Nowe techniki wyzysku pracowników

·

Nowe techniki wyzysku pracowników

·

Przyznam, że wzdrygam się, gdy ktoś wywołuje temat nowych technologii w kontekście wyzwań społecznych. Budzą się wtedy we mnie najgorsze stereotypowe wyobrażenia. Od razu myślę o niebezpiecznym zachwycie nad pomysłami miliardera Elona Muska lub o nadmiernie optymistycznej wierze w rewolucyjny potencjał drukarek 3D. Uważam, że ludzie podejmujący taką tematykę pokładają zbyt duże nadzieje w tym, że sam rozwój techniczny rozwiąże problemy, z którymi borykają się społeczeństwa kapitalistyczne.

Na szczęście nie jest tak źle i wśród osób interesujących się nowymi technologiami są ludzie, którzy patrzą na ich rozwój nie tylko z zainteresowaniem i nadzieją, ale też z odpowiednią dozą dystansu i sceptycyzmu. Na przykład autorzy i autorski książki „#FutureInsights. Technologie 4.0 a przemiany społeczno-gospodarcze” pod redakcją Krzysztofa Kozłowskiego i Jana J. Zygmuntowskiego.

Czym są tytułowe technologie 4.0? Zygmuntowski i Kozłowski piszą we wstępie o czterech rewolucjach: neolitycznej, przemysłowej, cyfrowej i wreszcie o zmianach pozwalających za pomocą zaawansowanych technik sztucznej inteligencji lepiej zbierać i wykorzystywać informacje. Mówiąc zatem najprościej, technologie 4.0 to narzędzia i rozwiązania związane z rozwojem internetu oraz dalszym postępem w dziedzinie komputeryzacji. Książka stanowi analizę szans oraz, głównie, ryzyka, jakie się z nimi wiążą.

Na przykład Zygmuntowski pisze o platformach wielostronnych, takich jak Uber czy Airbnb. Często określa się je za pomocą sformułowania „ekonomia współdzielenia”, które wywołuje jak najlepsze skojarzenia. Czy współdzielenie nie jest wspaniałą rzeczą. Czy to właśnie nie czegoś takiego potrzebujemy w naszym cynicznym świecie? Zarówno Uber, jak i Airbnb są reklamowane jako wspaniałe przykłady rozwiązań technologicznych pomagających w swobodny sposób łączyć usługodawców z klientami. Rzeczywistość, jak zauważa Zygmuntowski, jest jednak o wiele bardziej skomplikowana. Na przykład właściciele Ubera przedstawiają go jako usługę informatyczną, choć tak naprawdę wszyscy wiedzą, że oferuje on przewozy osobowe. Ten trik pomaga ominąć Uberowi konieczności podporządkowania się regulacjom nakładanym choćby na taksówki. Nie dość, że takie rozwiązanie daje firmie przewagę konkurencyjną, to jeszcze – a raczej przede wszystkim – pomaga jej omijać obowiązki związane z prawami pracowniczymi.

Spotkałem się z memami sugerującymi, że ludzie walczący z Uberem przypominają naszych przodków, którzy próbowali ocalić konie jako główny środek transportu. Sugestia jest jasna – przeciwnicy Ubera są z innej epoki i hamują postęp. Rzecz w tym, że ta nowa, uberowska epoka bardzo przypomina starą kapitalistyczną historię o wzbogacaniu się kapitalistów kosztem klasy pracowniczej za pomocą cwaniackiego omijania reguł gry.

O Uberze wspomina także Zuzanna Kowalik w tekście na temat gig economy. Ten anglojęzyczny termin nie doczekał się jeszcze ustalonego przekładu na język polski. Niektórzy proponują tłumaczyć go jako „ekonomia na żądanie”. Jak pisze sama Kowalik, gig economy obejmuje pracowników, „których życie zawodowe oparte jest na wykonywaniu zadań dla różnych osób lub organizacji. Może to być zaprojektowanie logo firmy, lecz również przewozy osób lub sprzątanie”. Autorka słusznie zauważa, że działalność Ubera należałoby określać za pomocą właśnie tego terminu, a nie szlachetnie i myląco brzmiącego sformułowania „ekonomia współdzielenia”.

Popularność gig economy jest związana z rozwojem Internetu. Ułatwia on bowiem szybkie wyszukiwanie pracowników i, mówiąc brutalnie, pozbywanie się ich, gdy przestają być potrzebni. Kowalik przywołuje w tym kontekście słowa prezesa CrowdFlower: „Przed pojawieniem się internetu byłoby naprawdę ciężko znaleźć kogoś, kazać mu usiąść na 10 minut, by wykonał swoje zadanie, a potem go zwolnić – a właśnie to robisz dzięki technologii. Znajdujesz ich, dajesz jakieś małe zadanie, a potem, gdy ich już nie potrzebujesz, po prostu się ich pozbywasz”.

Autorka tekstu słusznie zauważa, że choć tego typu stosunki pracy próbuje się reklamować za pomocą atrakcyjnych słów w rodzaju „elastyczność” czy „samozatrudnienie”, to w rzeczywistości zazwyczaj prowadzą one do pogorszenia sytuacji pracownika na rynku. Ludziom zatrudnionym w taki sposób trudniej bowiem zakładać związki zawodowe i dopominać się zbiorowo o lepsze warunki pracy. Co gorsza, zdarzają się takie sytuacje, gdy wykonywane przez nich zadania w ogóle nie są rozpoznawane i traktowane jako pracownicze. Małe, dziesięciominutowe zlecenia łatwo przecież reklamować jako „staż”, „wolontariat” czy – mój ulubiony argument – „sposób na zdobycie doświadczenia”. Trudno w związku z tym nie zgodzić się z puentą Kowalik: „postęp technologiczny może znacznie przyczynić się do poprawy jakości społeczeństw, ale w jego imię nie można zgodzić się na oddanie praw pracowniczych, za które związkowcy ginęli niegdyś na ulicach miast. Dziś świat gig economy to świat sprzed Rooseveltowskiego Nowego Ładu, gdzie nie ma mowy o balansie sił aktorów społecznych, a kolektywny głos pracowników nie istnieje”.

Podobnie krytyczny ton pojawia się w innych tekstach zgromadzonych w książce. Konrad Grabowicz używa nawet mocnego sformułowania „feudalizm technologiczny”, aby opisać zagrożenia związane z rozwojem technicznym w świecie wielkich korporacji i nierówności społecznych. „Coraz więcej przesłanek świadczy o tym, że społeczeństwa państw wysoko rozwiniętych wracają do takiego stanu własności (w tym wypadku główną rolę będzie odgrywała własność niematerialna), który wytwarza własną hierarchię i relacje dostępu/pracy za dostęp” – pisze Grabowicz. Kamil Gapiński dodaje do tego ponurego obrazu niebezpieczeństwa związane z cyberprzestępczością, a Filip Lubiński z bezrobociem technologicznym. Choć ten drugi stara się dodać do swoich rozważań trochę optymizmu, pisząc o bezwarunkowym dochodzie podstawowym jako potencjalnym sposobie na zawarcie nowej umowy społecznej gwarantującej ochronę klasie średniej i niższej w nowym otoczeniu społecznym.

Pierwiastek optymizmu jest jeszcze mocniej obecny w tekstach Karoliny Porębnej o nordyckim modelu rozwoju, Tomasza Janasza i Michała Hetmańskiego o samochodach bezzałogowych oraz Grażyny Meller o energii elektrycznej w Afryce Subsaharyjskiej. Cała wymieniona czwórka stara się znaleźć albo dobre strony rozwoju technicznego, albo sposoby na radzenie sobie z nim. Dobrze, że takie teksty też znalazły się w książce, bo sugerowanie, że nowe technologie są czymś z natury złym, byłoby rzecz jasna przesadą i przejawem lekkomyślności. Każda z osób czytających ten tekst korzysta w jakiś sposób z jej zalet. Rzecz w tym, aby nie popadać w nadmierny zachwyt z powodu pojawiania się nowych technologii, ponieważ same w sobie nie rozwiązują one jeszcze najważniejszych problemów ludzkości. Z czego zresztą nawet ci optymistyczniejsi autorzy i autorki zdają sobie doskonale sprawę.

W ogólnym rozrachunku wydźwięk książki pozostaje jednak zdecydowanie krytyczny. To dobrze. Nie dlatego, że technologia jest czymś z gruntu złym – przeciwnie, ma wiele zalet – albo że sceptycyzm jest najwyższą z cnót. Po prostu w przestrzeni publicznej naprawdę nie brakuje entuzjastów nowych rozwiązań technicznych. Dobrze, że dla przeciwwagi pojawiają się też uzasadnione głosy krytyczne. Jeszcze lepiej, że skupiają się one na sytuacji pracowników, czyli większości z nas. W tej kwestii nic się nie zmienia od wieków. Rozwój techniczny musi być związany z określonymi działaniami politycznymi, aby poprawić sytuację klasy pracującej. W przeciwnym wypadku staje się kolejnym narzędziem wyzysku.

dr Tomasz S. Markiewka

1105_powiekszenie

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie