Lud nam się skruszył

·

Lud nam się skruszył

·

31 października 2005 roku swój urząd złożył premier Marek Belka, stojący na czele ostatniego jak dotąd formalnie lewicowego rządu III Rzeczpospolitej.

Wkrótce minie dekada od tamtego momentu. Z perspektywy długiego trwania to wciąż niewiele. Ale w ludzkim życiu dekada to dość długi okres. W 2005 roku dzisiejsi dwudziestolatkowie byli jeszcze dziećmi, socjalizowanymi do życia w realnym liberalizmie wedle wszelkich jego znanych nam już dobrze kanonów, skupiających się na indywidualnym zapewnieniu sobie sukcesu lub środków do przetrwania. W 2005 roku dzisiejsi trzydziestolatkowie dopiero zaczynali studia, nabywali kompetencji, zawierali i wzmacniali korzystne znajomości, jeśli zapewniały im to odpowiednie uczelnie i koneksje rodzinno-towarzyskie. Ale znaczna część z nich studiowała w Wyższych Szkołach Ulotnej Myśli, Gotowania na Gazie i Wszystkiego Dobrego, domyślając się może, że i tak nie ma większego znaczenia, czego (nie)dowiedzą się na „uczelni”. Bo o ich jednostkowym i zbiorowym losie rozstrzygnie otwarcie zachodnich rynków pracy, względnie ułożenie sobie życia w którejś z lokalnych metropolii.

W 2005 roku dzisiejsi czterdziestolatkowie pocieszali się myślą, że w ciągu kolejnej dekady z pewnością zaczną więcej zarabiać, będą w stanie bez problemów spłacać kredyty (jakże one były wtedy modne!) i zakładać lub powiększać rodziny. Jeszcze starsze pokolenie, które w pierwszych latach III RP dzieliło między sobą schedę po Polsce Ludowej (ach, te wszystkie mniejsze i większe uwłaszczenia i mniej lub bardziej złodziejskie prywatyzacje, o których pamięć stanowi część wstydliwej historii niejednej polskiej rodziny), dekadę temu oswajało się z własnym, na ogół niższym niż wyższym statusem w III RP. I dziwiło się niepomierne, że dzieci tak często zmieniają pracę i coraz rzadziej „łapią etat”, choć umowy śmieciowe nie były wówczas jeszcze tak rozpowszechnione jak dekadę później. A jeszcze starsi często przenosili się na drugą stronę rzeczywistości, co z pewnością napawa ich smutkiem, bo nie doczekali radosnych lat na zielonej wyspie, pełnej szczawiu, mirabelek i unijnych inwestycji, z których część faktycznie się przydaje, a część zostanie jako pomnik megalomanii władz, na ogół samorządowych.

31 października 2005 roku desygnowany na premiera został były członek Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego, czyli Kazimierz Marcinkiewicz, o którym wiemy dziś znacznie więcej niż wówczas, a to przede wszystkim dzięki tabloidom śledzącym perypetie uczuciowo-łóżkowe różnego sortu celebrytów. Cała prawoskrętna Polska, którą wkrótce czekał poważny rozłam, nie posiadała się z radości przynajmniej z tego jednego powodu – odsunięto od władzy „komuchów”, którzy wcześniej, niesieni falą społecznego gniewu, znokautowali rząd Jerzego Buzka. Gdy postkomuniści sami znaleźli się w końcu na deskach, wieszczono liberalne reformy gospodarcze i sanację państwa. Głośno mówiono o polskiej korupcji, choć na prawicy zwyczajowo chętniej podkreślano jej postkomunistyczno-okrągłostołowe korzenie, niż fakt, że sprawy zdążyły się przez ostatnich kilkanaście lat skomplikować. I niejeden ważny dawny opozycjonista zamienił ideały Sierpnia na podmiejską willę zdobytą w niezbyt jasnych okolicznościach. Nikt wtedy jeszcze powszechnie nie krytykował panabuzkowej antyreformy systemu emerytalnego ani antyreformy szkolnictwa. Na prawicy radośnie powiewały sztandary prawa, sprawiedliwości i gospodarczego liberalizmu. Jan Maria Rokita jeszcze nie wiedział, że zrzucą go wkrótce z partyjnej furmanki, więc nigdy nie szarpnie za cugle demokracji. Przyjemnie brzmiały opowieści o ciepłej wodzie w kranach, a polski hydraulik wyglądał jak żigolo z mokrego snu naszych prawo-lewych elit – zbędne gęby wreszcie legalnie da się wypchnąć z kraju.

Nikt specjalnie nie zaprzątał sobie głowy faktem, że premier Marcinkiewicz, autor książki „Pracowitość i uczciwość w polityce”, jest tym samym człowiekiem, który współtworzył ustawę rozwalającą nasze szkolnictwo zawodowe. Akcja Wyborcza „Solidarność” zlikwidowała 6 tys. szkół zawodowych, pozbawiając w ten sposób pracy 50 tys. nauczycieli: „relacja absolwentów liceów ogólnokształcących do absolwentów szkół zawodowych miała docelowo wynosić 80:20. Liczba uczniów techników i szkół zawodowych miała się zmniejszyć z 62 proc. (w 2000 r.) do docelowych 20 proc.” (cyt. za artykułem Krzysztofa Świątka „Student – absolwent – bezrobotny” opublikowanym ponad dwa lata temu w „Tygodniku Solidarność”). Uznano je za zbędne w kraju, który nie chciał już własnego przemysłu, własnych innowacyjnych technologii, za to gorąco pożądał kolejnych galerii handlowych i kolejnych zagranicznych inwestycji. O patriotyzmie gospodarczym, repolonizacji banków i reindustrializacji rzadko kto wtedy przebąkiwał, nawet na naszej arcypatriotycznej przecież prawicy. To był inny etap: wraz z wejściem do Unii wreszcie miało być już tylko lepiej.

Na kwestie socjalne, na lewicową perspektywę społeczno-gospodarczą nie zwracała wówczas uwagi nawet większość, nadającej ton w przestrzeni publicznej, lewicy, która na ogół śniła o tym, że wreszcie oświeci obyczajowo i kosmopolitycznie lokalny ciemnogród. Po dziesięciu latach można stwierdzić, że po wielkiej misji zostało nie mniejsze zdziwienie, dziś już wprost wyrażane: jak to się stało, że prawica zawłaszczyła politykę historyczną, wyobrażenia społeczne i polskie insurekcje? Chętnie podpowiem odpowiedź: sami wówczas oddaliście te wielkie mity i pasje, utożsamiając patriotyzm z faszyzmem/nacjonalizmem, a pamięć historyczną z prawicową, już wówczas bardzo świadomie formatowaną martyrologią narodową.

A post-PRL-owska lewica? Zachowała parlamentarny byt w ciągu kolejnych kadencji, ale poza tym niewiele interesującego da się o niej powiedzieć. A wkrótce być może odtrąbi sukces, jeśli uda się jej przybrać parlamentarną formę przetrwalnikową. Choć i to nie jest pewne. Patrząc szerzej: mamy dziś dwie „zjednoczone lewice” plus partię Razem – tyle w ramach oferty dla wyborców. Tylko że dekada wystarczyła, by elektorat gdzieś sobie poszedł. A może zniknął, dotknięty przez Ducha Dziejów czarodziejską różdżką transformacji?

Postawmy robocze pytanie: gdzie rozpłynął się lud, w jakiej dziejowej magmie się roztopił? Gdzie polski lud, podobno naturalny sojusznik lewicy, gwarantujący jej polityczne istnienie w ramach parlamentarnych demokracji? To pytanie warto połączyć z inną kwestią. Otóż, pomimo wyraźnego triumfu lumpenliberalnych sloganów w coraz marniejszej jakości debatach publicznych, przynajmniej część przeprowadzanych badań i ankiet wskazuje, że duża część Polaków chce na przykład bardziej sprawiedliwego/progresywnego rozkładu podatków, czyli chociażby dodatkowego progu podatkowego dla najbogatszych. Do tego wciąż znaczna część społeczeństwa uważa, że instytucje publiczne, centralne i samorządowe powinny odpowiadać za szeroko rozumianą sferę zabezpieczeń socjalnych i nie powinno zamykać się kolejnych szkół.

W dodatku gołym okiem da się zauważyć narastający antagonizm wokół tematyki społeczno-gospodarczej. Owszem, przybywa liberalnych radykałów (a może po części ludzi, którym państwo i „wspólnota odpowiedzialności” są kompletnie obce), co istotne – właśnie w młodszych pokoleniach. Z drugiej jednak strony w pokoleniu trzydziesto- i czterdziestolatków często słychać głosy niezadowolenia z realnego liberalizmu i modelu rodzimej transformacji. Zaznacza się też upadek wiary, że mechanizmy rynkowe są jedynym sposobem na organizację życia kilkudziesięciomilionowego społeczeństwa. Dla tych ludzi mankamenty życia w puszczonym na żywioł kapitalizmie nie są już opowiastkami rodem z PRL-owskiej propagandy – za lekcję rzeczywistości płacą stresem, zmęczeniem, poczuciem niestabilności życia, prowizorką międzyludzkich więzi. Ale doświadczenie na własnej skórze tego stanu rzeczy nie czyni jeszcze nikogo wyborcą lewicy. Nierzadko wręcz przeciwnie i powoduje reakcje: państwo to znów okupant, i to dość nieudolny, chcemy więcej gospodarczego liberalizmu. Oparte na tym przekonaniu wyobrażenia społeczne są na tyle silne i tak popularne dzięki swojemu sloganowemu przekazowi, że stanowią nieledwie „mądrość ludową” społeczeństwa, które niespecjalnie ma ochotę pomyśleć, że może brak mu predyspozycji do budowania cywilizowanej „architektury państwowej”.

