrednictwem mediów powiadomią społeczeństwo o swojej walce i jej zasadach, że nie ma uczciwego życia bez uczciwej walki, wolności bez prawdy, pracy bez płacy.

Uznano, że o sytuacji nade wszystko należy powiadomić inwestora, czyli miasto. Powinno ono być zainteresowane sprawnym i terminowym wykonaniem inwestycji, co w tych okolicznościach było zagrożone. Niedopłacanie pracowników na budowie PPNTw Redłowie nie dotyczyło wyłącznie zatrudnionych w Investpro; wiedziano, że problem dotyczy także pracowników innych firm, tych z dołów w strukturze podwykonawców. Postanowiono, że od poniedziałku 23 kwietnia podjęty zostanie strajk, który obejmie wszystkich pracowników Investpro oraz że kilku ludzi podejmie protest głodowy w Urzędzie Miasta w Gdyni.

Telefonicznie powiadomiono pozostałych pracowników o pomyśle strajku i ustalono, iż następnego dnia wszyscy przyjdą do pracy o 6:10, czyli 50 minut przed planowanym przybyciem rachmistrza, którego wizyta miała na celu niedopuszczenie do strajku. Ekipa zjawiła się niemal w komplecie, aby wspólnie przeanalizować własne stanowisko, zanim rachmistrz postawi sprawy na głowie.

Groźba wariantu kryminalnego

Poniedziałek, 23.04.2012, godz. 6:10. Frekwencja bliska 100%. Jeden z pracowników relacjonuje treść niedzielnej narady o zagrożeniu i co w związku z tym zagrożeni powinni zrobić, i to natychmiast. Wybucha gwałtowna dyskusja, nikogo nie trzeba przekonywać o zagrożeniu, wszyscy czują się oszukani. Sytuacja niektórych jest rozpaczliwa.

Początkowe napięcie przekształca się w niszczycielską furię. Padają pomysły wymierzenia sprawiedliwości na własną rękę, włącznie z rozbijaniem głów, łamaniem kości, wyważaniem drzwi, niszczeniem samochodów i wyposażenia biur zarządów firm. Których? Tych, które postrzegane są jako winne zaistniałej sytuacji. Reszta przestaje mieć znaczenie. To nic, że ten i ów pójdzie do więzienia – teraz ważny jest dach nad głową, choćby w więziennej celi z pryczą i miską ciepłego jedzenia.

Na poparcie tego rozwiązania pada argument o sytuacji z połowy 2011 r. na budowie Czterech Wież (Quattro Towers) w Gdańsku Wrzeszczu, gdzie Investpro także miało swoje interesy i swoich pracowników. Kilku ze strajkujących pracowało w minionym roku na tamtej budowie i było nieomal świadkami dramatycznego zdarzenia. Przypomnieli w czym rzecz. Otóż jedna z firm-podwykonawców od kilku miesięcy nie płaciła pracownikom. Ci pytali o pieniądze i na tym sprawa się kończyła. Do czasu.

Któregoś dnia jeden z poszkodowanych pracowników nieuczciwej firmy, w towarzystwie kilku ogromnych i potężnie zbudowanych mężczyzn, na siódmym piętrze jednej z wież odnalazł prezesa. Pracownik grzecznie zapytał prezesa: są pieniądze? Nie ma – usłyszał w odpowiedzi. Więcej pytań nie było. Prezes nie wyszedł z wieży o własnych siłach, co tylko częściowo było zgodne z intencjami tych, którzy rozmawiać już nie chcieli. Prezes miał wypaść z siódmego piętra przez otwór wykonany jego głową w potrójnie oszklonym oknie feralnego apartamentu, ale się nie zmieścił, natomiast czas naglił wszystkich bez wyjątku. W ciężkim stanie zabrała go karetka, na odchodnym pospiesznie uszkodzono jego samochód, później zjawiła się policja i słuch o sprawie zaginął. W każdym razie tyle o sprawie wiedzieli strajkujący w Redłowie.

Pomysł upadł. Uznano, że rabunek i rozbój na masową skalę, dokonywany w aurze prawa uzasadniającego takie postępowanie, cechuje III RP, że ta bandycka metoda działania przejęta przez strajkujących sprawi, iż będą mieli przeciw sobie aparat propagandowy państwa i komercyjnych mediów, czyli to, co zwie się opinią publiczną, policje jawne i tajne, różnego rodzaju intrygi ze strony układu biznesowo-politycznego.

Podobnie kryminalnej proweniencji był pomysł sparaliżowania budowy przez strajkujących poprzez ustawiczne odłączanie zasilania i tłumaczenie innym, dlaczego to robią. Jasne było, że mogli liczyć na milczące poparcie pracowników innych firm, zwłaszcza tych z dołu drabiny feudalnych zależności, którzy także cierpieli na permanentne zaleganie z należnościami za pracę. To skromne poparcie w sytuacji działania na zamkniętej budowie nie zneutralizowałoby siły aparatu państwa, który ma wyłączność na używanie przemocy wobec tych, którzy w jakiś sposób zagrażają czyjejś własności, interesom lub wolności. Opinia publiczna może i by poparła takie działania, ale nie będzie o nich poinformowana, a jeśli już, to nie przez strajkujących, tylko w formie zniekształconej przez tuby propagandowe władzy.

Ta argumentacja wystarczyła do odrzucenia i tej metody walki, oraz powrotu do dyskusji o metodach, które nie podważają wartości celu.

Wędrowny strajk

Jedna z osób stwierdziła, że skoro strajk został postanowiony, to podejmie głodówkę i skoro jest powszechne zrozumienie dla tej formy walki, oczekuje przyłączenia się kilku osób. Zgłaszają się cztery, czyli głodówkę rozpocznie pięć osób. Strajkujący postanawiają, że każdego następnego dnia do głodówki przystąpi jedna osoba. Pozostali mieli strajkować w miejscu protestu głodowego, czyli w Urzędzie Miasta Gdyni. Oczywistość zasady solidarności jako metody wspólnego działania sprawiła, że – bez patosu wzniosłych deklaracji – wszyscy stanęli murem w obronie każdego, co oznaczało, że strajk, w tym protest głodowy, będzie trwał do chwili, gdy do ostatniego grosza zostaną zwrócone pieniądze ostatniemu z poszkodowanych.

Pracownicy o swojej decyzji postanowili powiadomić zarząd Investpro, co też się stało. Prezes pojawił się w ciągu godziny. Większość ze strajkujących widziała go po raz pierwszy. Nie przywiózł pieniędzy, lecz deklaracje współczucia, zrozumienia i poparcia, choć uważał, że na tak radykalne kroki jest za wcześnie. Jasne, że pracownicy mogą czynić co chcą, ale nie wszystko, czego chcą, jest dobre i mądre. Zaproponował skoordynowanie działań zarządu z działaniami pracowników. On będzie rozmawiał z mediami, co pozwoli mu na naświetlenie sprawy we właściwej perspektywie. Najlepiej – zdaniem prezesa – będzie poczekać do maja, niech tylko minie długi weekend, ale dziś to o wiele za wcześnie. Jeden z pracowników, którego strajkujący uznali za reprezentanta, oznajmił, że rozwiązanie proponowane przez prezesa nie jest zadawalające. Co więcej, pracownicy podjęli decyzję o takiej, a nie innej formie strajku i sposobie jego przeprowadzenia, dlatego też nie będą pytali prezesa ani nikogo z wyżej stojących na drabinie płatników, czy, kiedy i jak mają się bronić. Kto jest winny zaistniałej sytuacji, to rzecz dla policji, prokuratury i sądu. Pewne, że nie płaci Investpro, co wystarczy, by zdania prezesa jako doradcy strajku nie brać pod uwagę.

Prezesowi zdawało się, że sprawa rozejdzie się po kościach, że jakoś sama się rozmyje. Wydaje się, że nie wierzył, iż robotnicy odważą się wyjść poza zasieki budowy i wkroczyć w przestrzeń publiczną, że pójdą do prezydenta miasta, ale zgodził się z tym, że faktycznie nie ma prawa ingerować w ich postanowienie i sposób jego realizacji. Przestrzegł tylko przed szkodliwością strajku przeniesionego w przestrzeń publiczną.

Wizytę prezesa uznano za nie wnoszącą nic do sprawy i przystąpiono do realizacji ustaleń. Najpierw piechotą do Urzędu Miasta Gdyni, wizyta u Prezydenta Wojciecha Szczurka, prezentacja problemu i metod jego rozstrzygnięcia. Co postanowiono, to zrobiono. Wcześniej o zaistniałej sytuacji zakomunikowano telewizji Trwam i Radiu Maryja. Prezydent Szczurek przyjął strajkujących. Poinformowano go też, że media zostały powiadomione o wizycie i zamierzeniach strajkujących. Prezydent natychmiast podjął działania przynależne inwestorowi, tj. przekazał problem pełnomocnikowi do spraw m.in. tej inwestycji.

Niebawem okazało się, że firma Investpro nie widnieje w wykazie podmiotów gospodarczych działających na terenie budowy Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego. Prezydent Szczurek stwierdził, że strajkujący są wolnymi ludźmi i jako tacy mogą czynić wszystko, co każe bronić im godności swojego istnienia.

W związku z wiadomością o prawnie niejasnej relacji między firmą Abantia Polska a Investpro, strajkujący postanowili udać się do Gdańska, gdzie znajduje się siedziba Abantii. Po dotarciu na miejsce natknęli się na rachmistrza Investpro, który stał się Rejtanem Abantii i bronił dostępu do jej drzwi. Rozmawiać nie było z kim, komentować nie było czego, więc strajkujący opuścili siedziby Abantii i Investpro ze stanowczym przyrzeczeniem rozpoczęcia właściwych działań od 7 : 00 rano następnego dnia. Otuchy strajkującym dodawał fakt, że pierwsze kontakty z mediami, konkretnie z telewizją Trwam i Radiem Maryja rokowały, iż nie przepadną w powszechnej zmowie milczenia wiodących mediów. Umówiono się na spotkanie o 7 : 00 rano następnego dnia na terenie budowy PPNTw celu pełnego porozumienia się z tymi z hydraulików, którzy co prawda byli przekonanymi o celowości strajku, ale obawiali się wyjścia z nim poza teren budowy. Część hydraulicznej braci oraz monterzy wentylacji w tej sprawie stanowili monolit.

Strajk stacjonarny i głodówka

Czy jest prawdą, że okazja każdego, zawsze i wszędzie czyni złodziejem, łamie międzyludzką solidarność i ducha? Czy świętość jest wyłącznie następstwem sprzyjających okoliczności? Na te pytania przyszło odpowiedzieć niektórym ze strajkujących niedługo po rozstaniu się ze wspominanym rachmistrzem Investpro. A było to tak:

Nie minęło pół godziny od spotkania pod siedzibą Abantii, gdy rachmistrz zadzwonił do osoby, co do której miał podejrzenie, iż jest jedną ze sprężyn strajku i zaproponował spotkanie w cztery oczy. Do spotkania doszło w Sopocie, ale nie w cztery oczy. Gdy rachmistrz nie wskórał nic, nie ustawał w dalszych próbach niedopuszczenia do przedostania się strajku na forum publiczne. Telefon do innego z wiodących sprawców strajku (jak przypuszczał rachmistrz), miał tegoż przekonać, że sprawa należnych mu pieniędzy zaczyna być finalizowana, że rano je dostanie co do grosza i już teraz nie musi się bać, że straci mieszkanie. Skoro dostanie pieniądze, to w tych okolicznościach jego udział w strajku jak bezzasadny.

Strajkujący rozmówca wściekł się nie na żarty: uznał, że rachmistrz usiłuje go przekupić, że jeśli nawet dostanie te pieniądze, to i tak solidaryzuje się z pozostałymi strajkującymi i razem z innymi będzie walczył do ostatniej należnej złotówki każdego z oszukanych. Tym rozmowa się skończyła. Okazja była wciąż aktualna, ale nie skusiła, nie złamała. Tu ujawnia się prawdziwość ludowego porzekadła, głoszącego, że nie ci święci, co zawsze zgięci. Wieczorem większość ze strajkujących wiedziała o tej rozmowie.

Wtorek 24.04.2012, godz. 7:00, budowa PPNT w Gdyni Redłowie. Wszyscy obecni. Rozmowy z hydraulikami nie przynoszą skutku. Część z nich postanawia kontynuować strajk na budowie, część przyłącza się do strajku w Urzędzie Miejskim w Gdyni. Już wcześniej ustalono, że lepsza grupa mniejsza, lecz zwarta i dobrze zorganizowana wokół celu i metod jego osiągnięcia, od dużej bez tej świadomości. W rezultacie wyszło na to, że mała grupa stanowi zdecydowaną większość strajkujących. Na budowie zostało kilku hydraulików. Pozostali przyłączyli się do marszu w stronę Urzędu Miasta Gdyni w celu powiadomienia prezydenta Szczurka o rozpoczęciu strajku i głodówki na terenie urzędu.

Urząd Miasta Gdyni, 8 : 00. Strajkujący powiadamiają sekretariat prezydenta o rozpoczęciu bezterminowego strajku, którego cele i metody od wczoraj znane są prezydentowi. Niedowierzanie urzędników, przemieszane ze zdumieniem i kto wie czym jeszcze, nie robiły wrażenia na strajkujących. Byli przygotowani na wrogie przyjęcie, na rozwiązania siłowe, na starcie ze służbami mundurowymi. Mieli ze sobą łańcuchy i kłódki, którymi zamierzali się przykuć do poręczy schodów i filarów wewnątrz budynku urzędu. Zdecydowali, że jeśli służby mundurowe poprzecinają łańcuchy, z samych siebie zrobią łańcuch i będzie trzeba ich rozrywać i wynosić jak kawałki wciąż żywego ciała. Gdy zostaną wyrzuceni, będą koczować na ulicy przed urzędem. Było bardzo ciężko, ale wiara w sens i słuszność tej walki dodawała im sił i na początek musiała wystarczyć. Nie było wesoło. Tymczasem spokojnie wyszli przed urząd, gdzie na białym prześcieradle czarną farbą wykonali szyld strajkujących: SKAZANI NA ŚMIERĆ, z dopiskiem u dołu wykonanym mniejszymi literami – Protest głodowy. Powiadomiono też telewizję Trwam i Radio Maryja o drugim dniu strajku i pierwszym dniu w Urzędzie Miasta i głodówce. Około 10 : 00 rano zjawiła się telewizja Trwam. Strajkujący opowiedzieli przed kamerami o strajku, jego celach i dlaczego za miejsce jego przeprowadzenia obrali Urząd Miasta. Powiedziano, że:

  • Pracodawca zalega z wypłatami za wykonaną pracę, w związku z czym zagrożone są podstawy egzystencji pracowników: wielu znalazło się w sytuacji zagrożenia bezdomnością, wielu stanęło wobec widma głodu, oddania dzieci do domów dziecka.
  • Problem, który stał się ich udziałem, nie jest izolowanym przypadkiem, lecz problemem systemu z genetycznie zakorzenioną w nim wrogością wobec człowieka, rodziny, społeczeństwa, kultury.
  • Urząd Miasta należy do wciąż jeszcze niesprywatyzowanej przestrzeni publicznej, stąd jest najwłaściwszym miejscem, gdzie powinno mówić się i rozstrzygać o ważkich problemach dotyczących każdego człowieka i wspólnoty, w której żyje. Stąd też łatwiej o kontakt z mediami, gdyż:
  • Media z definicji powinny pełnić społecznie ważną funkcję nośnika informacji o tym, co istotne z punktu widzenia tegoż społeczeństwa. Ten strajk i jego przyczyna są ważkie społecznie. Strajk w zakamarkach budowy otoczonej nieprzebytymi płotami, otoczonej paramilitarnymi jednostkami ochrony wynajętej przez przedsiębiorców, ma nikłe szanse powodzenia.
  • Adresatem strajku jest społeczeństwo, w którego mocy jest zmiana wrogiego mu systemu.
  • Rząd RP nie jest adresatem ani żądań, ani próśb o wsparcie czy mediację, z racji na to, że jest racją tego systemu.

