System zorganizowanej nierówności – rozmowa z Wojciechem Woźniakiem

·

System zorganizowanej nierówności – rozmowa z Wojciechem Woźniakiem

Wojciech Woźniak ·

W każdym demokratycznym społeczeństwie w historii byli bogaci, „średni” i biedni. Zdaniem niektórych oznacza to, że interwencje publiczne w celu zmniejszania dysproporcji majątkowych są wymierzone w „naturalny porządek rzeczy”.

Wojciech Woźniak: Kluczowe jest tutaj nie to, co uznamy za naturalne, lecz to, czy uważamy nierówności dochodowe – przekładające się na nierówny dostęp do dóbr takich jak władza polityczna, edukacja, ochrona zdrowia – za korzystny, neutralny czy negatywny element rzeczywistości. Kwestię tę próbowano rozpatrywać w kategoriach racjonalnych. Przykładowo: są koncepcje socjologiczne, które forsowały stanowisko, że rozpiętości w poziomie życia są funkcjonalnie niezbędne dla istnienia społeczeństwa jako najlepszy motywator starań jednostek o poprawę swojego bytu. Koniec końców odpowiedź na pytanie o zadania państwa w zakresie łagodzenia nierówności wynika jednak bezpośrednio z wyznawanych wartości: sposobu postrzegania wspólnoty i tego, czy obchodzi nas los tych, którzy są niżej od nas w strukturze społecznej.

Przez kilka dekad po II wojnie światowej dominowało przekonanie, że możliwie płaska pod względem dochodów struktura społeczna i mniejsze niż wcześniej rozpiętości standardu życia są wartością samą w sobie, w związku z tym państwo ma obowiązek poszerzać zakres korzystania z dóbr, do których wcześniej klasa robotnicza nie miała dostępu. W latach 70., wraz z pojawieniem się ideologii neoliberalnej, zatriumfowało przekonanie, że każdy jest odpowiedzialny za swój dostatek: jeżeli jestem na szczycie drabiny społecznej, to jest to moja zasługa, a jeżeli na dole – to jest to wyłącznie moja wina. Te idee się zakorzeniły, do czego oczywiście bardzo mocno przyczyniła się machina medialno-marketingowa, która stała za ich promocją. Ludzie, zwłaszcza w Ameryce, w większym stopniu niż kiedykolwiek zaczęli wierzyć w mit, według którego mobilność społeczna jest dostępna dla wszystkich i jeżeli nie udaje nam się z tej ścieżki skorzystać, to winne są nasze indywidualne cechy osobowościowe, a nie strukturalne ograniczenia występujące w danym społeczeństwie. Szło za tym wycofywanie się państwa z redukowania dystansów społecznych – zyskało ono różną skalę w poszczególnych krajach, jednak stało się standardem na całe lata 80. i 90.

Triumf doktryny neoliberalnej był możliwy m.in. dlatego, że była ona prezentowana jako opierająca się na wynikach obiektywnych badań, ujętych w ekonomiczne równania wspierane autorytetem wybitnych noblistów. W kwestii postrzegania nierówności bardzo istotną rolę odegrał Simon Kuznets – ze stworzonego przez niego modelu wynikało, że w okresach szybkiego rozwoju gospodarczego ich radykalny wzrost jest nieuchronny. Z czasem kolejne dogmaty zaczęły ujawniać swoją słabość. Już w 1995 r. Bank Światowy, niegdysiejsze centrum neoliberalnej ortodoksji, opublikował raport z dużych, wieloletnich badań w kilkudziesięciu krajach, który dowiódł, że, „krzywa Kuznetsa” nie ma zastosowania choćby w odniesieniu do „azjatyckich tygrysów”. Ich dynamicznemu wówczas rozwojowi – osiągniętemu zresztą także dzięki znacznej aktywności państwa w gospodarce – nie towarzyszyło bowiem powiększanie się skali rozwarstwienia.

Szczególnie mocne ciosy myśleniu o nierównościach jako czymś neutralnym czy wręcz pozytywnym zadał jednak kryzys ostatnich lat.