Ale ludu w klasycznym tego słowa znaczeniu, ważnym dla lewicowej tradycji, już nie ma. Rzecz nie tylko w zaniku wielkoprzemysłowej klasy robotniczej i słabości rodzimych związków zawodowych. Sedno sprawy w tym, że bardzo nam się przemieszały relacje statusu zawodowego, przynależności klasowej i sytuacji materialnej/społecznej/kulturowej: dziś sztygar z KGHM, facet w średnim wieku, który odchował już dzieci, ma się znacznie lepiej niż spauperyzowany wielkomiejski post-inteligent, który najchętniej zostałby sławnym pisarzem, ale w rzeczywistości żyje z obsługi krótkoterminowych grantów. Który z nich będzie głosował na lewicę? Ktoś powie: oczywiście ten drugi! Ale ten drugi, nazywany dziś modnie prekariuszem, bywa tak „umeblowany” na umyśle, że śni mu się po nocach jeszcze więcej liberalizmu, tyle że w znacznie mniejszej cenie i z ładną melodyjką czasoumilacza w tle – zupełnie gratis. A państwa nie cierpi organicznie, bo państwo to ZUS i kolejki w szpitalach, gdy przecież nasz prekariusz bywa prywatnie u dentysty i tam nie ma kolejek. Podobnie u prywatnego weterynarza, do którego chodzi z pieskiem. A może na lewicę chciałby głosować młody terminujący na śmieciówce dziennikarz z wielkiej redakcji? Owszem, pod warunkiem że ta lewica będzie jadła kiełki, bywała w „Charlotte”, miała zrozumienie dla niskich podatków dla wyższych sfer i przeklnie górników, hutników, pielęgniarki i nauczycieli. Mówiąc w skrócie: nie, prekariat wcale nie jest naturalnym sojusznikiem lewicy politycznej. Bywa nim – tylko i aż tyle.

A sztygar z KGHM? Załóżmy, że w czasach PRL był w „Solidarności”. I nadal w niej jest. Przypuśćmy, że w latach 90. głosował na prawicę, popierał Wałęsę przeciw Kwaśniewskiemu, że poparł parasol ochronny związku nad Akcją Wyborczą „Solidarność”, czyli – oczywiście nie zapominając o ideałach Sierpnia – traktował liberalną politykę prawicy jako słuszną drogę do lepszego bytu polskich rodzin. Później się wkurzył i nie poszedł na wybory, z odrazą patrzył na premiera Millera. A następnie zagłosował, licząc na spokojną koalicję PO i PiS. Potem żył w politycznej rozterce, choć prywatnie całkiem dostatnio. 10 kwietnia 2010 roku szczerze płakał, ale po jakimś czasie uznał, że sentyment to jedno, a ciepła woda w kranach to drugie. Niedawno do cna znienawidził rządy Platformy Obywatelskiej, waha się między antysystemowcami Pawła Kukiza a Prawem i Sprawiedliwością. W drugiej turze wyborów prezydenckich głosował na Andrzeja Dudę. W internecie klnie premier Kopacz, że lekceważy niedożywione polskie dzieci. I narzeka na zniszczenie polskiej gospodarki przez zagraniczny kapitał. Ale już nie pamięta, kto to był Emil Wąsacz ani dlaczego Jan Kulczyk nieźle się dogadywał z ekipą Jerzego Buzka. On z pewnością nie zagłosuje ani na Zjednoczoną Lewicę, ani na jeszcze bardziej Zjednoczoną Lewicę-bis, ani na partię Razem, którą podejrzewa o różne brzydkie rzeczy, bo tak już ma, że nie ufa niczemu, co się rusza i jest lewoskrętne.