Około godz. 9 : 00 prezydent Szczurek zaproponował strajkującym zajęcie jednego z pomieszczeń na terenie Urzędu Miasta, w którym ponad 20-osobowa grupa była w stanie bez problemu się pomieścić. Pracownice urzędu przyniosły kanapki dla niegłodujących i wodę mineralną dla wszystkich. Na ścianie umieszczono transparent informujący o strajku. Zaczynało się nieźle. Niebawem pewne zainteresowanie strajkiem zaczynały wykazywać różne osoby i instytucje. Wyraźnego i jednoznacznego poparcia strajkowi udzieliło Stowarzyszenie „Nasza Gdynia” i jej prezes Jacek Urban, który wspierał strajk do końca.

O godz. 12 : 00 w wiadomościach Radio Maryja poinformowało o strajku, czego następstwem były liczne wizyty ekip różnych stacji telewizyjnych, rozgłośni radiowych i codziennych gazet. Informacja o rozpoczętej walce poszła w świat zgodnie z intencjami strajkujących. Pojawiły się też akcje polegające na próbach skłonienia niektórych ze strajkujących do zawieszenia strajku, na przejęciu go przez jakiś związek zawodowy, najlepiej przez NSZZ„Solidarność”. Riposta strajkujących nie pozostawiała złudzeń. Odpowiedzieli, że nie interesuje ich oddanie się w opiekę tworowi, który jest częścią systemu generującemu biedę w Polsce. Wszak niektórzy z nich pamiętali, jak Lech Wałęsa, który był twarzą tego systemu, podczas wizyty w Stanach Zjednoczonych (zanim został prezydentem) nawoływał wielki kapitał amerykański i zachodni do inwestowania w Polsce, gdyż „na biedzie i głupocie robi się najlepsze interesy”. Efekty realizacji tej zasady są dotkliwie odczuwane przez większość polskiego społeczeństwa. Podziękowali za takie wsparcie i więcej do sprawy nie wracali.

Problem jednak wrócił. Otóż jeden z prominentnych działaczy nowej „Solidarności” z Gdyni zadzwonił do reprezentanta strajkujących z informacją, że strajk jest nielegalny, że ta droga prowadzi strajkujących wprost do więzienia, ale jako że rozumie sytuację, to na wszelki wypadek proponuje wsparcie na polu prawnym. Reprezentant strajkujących stwierdził, że nie jest władny przyjąć ani odrzucić tej oferty, ale przekaże informację stosownemu gremium, które zastanowi się i da odpowiedź, jeśli uzna to za konieczne. Niebawem kilka osób zatrudnionych przez „Solidarność” skontaktowało się z przedstawicielem strajkujących i przekazało mu skargę na „Solidarność”, że jako jej pracownicy znajdują się w trudnej sytuacji i pracują pod ustawiczną presją redukcji etatów, a związek jako pracodawca pozostawia wiele do życzenia. Wniosek narzuca się sam: wsparcie strajku przez złego pracodawcę, zwłaszcza jeśli jest nim związek zawodowy, jest czymś absurdalnym.

Strajkujący jednak potrzebowali wsparcia ze strony prawnika, który dysponuje nie tylko stosownymi kwalifikacjami, ale i jest moralnie zaangażowany w problem. Pani Anna Kurska, emerytowana sędzia, była senator RP, była kimś takim. Bez wahania zgodziła się wesprzeć strajkujących.

W międzyczasie strajk nawiedziły ważne persony z Warbudu, generalnego wykonawcy PPNTw Redłowie. Wspierał ich pełnomocnik miasta ds. m.in. rzeczonej inwestycji. Wspólnie proponowali zawieszenie strajku w celu powołania wielostronnej międzyfirmowej komisji, która miałaby zbadać treść umów i obiegu pieniądza w ramach realizacji tych umów w zakresie dotyczącym roszczeń strajkujących. Pewni siebie panowie z Warbudu uważali, że wartość argumentów mierzy się siłą głosu, szybkością mówienia i apodyktycznym tonem. Błąd. Zapytano ich, czy są stroną strajku. Nie – odpowiedzieli – ale są przyjaciółmi strajkujących i chcą im pomóc w szybkim i skutecznym załatwieniu sprawy. „Strzeż nas Boże od przyjaciół; z wrogami sami sobie poradzimy” – odrzekł któryś ze strajkujących. Panowie z Warbudu i cichy pełnomocnik miasta zrezygnowali z dalszych przyjacielskich prób i przystali na propozycję strajkujących, że ci spośród siebie wybiorą trzech przedstawicieli i delegują do owej komisji.

Strajk trwał. Delegaci pojechali na budowę i wspólnie z inwestorem, Warbudem, Abantią i Investpro, zajęli się sprawdzaniem dokumentów. Wynik badań pierwszego dnia był następujący: inwestor i Warbud realizują umowy i płacą należności. Na niższym poziomie podwykonawców sprawa była daleka od wyjaśnienia. Gdy zmęczenie dało o sobie znać, przerwano badanie dokumentów i umówiono się na następny dzień, na godzinę 14 : 00. Delegaci wrócili do strajkujących z przesłaniem Warbudu, skierowanym do strajkujących, które zawierało deklarację przyjaznego pośredniczenia w pozytywnym załatwieniu sprawy na poziomie zainteresowanych firm, że gdy tylko nastąpi przełom, a ten już się wyraźnie rysuje, to Warbud natychmiast podzieli się tą dobrą wiadomością ze strajkującymi, co strajk uczyni bezprzedmiotowym i szczęśliwie go zakończy. Wszyscy zdali sobie sprawę, że to przesłanie jest kolejnym manewrem, który ma na celu co najmniej osłabienie strajku. Potwierdzono jeszcze raz, że strajk, w tym głodówka, zakończy się dopiero, gdy każdemu z poszkodowanych zostanie zwrócona jego należność. Wszelkie obietnice i deklaracje o bliskim finale uznano za pozbawione wartości.

Po godz. 18 : 00 Urząd Miasta w Gdyni przypominał oblężoną twierdzę: wszędzie widoczni byli potężnie zbudowani strażnicy miejscy. Strajkujący zgodnie z umową zawartą między nimi a prezydentem mieli prawo poruszać się w ściśle określonych rejonach urzędu, tj. w obrębie przydzielonej sali i toalety. Zapewniono im bezpieczeństwo i niemal komfort.

Środa 25.04.2012. Po niełatwej nocy na krzesłach i bez jedzenia, strajk ożył. Do głodówki przyłączyła się kolejna osoba, o czym poinformowano media. Od rana wszyscy czekali na dokumenty z Investpro, jakoby pozwalające na uruchomienie procedury wypłacania należności. Gruchnęła wieść, że strajk można albo zawiesić, albo zakończyć, gdyż dziś o 14:00 rachmistrz Investpro rozpocznie wypłacanie części należności, tj. 800 złotych każdemu. Reszta, czyli zaległe od kilku do kilkunastu tysięcy złotych, jest kwestią najbliższej przyszłości. Zdaniem rachmistrza, sprawy idą dobrze. Zdaniem strajkujących, rzecz idzie we właściwym kierunku, ale w niewystarczającym stopniu: strajk będzie trwał mimo częściowego zwrócenia należności.

We wczesnych godzinach popołudniowych na strajku pojawiła się Anna Kurska. Jakieś dwie godziny później pojawił się rachmistrz Investpro z zadeklarowaną częścią gotówki. W świetle kamer zaczął płacić. Zażądano od niego umów, które powinna ocenić Anna Kurska. Niechętnie pokazano jej projekt dokumentu o nazwie „Umowa o dzieło”. Anna Kurska stwierdziła, że takie umowy można wydrukować sobie z Internetu, że to umowy śmieciowe, które nie pozostają w żadnym związku między stanem prawnym a faktycznym. Rachmistrz się spocił. Strajkujący postanowili nie podpisywać żadnych umów, zwłaszcza że ogromna większość z nich pracowała w Investpro w oparciu o umowę „na słowo”. Zadawali sobie pytanie, czy w kwietniu godzi się podpisywać umowy ze stycznia.

O 14:00 miała się rozpocząć kolejna tura badań dokumentów z udziałem delegatów strajkujących. W tej sprawie zaległa martwa cisza. Poza delegatami inni uczestnicy komisji nabrali wody w usta; nikt nic nie wiedział. Delegaci nie czekając na zaproszenie udali się na budowę PPNT. Tam okazało się, że żadnych komisji już nie będzie, że sprawa jest finalizowana na poziomie zarządów zainteresowanych firm. Które to „zarządy zainteresowanych firm” – tego nie udało się ustalić delegatom. Wrócili do urzędu z niczym. Sprawa była niejasna. Czyżby chciano coś ukryć?

W ciągu dnia strajkujący zorientowali się, że nawet jeśli strajk skończy się sukcesem, będzie to sukces połowiczny, gdyż albo Investpro wyrzuci ich z pracy, albo Investpro zostanie wyrzucone z budowy PPNT. Niezależnie od tego – odzyskają pieniądze czy nie – pracę tracą w każdym przypadku. Ta refleksja pozwoliła na uszczegółowienie żądania o te dni kwietnia, które przepracowano na budowie. Powiadomiono o tym rachmistrza Investpro. Ten, zgodnie ze swoim stylem, zaczął perorować, że w ten sposób strajk nigdy się nie skończy, że stracą na tym wszyscy, że już teraz powinien być zawieszony, że, że… „Spokojna głowa, wielu z różnych stron naciskało na nas, abyśmy strajk zawiesili, bo jeśli wszystko wskazuje na pozytywne rozwiązanie problemu, to po co strajkować. Ale nie zawiesimy strajku ani nie przeniesiemy go na budowę czy do jakiejś piwnicy z dala od mediów, gdyż to oznacza kapitulację. Nie ma wątpliwości co do tego, że się skończy. A skończy się albo z chwilą wypłacenia każdemu całej należności od stycznia do kwietnia, albo gdy zaczniemy umierać bez wiary w zwycięstwo. W odróżnieniu od pana stawiam sprawę jasno i uczciwie” – twardo odrzekł jeden ze strajkujących.

Rachmistrz i głodujący doskonale zdawali sobie sprawę, że gdy strajkujący ograniczą swe żądania do zwrotu zaległości w zakresie od stycznia do marca, to po ewentualnym sukcesie rozproszą się po domach, urzędach pracy czy po innych firmach i o pieniądze za kwiecień już nie zawalczą w zorganizowany sposób. Odzyskanie ich w pojedynkę będzie trudniejsze od znalezienia igły w stogu siana. Kalkulacja była prosta dla wszystkich. O uszczegółowieniu żądań powiadomiono media.

Czwartek 26.04.2012. Kolejna noc była łatwiejsza, głodujący przywykli do drzemek na niewygodnych krzesłach, głód przestał wybijać się na plan pierwszy, wiara w sensowność walki utrzymywała się na niezmiennie wysokim poziomie. Nagłośnienie w mediach wszczętej sprawy pozwalało stwierdzić, że metoda jest dobra. Do głodówki przyłączyła się siódma osoba. Jeśli nie liczyć kolejnych wizyt ekip telewizyjnych i reporterów (m.in. Polsatu, TVN, TVN24, Superstacji, Telewizji Gdańsk, Radia Gdańsk, „Dziennika Bałtyckiego”, „Gazety Wyborczej”, „Faktu” itp.), to strajk znalazł się w niejakiej próżni: w sprawie nie działo się nic. Delegaci nie byli w stanie od nikogo dowiedzieć się o losach dalszych badań nad prawnymi przyczynami zaistnienia faktycznego stanu rzeczy.

Pozostało czekać i głodować. Z punktu widzenia celu strajku, różne inicjatywy przybyłych dziennikarzy jawiły się jako szkodliwa gra pozorów, choć współczucie i szczerość niektórych z nich wobec dramatu, który przeżywali strajkujący, nie budziły wątpliwości – jak choćby ta reporterów Polsatu. Otóż chcieli oni zrealizować dokumentalny film o rodzinie mieszkającej w samochodzie i innych, co bardziej drastycznych przypadkach, o których wspomniano wcześniej. Taki pomysł nie rozwiązywał sprawy, gdyż naświetlał ją w perspektywie pojedynczych i przypadkowo poszkodowanych pracowników przez nie mniej pojedynczych i przypadkowo nieuczciwych przedsiębiorców. Tu chodziło o rozwiązanie systemowe, o solidarną wspólnotę strajkujących, która powinna się rozrastać, a nie o izolowany przypadek. Człowiek rozpatrywany w oderwaniu od zbiorowości, wyłącznie jako podmiot konkurujący z wszystkimi i pod każdym względem, jest teoretyczną fikcją, bezwolną marionetką ślepych sił narzuconego systemu, niebezpiecznym urojeniem zagrażającym wolności jednostki i suwerenności wspólnoty. Dopóki taka sytuacja trwa, dopóty żaden ze strajkujących nie może bezpiecznie wrócić do podnajętego mieszkania, do zapłakanej żony, głodnych dzieci i oświadczyć: oto pieniądze na chleb, na komorne, na bilety do szkoły i zeszyty. Resztę odłożymy na wakacje.

W godzinach południowych ważny człowiek z Warbudu w towarzystwie ważnego człowieka miasta obwieścili strajkującym, że pora kończyć głodówkę, że trzeba zwinąć transparent z tym drastycznym napisem i rozejść się do domów, jako że sprawa została pozytywnie rozstrzygnięta przez zarządy zainteresowanych firm. Pieniądze będą wypłacane w Banku PKO w Gdańsku. Strajkujący nie dali wiary tym zapewnieniom. Wiedzieli, że bieg jeszcze nieskończony, a przed metą nie biegnie się na oślep, gdyż pułapka może być tuż przed nią. Oświadczyli, że strajk skończy się po wypłaceniu każdemu wszystkiego od stycznia do kwietnia. Postanowiono sprawdzić prawdziwość oświadczeń o pieniądzach: czy są, czy dla każdego i czy wszystkie. Do banku wysłano kilka pierwszych osób, które miały poruszać się w zwartej i zorganizowanej grupie. Pozostali czekali w Urzędzie Miasta, stanowiąc widomy znak, że strajk trwa. Pieniędzy jednak wciąż nie było. Jak zwykle były jakieś problemy formalne, jakaś zła pieczątka, nie taki formularz, nie ten adres, nie to konto itd. Jednak około 15 : 00 ruszyło wypłacanie. Strajkujący wymieniali się i na zmianę jeździli do Gdańska; zawsze ktoś czuwał pod szyldem SKAZANI NA ŚMIERĆ.

Kto wypłacił zaległe należności? Abantia Polska – która na czas strajku odizolowała się od prasy, radia i telewizji i do swojej siedziby nie wpuszczała żadnych dziennikarzy, która za jedyny kontakt z mediami uznała listy pisane na papierze i wysłane pocztą (żadnych e-maili, faksów, dyktafonów, kamer, notatników) – wypłacała pracownikom Investpro należne im pieniądze za potwierdzeniem na piśmie, że pobierający nie rości żadnych pretensji wobec firmy Investpro. Dlaczego tak? Nie wiadomo. Pieniądze się zgadzały.

Strajk zakończono o 18 : 30. Wcześniej zrzucono się na bukiet wdzięczności dla Prezydenta Wojciecha Szczurka. Było to 21 czerwonych róż. Prezydent wyraził uznanie dla determinacji strajkujących, podziękował za wysoką kulturę uczestników strajku i życzył powodzenia.

Na koniec stwierdzono, że strajk zakończył się połowicznym sukcesem. Po pierwsze: odzyskano pieniądze, lecz stracono pracę – firma Investpro została wyrzucona z budowy. Po drugie: problem nie wyszedł poza partykularne opłotki firm uwikłanych w sprawę. Po trzecie: system skażony genetycznie zakorzenionym w nim złem nie drgnął o jotę, co przejawia się, po czwarte, w tym, że strajkujący pracownicy Investpro znaleźli się na indeksie osób, którym zabroniony jest wstęp na te budowy w Polsce, gdzie działa i będzie działała firma Warbud. Na wszystkich bramach budowy PPNTw Gdyni Redłowie umieszczono stosowną listę. Liczy ona ponad 60 osób. W stanie wojennym między innymi tak represjonowano ludzi niewygodnych dla systemu, który w zmodyfikowanej formie istnieje nadal.

Zwinięto transparent i opuszczono Urząd Miasta Gdyni. Głodujący coś zjedli. Od następnego dnia rozpoczęło się poszukiwanie pracy. Po kilku dniach poszukiwań stwierdzono, że każdy z potencjalnych pracodawców zaproponował takie same warunki, jak Investpro…

komentarzy