Coraz wyraźniej widać, że rynek nie zawsze dzieli dochody sprawiedliwiej niż państwo oraz że znaczący wzrost rozpiętości dochodowych w krajach rozwiniętych zagraża stabilności ich gospodarek. Jest to związane choćby z tym, że popyt wewnętrzny kuleje, gdy część społeczeństwa może zaspokoić tylko podstawowe potrzeby, a inna część ma coraz większe nadwyżki dochodu i gromadzi je w formie oszczędności.

Równolegle pojawiły się prace akademickie, które wskazują na rozmaite negatywne konsekwencje narastających nierówności ekonomicznych. W książce „Duch równości” Wilkinsona i Pickett, brytyjskich naukowców, udowadniano, że im mniej egalitarne społeczeństwo, tym większe natężenie problemów w bardzo różnych sferach rzeczywistości, od przestępczości i ciąży nieletnich po występowanie schorzeń psychicznych. Wagę zagrożeń społecznych i ekonomicznych płynących z dysproporcji dochodowych pokazuje także choćby opublikowany w grudniu 2011 r. raport OECD o bardzo znaczącym tytule: „Divided We Stand: Why Inequality Keeps Rising”, czyli „Trwamy podzieleni. Dlaczego nierówności wciąż rosną”.

Wreszcie za podejmowaniem działań zmniejszających rozwarstwienie przemawia jego bezprecedensowa skala. Göran Therborn, szwedzki socjolog od wielu lat pracujący w Cambridge, zestawił zarobki dzisiejszego menedżera wysokiego szczebla w brytyjskiej korporacji oraz jej szeregowego pracownika, a następnie dochody baroneta z XVII–XVIII w. oraz parobka pracującego na jego ziemiach. Okazuje się, że w feudalnym społeczeństwie brytyjskim dysproporcje między tymi na dole struktury społecznej a tymi na górze były wielokrotnie mniejsze niż obecnie.

W naszym kraju problem nierówności jest szczególnie palący. Jeżeli mierzyć je stosunkiem dochodów najbogatszych i najbiedniejszych dziesięciu procent, to w ostatnich dwóch dekadach wśród krajów OECD rozwarstwienie najbardziej wzrosło w Polsce, nawet bardziej niż w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem już w 1988 r. – u schyłku deklaratywnie bezklasowego PRL-u – nierówności dochodowe, mierzone współczynnikiem Giniego, kształtowały się u nas na poziomie 0,28, a więc znacznie wyższym niż w kapitalistycznych państwach nordyckiego modelu gospodarczego i porównywalnym do Republiki Federalnej Niemiec. W tym samym czasie nasz system łagodzenia różnic materialnych był dramatycznie niedorozwinięty. Sytuacja, z którą mieliśmy do czynienia w 2011 r., gdy próg dochodów uprawniających do wsparcia socjalnego był niższy od progu minimum egzystencji, stanowiła prawdopodobnie jedyny taki przypadek w historii nowoczesnych państw europejskich.

Jednocześnie w kolejnych pokoleniach przeciętny poziom życia jest coraz wyższy – odpowiadają na to obrońcy istniejącego porządku.

Argument, że nie powinniśmy za bardzo narzekać, bo w dłuższej perspektywie wszystkim nam się poprawia, przypomina mi dyskusję nad podniesieniem wieku emerytalnego. Powinniśmy się na nie zgodzić, bo żyjemy dłużej – to zdanie jest prawdziwe na poziomie bardzo ogólnej analizy średniej długości trwania życia, bezsprzecznie większej niż np. 20 lat temu. Natomiast warto się przyjrzeć, i właśnie wspomniany Therborn to zrobił, jak wewnętrznie zróżnicowany jest ten wzrost. Okazuje się, że w 2011 r. w Wielkiej Brytanii – a nie widzę powodu, dla którego nie można by ekstrapolować tych danych także na społeczeństwo polskie – przechodzący na emeryturę 65-letni urzędnik bankowy miał przed sobą 7 lat życia więcej niż kończący pracę w tym samym wieku niewykwalifikowany pracownik Tesco.

Z kolei Whitehall Study – gigantyczne, trwające kilka dekad badanie na próbie bodajże 30 tys. pracowników brytyjskiego sektora samorządowego – pokazało m.in., że prawdopodobieństwo śmierci przed osiągnięciem wieku emerytalnego jest fundamentalnie wyższe w przypadku pracowników fizycznych zatrudnionych przy robotach publicznych, i spada, im ktoś jest wyżej w hierarchii służbowej. Nie może być wątpliwości, że średnie trwanie życia pozostaje w zasadniczej zależności od czynników stricte klasowych, takich jak wykształcenie i zawód, a co za tym idzie – także dochodów.

„Proszę pana, ja już jestem dawno w wieku emerytalnym, ale nie wyobrażam sobie życia bez pracy” – mówią popularny dziennikarz zarabiający kilkanaście-kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie czy profesor belwederski z dożywotni etatem na uniwersytecie. Nie próbują nawet zastanowić się, jak wygląda sytuacja ludzi, którzy muszą wykonywać pracę fizyczną albo po 50. roku życia na nowo odnajdywać się na tak cholernie trudnym rynku pracy jak polski.

Zewsząd słyszymy, że jesteśmy „narodem indywidualistów”, a jednocześnie kolejne badania pokazują nasze tęsknoty za państwem opiekuńczym. Jak to zatem jest ze stosunkiem Polaków do egalitaryzmu?

W pierwszym okresie transformacji, gdy część socjologów, nie odwołując się do żadnych badań, tropiła wśród rodaków homo sovieticusa (Piotr Sztompka pisał wprost, że polskie społeczeństwo jest dotknięte „bezinteresowną zawiścią i prymitywnym egalitaryzmem”), poparcie dla redystrybucji było u nas znacznie mniejsze niż na kapitalistycznym zachodzie Europy. Co więcej, dosyć szybko wzrastała akceptacja dla rosnącego zróżnicowania dochodów, jakby równolegle do tego, co elity polityczne i akademickie mówiły o „nieuniknionych kosztach przejścia do gospodarki rynkowej”.

Tyle że zgoda Polaków na większą stratyfikację społeczną wynikała z przekonania, że w odróżnieniu od gospodarki socjalistycznej – w której o wysokości zarobków decydowała lokalizacja w nomenklaturze partyjnej albo stosunek państwa do poszczególnych branż i zawodów – teraz to zasługi, w tym zwłaszcza wykształcenie, będą decydować o tym, jak nam się w życiu powodzi. Percepcja nierówności znowu uległa zmianie, gdy społeczeństwo zorientowało się, że nie są one wyłącznie wynikiem niejednakowych zasług.

Czyli wtedy, gdy okazało się na przykład, że dobrej, a nawet jakiejkolwiek pracy nie ma nawet dla znaczącego odsetka absolwentów porządnych państwowych uczelni.

Statystycznie rzecz biorąc, posiadanie wyższego wykształcenia wciąż jest pewnym immunitetem na rynku pracy. Badania ilościowe nie pokazują jednak wewnętrznego zróżnicowania grupy absolwentów, np. pod względem posiadanego kapitału społecznego, który w bardzo wielkim stopniu dziedziczy się po rodzicach.

W licznych badaniach widać, że o zdobyciu danego stanowiska decydują bardzo często formalne lub nieformalne sieci kontaktów; sami pracodawcy przyznają, że zawsze najpierw szukają pracowników „z polecenia”. Jednocześnie wszystkie badania dotyczące dziedziczenia nierówności pokazują, że jeśli chodzi o tego rodzaju kapitał społeczny, podobnie jak inne zasoby i kompetencje ułatwiające funkcjonowanie w społeczeństwie, to drugie, trzecie czy czwarte pokolenie inteligencji jest fundamentalnie uprzywilejowane względem tych, którzy są w swoich rodzinach pierwszą generacją kończącą studia.

Dziedziczenie statusu społecznego wynika także z tego, że sam sukces edukacyjny jest dostępny w znacznie większym stopniu dla rodzin, które są w stanie inwestować w kształcenie dziecka. Gdy w 1999 r. wprowadzono gimnazja, trzeba było bardzo dużej naiwności, żeby mówić, iż będą one wyrównywać szanse. Ze wszystkich badań, które już wtedy były powszechnie dostępne, jasno wynika, że wprowadzanie dodatkowego progu selekcyjnego bardzo mocno faworyzuje dzieci pochodzące z rodzin o wyższym statusie społeczno-ekonomicznym. Że nie ma możliwości, by w takiej sytuacji nie pojawiła się natychmiast rywalizacja o uczniów i w konsekwencji – tworzenie się gimnazjów lepszych i gorszych. Te pierwsze są dostępne dla dzieciaków, którym rodzice mogą zapewnić dodatkowe, zewnętrzne bodźce edukacyjne (kursy przygotowawcze, korepetycje, zajęcia językowe) albo przynajmniej dysponują dużym kapitałem kulturowym i są w stanie np. podsunąć im właściwe książki. Rywalizacja zaczyna się już w podstawówce i jest to bardzo wyraźnie widoczne.

To oczywiście dotyczy też szkolnictwa wyższego. Korzystając wyłącznie z zaplecza, które daje szkoła publiczna, prawie niemożliwe jest dostanie się na studia postrzegane jako przynoszące w dłuższym terminie największe profity, jak medycyna, prawo, niektóre kierunki inżynierskie czy artystyczne. Same uczelnie organizują płatne kursy przygotowujące do egzaminów wstępnych albo do osiągnięcia na maturze wyniku gwarantującego zdobycie indeksu.

Kilka lat temu na spotkanie z pracownikami naszego wydziału przyjechał ówczesny premier, a wcześniej jego wykładowca, czyli prof. Marek Belka. Jedna z socjolożek zwróciła uwagę, że dzieci bogatszych i lepiej wykształconych rodziców trafiają do nas na bezpłatne studia, podczas gdy te o niższym statusie muszą korzystać z trybu zaocznego lub szkół prywatnych. Na jej pytanie, dlaczego partia z lewicą w nazwie nie podejmuje prób rozwiązania tego problemu, pan premier powiedział szczerze (cytuję z pamięci): „Ja, rzecz jasna, mogę go poddać pod debatę, ale żadne zmiany nie przejdą, bo to nasze – klasy politycznej – dzieci są uprzywilejowane w dostępie na prawo czy medycynę”.

Obok przekonania, że dobre wykształcenie gwarantuje dobrą pracę, drugim „merytokratycznym mitem”, który funkcjonował przez bardzo długi czas, był ten mówiący, że Polacy nie mogą znaleźć zatrudnienia, gdyż są mało mobilni. Zupełnie prysł on w momencie, kiedy pojawiła się realna alternatywa dla beznadziei – wówczas dwa miliony Polaków nagle okazały się być niesamowicie mobilnymi. Co istotne, bardzo znaczącą część emigracji do Anglii czy Irlandii stanowią mieszkańcy małych miasteczek i wsi – społeczności najmocniej dotkniętych procesem transformacji. Ci rzekomo winni własnej sytuacji materialnej, bo niegotowi do zmian, nagle wyparowali z polskiego pejzażu. Dlatego zresztą, oraz ze względu na przyzwoitą koniunkturę gospodarczą i napływ środków z UE, po 2005 r. widać zarówno pewien spadek nierówności dochodowych w Polsce, jak i wskaźników ubóstwa.

W krajach przywiązanych do idei egalitaryzmu pogłębianie i dziedziczenie nierówności ogranicza się dzięki progresji podatkowej.

W Polsce wybrano obniżanie podatków lepiej zarabiającym i przedsiębiorcom, w związku z czym przestała wpływać do budżetu potężna kasa, niezbędna do finansowania usług publicznych. Zmniejszyło to dostęp do różnego rodzaju dóbr – najgorzej zarabiający, w przeciwieństwie do tych, którzy zyskali na zmianach, nie mogą sobie powiedzieć: „nie będę stał w kolejce, tylko zrobię badania prywatnie”.

Jednym z podstawowych instrumentów realizowania zasady sprawiedliwości społecznej jest podatek spadkowy. Jesteśmy chyba jedynym krajem w Europie, który zniósł podatek od spadku w pierwszej linii, niezależnie od zasobów spadkodawcy. Nawet Margaret Thatcher nie zdecydowała się na to, żeby w ten sposób dodatkowo uprzywilejować klasy wyższe. W Polsce to rozwiązanie wprowadziła partia, która szła do wyborów z hasłem „Polski Solidarnej” na sztandarach…

Oddolna presja na wprowadzenie bardziej solidarnego modelu społecznego nie wydaje się zbyt silna.

Rozmaite prace socjologiczne pokazują, że im więcej ludzi jest przeświadczonych, że ubóstwo jest prywatnie zawinione przez osoby nim dotknięte, oraz im gorszy jest konstruowany w debacie politycznej i w mediach obraz tych, którzy są nisko w strukturze społecznej, tym mniejsza jest akceptacja dla redystrybucji.

W Stanach Zjednoczonych miała miejsce gigantyczna kampania propagandowa, opisująca rzekomo nowy fenomen underclass. Pojęcie podklasy – wymyślone przez szwedzkiego noblistę Gunnara Myrdala w zupełnie innym kontekście – posłużyło w roli genialnej etykietki do stygmatyzowania osób znajdujących się na dole struktury społecznej jako tych, którzy nie tylko są sami sobie winni, ale też w jakiś sposób nam zagrażają, w związku z czym musimy się zastanowić, czy warto ich w ogóle w jakikolwiek sposób wspierać. W efekcie pod koniec lat 70. nagle okazało się, że społeczeństwo amerykańskie jest skłonne zgadzać się nie tylko na wycofanie się państwa z bardzo wielu zobowiązań społecznych, ale i na budowę kolejnych więzień, w dodatku prywatnych, a następnie wsadzanie do nich nawet za drobne przewinienia tych, którzy znajdują się najniżej w hierarchii społecznej. Dwa lata temu rozmawiałem z Loïcem Wacquantem, francuskim socjologiem pracującym w Berkeley, na temat coraz większej karceryzacji ubóstwa, jak on to nazywa. Przeprowadzał różnego rodzaju badania etnograficzne i miał pomysł, że popełni przestępstwo i pójdzie na jakiś czas za kratki. Okazało się, że w Stanach Zjednoczonych dobrze sytuowany, biały obcokrajowiec, mający stałą pracę, musiałby popełnić bardzo ciężkie przestępstwo przeciwko zdrowiu, żeby znaleźć się chociaż w sytuacji kilkudziesięciodniowego aresztu.

To wszystko, w trochę mniejszym stopniu, miało miejsce również w Polsce. Rolę, którą etykietka underclass spełniła w otwieraniu drogi dla neoliberalnych reform w USA, u nas podczas przemian odegrało pojęcie homo sovieticusa. Zresztą najlepszym uczniem Ameryki w europejskiej klasie byliśmy także, jeśli chodzi o restrykcyjność systemu penitencjarnego – pod względem liczby więźniów na 1000 mieszkańców chyba tylko kraje nadbałtyckie mogą się z nami równać, a w liczbach bezwzględnych ścigamy się z dwukrotnie ludniejszą Turcją.

Mam wrażenie, że do tej sytuacji bardzo mocno przyczyniły się wszystkie typy elit. Dla polityków było użyteczne wskazać, że pewne grupy nie dają sobie rady dlatego, że nie chcą podporządkować się merytokracji, czyli normalnym regułom rzeczywistości wolnorynkowej. Uzasadnień dla tego sposobu myślenia dostarczały elity intelektualne. Żeby nie być gołosłownym: jest taka książka pt. „Rozmowa o wielkiej przemianie”, w której dwóch profesorów różnych specjalności dyskutuje na różne tematy związane z polską transformacją. W jednym z wątków oburzają się bardzo mocno na protesty pewnych grup zawodowych przeciwko „normalności, którą się wreszcie wprowadza”. O taksówkarzach sprzeciwiających się obowiązkowi instalowania kas fiskalnych mówią wprost, że się zbuntowali, bo im się nie pozwala kraść. Zupełnie zlekceważony został fakt, że dokładnie te same postulaty zgłaszali prawnicy i lekarze – tak jakby przedstawiciele klasy średniej byli impregnowani na nieuczciwość.

W tej samej książce jeden z profesorów, rzecz jasna nie trudząc się podaniem jakichkolwiek źródeł, powiedział, że co druga renta w Polsce jest wyłudzona. Jeżeli nawet przyjąć, że niektórzy dostali renty, chociaż nie powinni, to dla wielu z nich alternatywną możliwoscią był brak środków utrzymania. Pozwolenie, by zamiast na długotrwałe bezrobocie część osób przeszła na renty albo wcześniejsze emerytury, było elementem kadłubkowej formy państwa opiekuńczego pierwszej fazy transformacji.

Moja małżonka zajmowała się naukowo tym, jak w polskich mediach i popkulturze postrzegane są pomoc społeczna i praca socjalna. Wciąż uważa się je za rodzaj reliktów po PRL-u, chociaż jest to kompletny absurd. Polska „realnego socjalizmu” była państwem, w którym zadekretowano, że nie ma biedy ani bezrobocia, dlatego instytucje zajmujące się tymi problemami musieliśmy w III RP budować w zasadzie od zera. Formalnie oczywiście one istniały, ale były zupełnie nieprzygotowane do tego, z czym musiały się zderzyć w latach 90. O instytucjonalnym zapleczu państwa prawdziwie opiekuńczego mogliśmy jedynie pomarzyć w momencie, kiedy go najbardziej potrzebowaliśmy. Do dziś się go nie doczekaliśmy, co wynika chyba z tego, że problem nierówności społecznych jest nadal niedoceniany.

Idea państwa, którego kluczowym zadaniem jest wyrównywanie dostępu do dóbr i życiowych możliwości, nie mogła też liczyć na wsparcie mediów. Nadal tak się dzieje, pomimo tego, że rynek prasy codziennej zdominowały z jednej strony „ludowe” tabloidy, z drugiej zaś – gazeta odwołująca się w deklaracjach do tradycji lewicowej inteligencji.

Bardzo ciekawa jest kwestia tabloidów, która zaczyna u nas wyglądać analogicznie do Zachodu Europy. Porównywałem sytuację w Polsce z Wyspami Brytyjskimi i rola tego rodzaju prasy okazuje się bardzo ambiwalentna. Tabloidy stawiają się zawsze w roli obrońcy zwykłego człowieka, swoistego vox populi, ale jednocześnie odgrywają bardzo istotną rolę w kreowaniu rozmaitych welfare scandals. Mowa o artykułach wzmacniających stereotypy na temat pomocy społecznej. Przykładowo: pracownicy socjalni odbierają dzieci rodzinom, gdzie jest biednie, ale jest dużo miłości. W tych kwestiach tabloidy nie niuansują, tylko walą po oczach chwytliwymi tytułami. Z kolei sposób, w jaki opisują patologiczne zachowania zdarzające się w niższych warstwach społecznych, przyczynia się do budowy niezbyt pozytywnego obrazu ubogich.

Jeżeli chodzi o tzw. dziennikarstwo opiniotwórcze, to mam wrażenie, że w odrobinę większym stopniu legitymizuje ono tematykę sprawiedliwości społecznej, zwłaszcza od czasów kryzysu. W szeroko rozumianych kwestiach ekonomicznych przechył w stronę liberalno-prawicową wciąż jest w nim jednak dosyć wyraźny.

Dla „skrzywienia” sceny medialnej fundamentalne znaczenie ma słabość nadawców publicznych, to, że nie mają oni narzędzi ani ochoty do nadawania tonu i rytmu debacie, pilnowania losów ważnych projektów ustaw itd. W kwietniu byłem na konferencji Brytyjskiego Towarzystwa Socjologicznego, gdzie prezentowano wyniki największych od wielu lat badań klas społecznych w Wielkiej Brytanii, w całości sfinansowanych przez BBC. W tych dniach w telewizji publicznej co pół godziny podawano nowe informacje na temat tego, co stwierdziły te badania i jakie to jest ważne.

Nie ma się co porównywać, także jeśli chodzi o skalę wydatków na badania społeczne. Ze straszliwym poczuciem zazdrości słuchamy kolegów z krajów skandynawskich, Niemiec, a zwłaszcza z Wielkiej Brytanii. Nawet w czasach, kiedy rząd Camerona tnie wydatki na różne funkcje państwa, prowadzone są tam wieloletnie programy badań struktury i mobilności społecznej czy jakości życia gospodarstw domowych. Polscy socjolodzy nie mają takich możliwości wywierania wpływu na debatę publiczną.

Analizował Pan publiczne wypowiedzi polityków oraz urzędników, a także przeprowadzał z nimi wywiady, by poznać ich podejście do problemu nierówności społecznych.

Nierówności i ubóstwo jako zagadnienia polityczne traktowane były całkowicie instrumentalnie i pojawiały się w debacie publicznej wyłącznie w okresach kampanii wyborczych. Ponadto miałem wrażenie, że celowo lekceważono dane socjologiczne. Jeden z moich rozmówców, członek sejmowej Komisji Polityki Społecznej, powiedział mi wprost, że zdaje sobie sprawę, iż to dzieci i młodzież są najbardziej zagrożone ubóstwem, ale one na niego i na jego partię na pewno nie zagłosują, podczas gdy jego naturalny elektorat, w dodatku bardzo zdyscyplinowany, stanowią ludzie starsi. Podobnych cynicznych deklaracji było więcej. W ogóle nie myślano o tym, że warto zwracać uwagę na dziedziczenie nierówności jako problem sam w sobie albo że należy przyglądać się temu, jak to się dzieje, iż odsetek biednych dzieci przez długi czas był w Polsce najwyższy w Europie.

Wiedza na temat nierówności była w zdecydowanej większości przypadków niezwykle powierzchowna, nawet wśród posłów pracujących w Komisji Polityki Społecznej. Co więcej, była ona w bardzo wielkim stopniu zdeterminowana przez własne doświadczenia, tzn. jednostkowe przypadki, z którymi spotkali się politycy. Jednak najmocniej zaskoczyła mnie powszechność patrzenia na ubóstwo jako coś wynikającego z indywidualnych cech osobowościowych. Ten typ myślenia absolutnie dominował wśród elit wszystkich szczebli i niemal zawsze towarzyszyło mu postrzeganie siebie jako przykładu na to, że jeśli ktoś chce, to może osiągnąć sukces; abstrahowano przy tym od rozmaitych zewnętrznych czynników, które miały wpływ na to, że ja jestem posłem, radnym albo pracownikiem socjalnym, a ktoś inny jest biedny. Merytokratyczne postrzeganie własnego statusu narzucało mi się w interpretacjach bardzo mocno, szczególnie gdy rozmawiałem z politykami ze szczebla centralnego, których drogę życiową dokładnie znałem i wiedziałem, jakie okoliczności przyczyniły się do tego, że akurat dana pani czy pan są w tej chwili w Sejmie. Pracowitość czy talenty mają tutaj znaczenie, ale nie tylko one – ujmując to w sposób neutralny – zadecydowały, że te osoby są na uprzywilejowanej pozycji. Na poziomie powiatu sieć zewnętrznych uwarunkowań, wynikających chociażby z koneksji towarzyskich, odgrywa wręcz kluczową rolę.

Dochodziło do tego przekonanie, że istnieje jeden model kapitalizmu – ten, o którym opowiedział nam na początku transformacji Leszek Balcerowicz – dla którego alternatywą jest Białoruś. To było bardzo charakterystyczne dla retoryki SLD przez większość okresu przemian. W niektórych wypowiedziach przywódców tej partii z lat 90. pojawiało się wręcz coś w rodzaju szantażu moralnego: jeżeli ktoś nam zarzuca brak wrażliwości społecznej, to znaczy, że chce źle dla kraju, bo krew, pot i łzy są tutaj niezbędne, gdyż wprowadzamy reformy i nie możemy zejść z obranej ścieżki. Wielokrotnie mówiono o tym, jak kulawa była w Polsce debata na temat społecznych skutków transformacji. Specyficzna jest tutaj oczywiście rola Samoobrony jako partii protestu rzeczywiście wskazującej na różne problemy, ale jednocześnie formacji, której bardzo łatwo było przykleić, skądinąd zasłużoną, etykietkę populistycznej.

Analizowałem zapisy medialnych dyskusji politycznych i lęk przed byciem nazwanym populistą był w nich czymś obezwładniającym. Włączanie tematu nierówności do dyskursu publicznego kończyło się budowaniem dychotomii liberalizm – populizm nie tylko w mediach, ale także w opracowaniach akademickich. O kwestii rozwarstwienia społecznego i rosnącej skali ubóstwa głośno zaczął mówić dopiero Lech Kaczyński oraz Prawo i Sprawiedliwość przed wyborami w 2005 r., kiedy problem osiągnął apogeum: okazało się, że 59% Polaków żyje poniżej minimum socjalnego. Samo pojawienie się tych tematów, wydawałoby się oczywistych i odwiecznych, w dyskursie publicznym zostało bardzo szybko przez media, oponentów politycznych, ale także niestety przez część środowisk akademickich ukazane w kategoriach: doszli do władzy, posługując się hasłami populistycznymi, zobaczymy, co będą robili. Jak się okazało, robili coś zupełnie przeciwnego, więc wszyscy powinni być zadowoleni…

Badał Pan również programy wyborcze.

Materiały programowe, które analizowałem, miały charakter trochę bardziej rozbudowanych ulotek reklamowych. Bardzo rzadko pojawiały się w nich odwołania do jakichkolwiek diagnoz socjologicznych, jeszcze rzadziej były podpisane nazwiskami autorytetów naukowych. Na tle reszty analizowanych przeze mnie dokumentów bardzo wyróżnia się „Plan dla Polski”, sygnowany przez Jana Rokitę i Stefana Kawalca: liczący dwieście kilkadziesiąt stron, napisany technokratycznym językiem program rządzenia dla Platformy Obywatelskiej, stworzony przed wyborami w 2005 r. To było zdecydowanie najbardziej wyjątkowe opracowanie – spójna, konsekwentna, radykalnie liberalna wizja gospodarki i wycofania się państwa z różnych sfer życia społecznego. Co ciekawe, program prezydencki Donalda Tuska był znowu zlepkiem sloganów.

Poza tym widać było, że tak jak „populizmu” politycy bali się formułowania jasnego przekazu dotyczącego konkretnych grup w strukturze klasowej. Jedynymi partiami, które otwarcie głosiły programy o charakterze stricte klasowym, były Unia Wolności i Platforma Obywatelska, które podkreślały, że ich priorytetem są interesy klasy średniej oraz obrona pozycji przedsiębiorców w konfrontacji z pracownikami najemnymi oraz omnipotentnym, wrogim państwem.

Swoją drogą negatywna ewaluacja państwa jako takiego była w analizowanych przeze mnie dyskusjach medialnych powszechnikiem, głoszonym zarówno przez opozycję, jak i rządzących, i niewymagającym żadnego udowadniania.

Po kimś o takich poglądach trudno spodziewać się zaangażowania na rzecz większej redystrybucji dochodu narodowego.

Powszechnie głoszono, że im mniej podatków, tym lepiej, bo tym mniej moloch zeżre „naszych pieniędzy”; czasem atakowano także rzekomą dyktaturę urzędników. Przedstawiciele elity politycznej kompletnie się z państwem nie utożsamiali, stawiali się poza nim, nawet będąc członkami parlamentu albo pracując w instytucjach wykonawczych różnego typu.

Co jeszcze bardziej istotne, w żadnej wypowiedzi czy rozmowie nie pojawiło się przekonanie, że z samego faktu, iż ktoś jest naszym współobywatelem, wynikają pewne prawa socjalne, zagwarantowane w Konstytucji. Jesteśmy najbardziej homogenicznym etnicznie i religijnie krajem w Europie, a i tak potrafimy sobie uzasadnić, dlaczego niektórym nie przysługują prawa, które przynależą nam, czyli „zdrowej większości”.

Dziękuję za rozmowę.

Łódź, 26 czerwca 2013 r.

Tematyka
komentarzy