Gdzie jest zatem lud, nadzieja lewicy? Aby rzecz skomplikować przypomnę fragment wywiadu, jaki przeprowadziłem dla „Nowego Obywatela” z dr. hab. Rafałem Chwedorukiem. Politolog zapytany, na ile lewicowe jest polskie społeczeństwo i czy możemy wyróżnić warstwy społeczne o naturalnie lewicowych inklinacjach odpowiedział: może zabrzmi to dla wielu lewicowców przykro, ale jeśli przeanalizujemy dokładnie geografię wyborczą i sondaże opinii publicznej, to można wskazać, że najbardziej lewicową grupą wyborczą są byli pracownicy Ministerstwa Obrony Narodowej, w tym żołnierze zawodowi. Tu naukowiec zaśmiał się i dodał: na drugim miejscu musielibyśmy wymienić pracowników Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. I być może to właśnie są korodujące już resztki „żelaznego elektoratu” lewicy po-PRL-owskiej: grupa wciąż malejąca, która nawet wzbogacona o mini-elektoraty Zielonych czy Twojego Ruchu nie wystarczy już, by zagwarantować tak zwanej Zjednoczonej Lewicy miejsca w sejmie następnej kadencji.

Warto przy tej okazji poświęcić kilka słów partii Razem. Rzadko kto zwraca uwagę na pewien interesujący wątek. Otóż mamy do czynienia z formacją, która wyłoniła się wprost z bytu, jaki zwiemy społeczeństwem obywatelskim. Określenie to kojarzymy dziś na ogół już niemal wyłącznie ze sprofesjonalizowanym i ugrantowionym Trzecim Sektorem. Ale jeśli dobrze przyjrzeć się Razem (i przeanalizować to, co ta partia mówi o swoich początkach) to zauważymy, że duża część jej członków to często ludzie, którzy postanowili „wziąć sprawy w swoje ręce” i upolitycznić się/upartyjnić, choć wcześniej nie widzieli po temu sensu. Oczywiście osoby nadające ton w Razem to ludzie często już znani z działalności społecznej, obywatelskiej, lewo-publicystycznej, okołopolitycznej. Ale sama partia zawdzięcza większość swych członków (i skromnych wciąż struktur) tzw. zwykłym ludziom. To wcale nie przesądza o ich szansach na sukces, a może rzecz całą czyni trudniejszą. Ale samo w sobie jest interesujące właśnie jako fenomen polityczny, i to zarówno jeśli spojrzeć na prawą, jak i lewą stronę sceny partyjnej, na której rządzą mechanizmy kooptacji do starych struktur i liderów.

W tym sensie Razem może być zaczynem czegoś nowego w dziejach polskiej lewicy politycznej, a może zapowiedzią jej losu w kolejnych latach czy nawet dekadach. Być może czeka nas – odwołując się do skojarzenia historycznego – swoista lewicowa „kółkowszczyzna”, po części politycznie-partyjna, po części – inteligencko-stowarzyszeniowo-towarzysko-środowiskowa, bazująca na tym odłamie prekariackiego żywiołu, który nie da się nabrać na liberalną propagandę. Konieczne będą oczywiście sojusze z lewym skrzydłem rodzimego ruchu związkowego, o ile nie da się on uśpić, nie popadnie w rezygnację i nie rozbije go komercjalizacja służby zdrowia, prywatyzacja szkolnictwa, wyprzedaż i zamknięcie polskich kopalń. Pozytywem może być to, że realia zmuszą lewicę nie tyle do marszu przez instytucje i już posiadane struktury, co do marszu przez społeczeństwo: od dołu, a nie od góry.

Oczywiście są jeszcze pracujący ubodzy, ludzie na samozatrudnieniu, czyli bieda-przedsiębiorcy, outsourcingowane sprzątaczki w wielkich firmach, miesiącami czekające na wypłatę, są bankowi pracownicy niższego szczebla, którzy mają szczerze dość sprzedawania kredytów, gdy nikt już ich nie chce, żyjący za grosze prowincjonalni urzędnicy, są ludzie, którzy chcieliby płatnych urlopów, są społeczności, które boleśnie doświadczają skutków zniszczenia/uwiądu lokalnego przemysłu i transportu publicznego, są ludzie póki co przede wszystkim z gorzką ironią roztrząsający wysokość swoich przyszłych emerytur. Ale ich społeczna i zawodowa fragmentaryzacja, która kulturową wspólnotę odnajduje nierzadko w narodowo-liberalnej mitologii niczego obecnie lewicy społecznej nie ułatwia.

Lud nam się roztopił? Raczej: lud nam się skruszył. I póki znów nie okrzepnie, nie nabierze formy, dopóty lewicy politycznej – niezależnie od jej własnych błędów i wypaczeń – pozostaje trwać i przetrwać. I pytać samej siebie: jaki z nas wszystkich może być pożytek dla ludu? To najważniejsza sprawa, cała reszta to już konsekwencje udzielonej odpowiedzi.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie