Trump, Clinton i walki klasowe w USA

·

Trump, Clinton i walki klasowe w USA

·

Zwycięstwo Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA to wydarzenie, które potrafili przewidzieć nieliczni, ale które każdy próbuje sobie jakoś wyjaśnić. Już następnego dnia internet wypełnił się komentarzami, których autorzy i autorki próbują odpowiedzieć na pytanie, jak do tego doszło i kto tak naprawdę wybrał ekscentrycznego miliardera na jedno z najważniejszych stanowisk politycznych na świecie. Udzielane na gorąco odpowiedzi często wpisują się w gotową narrację. To rewanż białych mężczyzn z klasy pracującej, broniących świata opartego na męskiej dominacji i pogardzie dla „kolorowych” – mówią jedni, pokazując na poparcie tych słów odpowiedni wykres. To wkurzeni biedni stracili cierpliwość do Demokratów i zagłosowali na Trumpa, uznawszy, że lepsza taka zmiana niż żadna – mówią inni, z innymi wykresami na podorędziu. Trumpa wybrali nie wykluczeni, lecz bogaci i uprzywilejowani – wskazują jeszcze inni, przywołując jeszcze inne dane. A może to amerykańska prowincja zbuntowała się przeciw wielkomiejskim elitom z ich tyranią „politycznej poprawności”? Oczywiście z taką oceną też można się spotkać – i tutaj znajdą się wykres lub tabelka na potwierdzenie.

Kłamstwa, wierutne kłamstwa i statystyka

Zważywszy na to, jak epokowym wydarzeniem wydaje się zwycięstwo Trumpa, zadziwiająco niewielu ludziom zaburza ono utrwalony obraz świata. A przecież, jak przestrzegał dawno temu Mark Twain, są trzy rodzaje kłamstw: kłamstwa, wierutne kłamstwa i statystyka. W tym przypadku powyborcza statystyka używana jest często do okłamywania samych siebie. Tymczasem wygrana Trumpa to jeden z tych momentów, gdy naprawdę warto porzucić przywiązanie do utrwalonych narracji – czy to „pocieszających”, czy „przerażających” – i cierpliwie pochylić się nad danymi, aby bez uprzedzeń spróbować zrozumieć, co takiego się wydarzyło.

Poniżej przyglądam się temu, czego możemy dowiedzieć się o amerykańskich wyborach, analizując je w kategoriach relacji klasowych. Chciałbym podkreślić, że wnioski, które tu przedstawiam, mają charakter prowizoryczny, a ich pełne potwierdzenie lub odrzucenie wymagałoby uwzględnienia bardziej kompletnych danych. Odczytywanie procesów politycznych przez pryzmat stosunków klasowych nie oznacza ponadto, że wszystko „redukuje się” do klasy. Relacje klasowe zawsze odgrywają swoją rolę – i dlatego nie można ich ignorować – ale nigdy nie odgrywają jej w izolacji od innych podziałów (np. rasowych czy płciowych) lub instytucji regulujących polityczną artykulację zbiorowych interesów (jak scena partyjna czy system wyborczy). Odnotowuję te oczywistości, bo dotychczasowa dyskusja nie daje pewności, że dla wszystkich są one jasne.

W powyborczych komentarzach o „klasach społecznych” mówi się zaskakująco – jak na Polskę – często. Natomiast zaskakująco rzadko, zwłaszcza w kontekście tych wyborów, wspomina się o „klasie średniej”. Jednak na ogół nie jest to precyzyjny język analizy klasowej. „Klasa” najczęściej kojarzona bywa niezbyt precyzyjnie z „biedą” lub „wykluczeniem” bądź utożsamiana jest z „dochodem”.

Owszem, dochód to jeden z ważniejszych wyznaczników pozycji klasowej wyborców, a czasami jedyny, na temat którego mamy w miarę dokładne dane. Aby jednak zrozumieć, jak zróżnicowanie klasowe przekłada się na decyzje wyborcze, informacje o preferencjach osób z poszczególnych kategorii dochodowych trzeba powiązać z analizą w kategoriach walki klasowej. Analiza geografii zmian w stanowych regulacjach wyborczych czy poziom frekwencji w regionie dotkniętym dezindustrializacją mogą nam o klasowym znaczeniu tych wyborów powiedzieć więcej niż mechaniczne zliczanie głosów „biednych” i „bogatych”.

Gospodarka, głupcze?

Jeśli spojrzymy na rozkład głosów w poszczególnych kategoriach, widzimy, że wraz z zamożnością rosło prawdopodobieństwo oddania głosu na kandydata Republikanów. Biedni częściej głosowali na Clinton, a bogaci na Trumpa. Ta zależność utrzymuje się, jeśli uwzględnimy rasę: również wśród białych w przypadku najmniej zamożnych wyborców Clinton wygrywała z Trumpem. Co więcej, prawidłowość ta utrzymuje się także przy uwzględnieniu wykształcenia. Wielu komentatorów traktuje poziom wykształcenia jako wskaźnik pozycji klasowej, ale nie jest to do końca trafne. Owszem, wyborcy bez żadnego dyplomu częściej głosowali na Trumpa, zaś absolwenci college’ów na Clinton. Brak ukończonych studiów nie znaczy jednak, że mamy do czynienia z osobami biedniejszymi: wielu osobom w tej kategorii powodzi się nieźle, bo prowadzą własne biznesy i mają dobre dochody. Jeśli „złamiemy” poziom wykształcenia przez dochód, to okazuje się, że na każdym poziomie edukacji ludzie o wyższych dochodach częściej głosowali na Trumpa.

Zagadka wyjaśniona – zamożniejsi przegłosowali biednych? Nie do końca. Inny obraz odsłania się, gdy spojrzymy, jak zmieniło się poparcie dla kandydatów Demokratów i Republikanów od czasu poprzednich wyborów prezydenckich. Różnica ta (określana angielskim terminem „swing”) pozwala uwzględnić nie tylko rozkład wyborczego poparcia, lecz również jego dynamikę. Otóż, jak pokazują wykresy na stronie „New York Timesa”, swing na rzecz Trumpa wśród białych wyborców był minimalny – wyniósł ok. 1%. Znacznie wyraźniejszy był natomiast wśród wyborców latynoskich, afroamerykańskich i azjatyckich. Jeśli spojrzymy na kategorie dochodowe, okaże się, że biedni wprawdzie częściej głosowali na Clinton, ale w tej ostatniej grupie swing przechylał się na stronę Trumpa. Odwrotnie z bogatymi: częściej głosowali na Trumpa, ale swing był wyraźnie w stronę Clinton.

Co istotne, najprawdopodobniej chodzi tu nie tyle o przepływy głosów, ile o spadek frekwencji – za ten efekt odpowiada nie tyle zmiana preferencji głosujących z Demokratów na Republikanów, co rezygnacja części demokratycznego elektoratu z udziału w wyborach.

Wyglądałoby więc na to, że Trumpa pośrednio wybrali biedni nie-biali wyborcy. Nie dlatego, że na niego postawili, lecz dlatego, że nie stawili się gremialnie przy urnach, by wybrać Clinton.

Dlaczego tak się stało? Niektórym odpowiedź wyda się oczywista: „Jak taka antypatyczna, siedząca w kieszeni Wall Street, establishmentowa kandydatka jak Hillary Clinton mogłaby w ogóle kogoś do siebie przekonać?”. Słabości kandydatury Clinton są dobrze znane, ale to jednak w najlepszym razie tylko część wyjaśnienia.

Spojrzenie na stan amerykańskiej gospodarki będzie pomocne w zrozumieniu zniechęcenia demokratycznych wyborców. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda dobrze. Po wstrząsie 2008 roku udało się szybko przywrócić wzrost gospodarczy. Zręczne zabiegi Obamy uratowały przed krachem amerykański przemysł samochodowy. Ekspansywna polityka pieniężna Rezerwy Federalnej zmniejszyła ciężar nadmiernego zadłużenia gospodarstw domowych. Od 2011 roku, gdy bezrobocie osiągnęło szczytowy poziom, udało się stworzyć 12 milionów nowych miejsc pracy. Jednak uważniejsze spojrzenie ujawnia poważne rysy, które pojawiają się na tym obrazie. 85% wzrostu gospodarczego w latach 2009-2015 trafiło do kieszeni 1% najbogatszych, podczas gdy przytłaczająca większość Amerykanów i Amerykanek nie odczuła poprawy. Mediana dochodów amerykańskiego gospodarstwa domowego wyniosła w 2015 roku 56 516 dolarów – w porównaniu z 57 423 dol. w roku 2007. Od roku 2011 spadło bezrobocie, ale spadła też aktywność zawodowa – co oznacza, że rosnąca liczba osób traci jakąkolwiek nadzieję na znalezienie pracy. Ponad 43 miliony Amerykanów i Amerykanek zmuszonych jest do korzystania z bonów na żywność.

Niską mobilizację mniej zamożnych wyborczyń i wyborców w sprawie głosowania na Clinton można więc również tłumaczyć ogólnym rozczarowaniem spuścizną polityki gospodarczej czasów Obamy. I nie ma wielkiego znaczenia, że sam Obama niewiele tu zawinił, będąc przez sześć z ośmiu lat swej prezydentury zmuszony do współpracy z republikańską większością w Kongresie. Większością zajadle nieprzyjazną jakimkolwiek programom społecznym i dostatecznie zdeterminowaną, by zaryzykować niewypłacalność rządu federalnego, byle postawić na swoim. W przeciwieństwie do Billa Clintona, który aktywnie prowadził ramię w ramię z Republikanami antypracowniczą politykę – czego symbolem stała się osławiona ustawa Personal Responsibility Act (1996), która stworzyła całą kategorię „pracujących biednych” – Obama miał raczej dobre propozycje, przynajmniej w krajowej polityce gospodarczej. To Republikanie wykorzystywali swoje przewagi, by prowadzić w Waszyngtonie walkę klasową przeciw biednym. Tyle że z punktu widzenia ludzi, którzy w 2008 roku głosowali z nadzieją, a potem nie dostrzegli widocznej poprawy, wniosek może być taki, że wybór Demokraty na prezydenta niewiele zmienia.

Czy potencjalni wyborcy Clinton nie zmobilizowali się do głosowania dlatego, że im nie zależało, czy raczej dlatego, że nie mogli? Pewnych wskazówek może dostarczać mapa frekwencji wyborczej. Spadek frekwencji w takich bastionach Demokratów, jak Kalifornia, Maryland czy Waszyngton (który przyjął niedawno prawo ułatwiające udział w wyborach, więc teoretycznie frekwencja powinna być tu wyższa), sugerowałby, że wyborcy Clinton chętniej mobilizowali się tam, gdzie ich głos mógł zaważyć na wyniku niż tam, gdzie sytuacja zdawała się rozstrzygnięta.

Jednak w miejscach takich jak Ohio, Michigan czy Wisconsin – dotąd głosujących w wyborach prezydenckich na Demokratów, a tym razem nieoczekiwanie zdobytych przez Trumpa – demobilizacja wyborców niekoniecznie musiała być dobrowolna. W stanach tych, podobnie jak w „wahającej się” Karolinie Północnej czy na Florydzie, ale także w bezpiecznych republikańskich bastionach jak Teksas czy Arizona, w ostatnich latach zaostrzyło się zjawisko voter suppression – manipulacji prawem wyborczym w celu pozbawienia faktycznej możliwości głosowania określonych kategorii obywatelek i obywateli. Dlatego wyniku tegorocznych wyborów w USA nie sposób zrozumieć bez uwzględnienia klasowej geografii politycznej.

Pozycyjna i manewrowa wojna klas

Ostatecznie Trump wygrał dlatego, że oprócz tradycyjnie „wahających się” stanów zdobył również stany tradycyjnie demokratyczne, które miały stanowić „niebieski mur” gwarantujący Clinton zwycięstwo. Chodzi o Michigan, Wisconsin, Pensylwanię i inne stany tworzące obszar „pasa rdzy” („rust belt”), jak określa się region dotknięty przez dezindustrializację wskutek liberalnej polityki handlowej, której symbolem stało się porozumienie NAFTA – wynegocjowane przez Busha seniora, a wdrażane przez Billa Clintona. Zdobycie stanów wahających się i „pasa rdzy” stało się możliwe dzięki połączeniu przez Trumpa pozycyjnej i manewrowej walki klasowej.

W amerykańskim systemie wyborczym walka w wyborach prezydenckich toczy się o głosy elektorskie, które zdobywane są w poszczególnych stanach. Clinton zdobyła o ponad 2 miliony głosów więcej w głosowaniu powszechnym, lecz mimo to przegrała walkę o prezydenturę, ponieważ w decydujących stanach Trump zdobył od kilkunastu do kilkudziesięciu tysięcy głosów więcej. Jak udało mu się to osiągnąć?

Wielu komentatorów zdumiewało się, że – szczególnie w ostatnich tygodniach kampanii – Trump skupiał uwagę na tradycyjnie demokratycznych stanach (po)przemysłowego Środkowego Zachodu, zamiast zgodnie z regułami sztuki intensyfikować obecność w stanach wahających się. Zarówno Trump, jak i Pence odwiedzali w kampanii wyborczej „pas rdzy” znacznie częściej niż Clinton i Kaine, a ponadto wychodzili poza większe ośrodki. Nie chodzi jednak tylko o to, że Trump dowartościował zapomniane regiony, lecz także o to, że do nich dopasował swój przekaz. Zwracając się w stronę protekcjonizmu, kandydat Republikanów zerwał z republikańską tradycją poparcia dla „wolnego handlu”. I to właśnie ta strategia przyniosła Trumpowi sukces. Jak sugerują analizy wyników na poziomie hrabstw, Trumpowi udało się przejąć demokratycznych wyborców w tych obszarach „pasa rdzy”, gdzie wciąż dominują stare przemysły. Okazał się skutecznym politycznym innowatorem, w konfrontacji „nowej” i „starej gospodarki” stawiając na tych, którymi prawie nikt się już nie interesował.

Nawet to jednak nie zagwarantowałoby Trumpowi zwycięstwa, gdyby nie prowadzona od dawna przez Republikanów pozycyjna walka klasowa nastawiona na wyeliminowanie z udziału w wyborach grup tradycyjnie głosujących na Demokratów. Zjawisko voter suppression przybrało na sile po orzeczeniu Sądu Najwyższego z czerwca 2013 roku (w sprawie Shelby kontra Holder). Sąd Najwyższy odesłał do lamusa kluczową część ustawy Voting Rights Act z 1965 roku, pozbawiając rząd federalny kontroli nad zmianami w stanowych regulacjach wyborczych. W efekcie nastąpił wysyp nowych regulacji, mających ograniczyć dostęp do urny afroamerykańskiej klasie ludowej. Zmniejszanie liczby lokali wyborczych, ograniczanie możliwości wcześniejszego głosowania, nowe wymogi dotyczące dowodów tożsamości, wykreślanie z rejestru tych wyborców, którzy ostatnio nie brali udziału w głosowaniu – to tylko kilka z najbardziej popularnych rozwiązań.

Zmiany w prawie wyborczym można oczywiście kwestionować na drodze sądowej, trwa to jednak dłużej i nie gwarantuje sukcesu. Tuż przed wyborami federalny sąd apelacyjny pozbawił mocy zmiany w prawie wyborczym w Karolinie Północnej. W orzeczeniu sędziowie stwierdzili, że zakwestionowane regulacje (m.in. skrócenie czasu na wcześniejsze głosowanie czy nowe wymogi dotyczące dokumentów tożsamości) „z chirurgiczną precyzją” wymierzone są w czarnych wyborców, a przy tym nie odpowiadają na żaden realny problem. Władze stanowe uzasadniały reformę prawa wyborczego potrzebą ochrony przed oszustwami wyborczymi, nie potrafiły jednak wskazać przypadków oszustw, które uzasadniałyby wprowadzane zmiany. Co ciekawe, w Północnej Karolinie znane są przypadki oszustw związanych z głosowaniem korespondencyjnym, jednak stan nie zamierzał ograniczyć możliwości takiego głosowania (korespondencyjnie częściej głosują biali). Wyrok sądu apelacyjnego nie został zresztą odrzucony przez Sąd Najwyższy jedynie dlatego, że chwilowo nie ma w nim republikańskiej większości i głosy sędziów rozłożyły się po równo (4 do 4).

Równie ciekawy był przypadek Ohio – „wahającego się” stanu w „pasie rdzy”. Władze stanowe postanowiły wykreślić z rejestru wyborców wszystkich, którzy nie głosowali od 2008 roku. Czystka objęła 200 tysięcy osób. Znowu w ostatniej niemal chwili sąd nakazał ponowne wpisanie tych osób do rejestru, a także umożliwienie oddania głosu tym, których nie zdążono już ponownie wpisać. Nie udało się natomiast przywrócić w drodze sądowej instytucji „złotego tygodnia” – kilkudniowego okresu, gdy można było tego samego dnia zarejestrować się w spisie wyborców i oddać wcześniejszy głos.

Zarówno Północna Karolina, jak i Ohio były w tegorocznych wyborach traktowane jako stany, o które toczy się walka. Jednak największy wpływ praktyki zniechęcania wyborców mogły mieć w tradycyjnie demokratycznym stanie Wisconsin. Początkowo informowano, że Trump wygrał w nim przewagą 27 tys. głosów (świeższe dane mówią o 22 tys.). Według szacunków stanowej komisji wyborczej, voter suppression mogło wyeliminować z udziału w wyborach nawet 41 tys. wyborców.

Zniechęcanie wyborców to oczywiście element międzypartyjnej rywalizacji – praktyki te mają na celu takie zniekształcenie reguł wyborczych, by zwiększyć szanse wyborcze Republikanów kosztem Demokratów. Rozpoznanie grup, które należy wykluczyć, by osiągnąć sukces, opiera się na kryteriach rasowych. Biali wyborcy chętniej głosują korespondencyjnie, czarni chętniej korzystają z możliwości wcześniejszego głosowania po niedzielnym nabożeństwie („souls to the polls”). Interpretacja tej polityki w kategoriach rasowych jest o tyle istotna, że to właśnie z tego względu manipulacje prawem wyborczym mogą być kwestionowane przez sądy. Jednak to, co pomaga wygrywać batalie prawne, niekoniecznie musi pomagać w walce politycznej. Zniechęcanie wyborców legitymizuje się pośrednio za pomocą rasizmu, ale jest również narzędziem polityki klasowej: uderza we frekwencję wyborczą w klasie ludowej (choć zdefiniowanej według kryteriów rasowych). Sprzeciw wobec tych manipulacji powinien nie tylko demaskować ledwie zawoalowany rasizm takich rozwiązań, lecz również ich głębszą klasową treść. Tylko ponowne opowiedzenie w języku klasowym o manipulacjach w prawie wyborczym pozwoliłoby przesunąć pole bitwy z polityki tożsamości na politykę równości.

Z tego punktu widzenia reakcje Demokratów na wynik wyborów mocno rozczarowują. Zarówno Hillary Clinton, jak i Bernie Sanders pogratulowali zwycięzcy, zamiast wytknąć, że wybory nie były do końca uczciwe i już od pierwszego dnia mobilizować własnych zwolenników do walki z jaskrawą niesprawiedliwością klasową. Równocześnie zaczęły oddolnie powstawać „ruchy kontroli wyborów”, zaś kandydatka Zielonych Jill Stein zebrała w ciągu paru dni kilka milionów dolarów na sfinansowanie wniosków o ponowne przeliczenie głosów w decydujących stanach – Wisconsin, Michigan i Pensylwanii. W przypadku Wisconsin sama zapowiedź kontroli sprawiła, że wynik Trumpa został skorygowany w dół o prawie 5 tys. przypisanych mu „omyłkowo” głosów. Przeliczanie głosów raczej nie wpłynie na ostateczny wynik wyborów, może jednak osłabić legitymację nowego prezydenta. „Ruchy kontroli wyborów” wskazują raczej na ryzyko błędów w głosowaniu elektronicznym i możliwą ingerencję rosyjskich hakerów niż na manipulacje prawem wyborczym w interesie klasy panującej. Ich wpływ na przyszły układ w wojnie klasowej pozostaje więc kwestią otwartą i zależy od dwóch czynników: gotowości lewicowych polityków głównego nurtu do trwalszego związania się z tymi inicjatywami oraz umiejętności powiązania (niebezpodstawnych) podejrzeń o ingerencję Putina ze sprzeciwem wobec polityki voter suppression. Dziś trudno powiedzieć, czy (przynajmniej niektórzy) Demokraci podejmą to wyzwanie.

Pod innym względem jednak strategia Demokratów wydaje się rozsądna. Zamiast wyczekiwać na porażkę Trumpa i odliczać dni do kolejnych wyborów w oczekiwaniu na rewanż, postanowili wspierać prezydenta w tych obszarach, gdzie odchodzi on od republikańskiej ortodoksji w stronę tradycyjnie lewicowego programu. Decyzja zapadła niemal pierwszego dnia po wyborach. W sprawach dotyczących praw kobiet i mniejszości czy ochrony środowiska Demokraci chcą być opozycją zdecydowaną i wyrazistą. Natomiast w kwestiach takich jak inwestycje w infrastrukturę, ulgi podatkowe na dziecko, płatne urlopy rodzicielskie czy rewizja porozumień handlowych może okazać się, że Trump będzie mógł prędzej liczyć na poparcie Demokratów niż Republikanów. Przynajmniej pod tym względem amerykańska opozycja jest mądrzejsza od polskiej.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie