Oparte na faktach

·

Oparte na faktach

·

Nieczęsto zdarza się, aby rządowy materiał analityczny, bez jakiegokolwiek przełożenia na prawodawstwo, miał szansę zmienić postrzeganie sytuacji w kraju przez jego elity. Niedawno opublikowana została analiza, która powinna „zmienić wszystko”. Jeden z liberalnych komentatorów ekonomicznych z przerażeniem skonstatował, iż ostatni raport Ministerstwa Finansów pokazuje, że Polska notuje poziomy nierówności dochodowych znane z „afrykańskich satrapii”. O jakim raporcie mowa? Zacznijmy od zarysowania tła.

Optymiści i krytycy

Od lat istnieją dwie interpretacje na temat porządku społeczno-ekonomicznego w Polsce. Pierwsza interpretacja („optymistyczna”), dominująca w publicznym dyskursie, mówi, iż (neoliberalny) porządek społeczno-ekonomiczny w naszym kraju został ukształtowany w trakcie ostatnich trzech dekad w sposób zasadniczo poprawny, biorąc pod uwagę punkt wyjścia oraz wyzwania modernizacyjne. Druga interpretacja, „krytyczna”, ocenia porządek społeczno-ekonomiczny jako niesprawiedliwy i odrzuca argumenty o jego zasadniczej bezalternatywności.

Optymiści od zawsze wskazywali na dwie przesłanki legitymizujące istniejący stan rzeczy. Po pierwsze, o ile podział dochodu narodowego z roku na rok stawał się coraz bardziej nierówny względem czasów PRL, o tyle ogólne tempo wzrostu dochodu narodowego sytuowało nas w wąskim gronie kilku liderów wzrostu w regionie (razem z m.in. Estonią i Słowacją). Gospodarczy „tort”, chociaż nierówno dzielony, zaczął solidnie rosnąć. Po drugie, charakter transformacji pozwolił uniknąć jednoznacznie oligarchicznego ustroju, na co zdawały się wskazywać dostępne dane o rozkładzie dochodu, na czele z tzw. wskaźnikiem Giniego, nieodbiegające w wyraźny sposób od poziomów notowanych w wielu krajach Europy Zachodniej, będącej wzorem i celem polskiego „nadganiania”.

Interpretacja optymistyczna była w latach dziewięćdziesiątych hegemoniczną, ze względu na absolutną przewagę medialną ośrodków akceptujących neoliberalny, mocno wolnorynkowy sposób kształtowania regulacji społeczno-ekonomicznych. Działo się tak również z uwagi na bardzo wysoki poziom akceptacji nowego porządku przez społeczne elity, w tym elity merytokratyczne, obsadzające kluczowe instytucje państwa. Główne osie konfliktów politycznych również nie przebiegały w ostry sposób wokół kwestii podziału dochodu narodowego, a częściej wokół kwestii tożsamościowych, afer, lub abstrakcyjnego albo uzasadnionego odczucia technokratycznej „niekompetencji” tej lub innej władzy (chociaż kwestie gospodarcze grały swoją rolę w wyborach, np. w roku 2001). Efektem było spore przyzwolenie na bezalternatywny porządek neoliberalny.

Jeszcze 10-15 temu interpretacja krytyczna była absolutnym marginesem w dyskursie medialnym. Jedynymi mediami skłaniającymi się ku tej interpretacji były media Tadeusza Rydzyka oraz zupełnie niszowe wydawnictwa prospołeczne, takie jak „Nowy Obywatel”. Politycznie, do momentu radykalizacji retoryki Prawa i Sprawiedliwości, opcja ta również znajdowała się w mniejszości, znajdując wyraz w formacjach zdobywający poparcie około jednej czwartej elektoratu (LPR, Samoobrona). Stopniowo, w ciągu ostatnich kilkunastu lat środowiska prawicy coraz mocniej zaczęły kwestionować porządek społeczny i zbliżać się do pozycji krytycznej. Prawicowa wersja interpretacji krytycznej opisywała prawdziwe symptomy, jednak stawiając diagnozę w większości fałszywą. Wskazywała na „złe elity” jako winnych społecznych bolączek, w tym ubóstwa i rozwarstwienia. Jedyną odpowiedzią byłaby wymiana elit na „dobre”.

To podejście odległe jest od rzetelnej analizy podstawowych uwarunkowań systemowych rosnących nierówności i innych plag społecznych, przedstawianej przez środowiska prospołeczne. Te uwarunkowania to, m.in. miękki kodeks pracy, słaba kontroli jego przestrzegania, niewielka rola dialogu społecznego, niewielki udział dużych przedsiębiorstw w gospodarce, słabnąca pozycja przedsiębiorstw państwowych, samorządowych i spółdzielczych, prywatyzacja dużej części naturalnych nierynkowych monopoli, czasowe ustanowienie renty sektora finansowego na części systemu emerytalnego (tzw. OFE), faktycznie nieprogresywny system podatkowy, i wiele innych. Do tych czynników dochodziły kolejne, w wielkim stopniu niezależne od polityki i regulacji krajowych, jak np. półperyferyjny status gospodarki polskiej w globalnych łańcuchach wartości oraz deregulacja i liberalizacja handlu międzynarodowego i powiązana z nim globalizacja, a także neoliberalny, antyinflacyjny i antyinterwencjonistyczny konsensus w polityce gospodarczej, forsowany przez organizacje międzyrządowe. W interpretacji prawicy wszystkie te czynniki miały mniejsze znaczenie, niż bycie rządzonym przez „złych ludzi” o „złej woli”.

Odkrywając fakty

Ze względu na (relatywnie świeżą) asocjację z radykalizującą się prawicą, krytyka porządku społeczno-gospodarczego jest zatem obarczona cieniem wysuwanych przez to środowisko niepoważnych diagnoz, groteskowych recept, leniwego myślenia życzeniowego. Chociaż w społeczeństwie pasywna akceptacja neoliberalizmu zdaje się maleć (czego znakiem jest szeroka akceptacja programu 500+), to wśród społecznych elit (medialnych, biznesowych, urzędniczych i innych) wiara w słuszność społeczno-gospodarczej ścieżki, po której podążała Polska od 1989 roku, jest nadal bardzo wysoka. Dla tej grupy wszystko zdawało się potwierdzać optymistyczną narrację: doświadczenia osobistego relatywnego sukcesu ostatnich trzech dekad, wyspowa modernizacja i zapełnienie metropolitalnych przestrzeni publicznych artefaktami nowoczesności oraz dobierany przez media wyciąg z rzeczywistości.

Optymistyczny ogląd świata nie był zbudowany, jak chcą niektórzy, wyłącznie na poznawczych niedostatkach i egoizmie beneficjentów transformacji. Dla klasy średniej Polska była w dużej mierze krajem relatywnie szerokich możliwości i faktycznie istniejącej ścieżki merytokratycznej. Fakt, iż ścieżka ta jest dostępna dla grup o relatywnym przywileju, nie była oczywista. Dane zdawały się potwierdzać narrację optymistów. Wskaźnik Giniego (im niższy, tym mniejsze rozwarstwienie) miał lokować się na poziomie ok. 0,3, czyli blisko średniej unijnej. W samozadowolenie wprawiały badania panelowe ludności (POLPAN), pokazujące rosnące zadowolenie Polaków ze swojej sytuacji. Twarde liczby przemawiały za uznaniem sukcesu jeśli nie całego, to przynajmniej znaczącej większości społeczeństwa, co potwierdzały swoim autorytetem poważne opiniotwórcze media oraz naukowcy o środowiskowej reputacji. Przy braku innych przesłanek, Polak z klasy średniej akceptował te „fakty”, bez możliwości nawet poznania metodologicznych słabości takiej analizy rzeczywistości czy alternatywnych opinii.

Krytycy kursu neoliberalnego mieli niełatwe zadanie. Trudno było oczekiwać przezwyciężenia wpływów instytucjonalnych zwolenników istniejącego porządku społeczno-gospodarczego np. na legislację czy ośrodki eksperckie. Sprzyjające neoliberalizmowi były, i w większości nadal są, główne media. Dodatkowym utrudnieniem był brak danych jednoznacznie wskazujących na dużą skalę problemu, mimo iż realia poza Polską metropolitalną dawały istotne przesłanki do bicia na alarm. Nierówności rosły podczas polskiej transformacji, gdy w wielu miejscach upadały duże zakłady pracy, zwijana infrastruktura utrudniała awans osobom z prowincji, niepewne i śmieciowe warunki zatrudnienia nie zabezpieczały przed nieprzewidzianymi zdarzeniami. Odzwierciedlenie w statystykach można było zauważyć, ale na poziomie zagregowania tak dużym, że ocierającym się o abstrakcję – podział dochodu między pracę a kapitał uprzywilejowywał ten drugi znacznie bardziej, niż w krajach, do których realiów aspirowaliśmy. Również podatki dochodowe nie miały korekcyjnej roli redystrybucyjnej, jak na upragnionym Zachodzie. W kraju ekonomicznie wyedukowanym na modłę neoliberalną, wyższa progresja podatkowa do dziś jest pomysłem niepopularnym.

Krytycy od dawna podejrzewali, iż nierówności są faktycznie o wiele wyższe niż wskazywały na to oficjalnie podawane dane ankietowe GUS. Już kilka lat temu jednemu z ekonomistów udało się dotrzeć do danych PIT z województwa dolnośląskiego, wskazujących, iż poziom nierówności dochodowych jest znacznie wyższy, niż podawanych w statystykach GUS. Do podobnych wniosków doszli niedawno badacze powiązani z Thomasem Pikettym: P. Bukowski i F. Novokmet. Brakowało jednak danych pozwalających na jednoznaczne wnioski.

Dopiero wydany w tym miesiącu raport Ministerstwa Finansów „Wybrane aspekty systemu podatkowoskładkowego na podstawie danych PIT i ZUS 2016” pozwala na skok jakościowy, jeśli chodzi o poziom wiedzy na temat rozkładu dochodów Polaków. Analiza została opracowana w oparciu o połączone bazy danych podatkowych i ubezpieczeniowych.

Raport Ministerstwa Finansów, jest „dymiącym pistoletem”, dowodem, przyłapaniem neoliberalizmu na gorącym uczynku. W komentarzach medialnych do raportu skupiono się na różnych poziomach nierówności między województwami oraz na wysokim poziomie nierówności w województwie mazowieckim. Takie ujęcie wskazuje na poboczną ciekawostkę, podczas gdy główne, druzgocące wnioski wyłaniają się na poziomie kraju. Wskaźnik Giniego na poziomie 0,51 stawia Polskę w jednym rzędzie z krajami Afryki subsaharyjskiej. Sceptycy mogą debatować na temat teoretycznej porównywalności różnych metod pomiaru między krajami, jednak inne fakty z raportu nie powinny podlegać debacie. Z raportu dowiadujemy się, iż 1 (słownie: jeden) procent Polaków o najwyższych dochodach uzyskuje 14 procent dochodów wszystkich podatników. Statystyczny „Polak z jednego procenta” uzyskuje więc 14-krotnie większy dochód niż po prostu statystyczny Polak.

Jak to możliwe? Najbogatsi podatnicy najczęściej czerpali dochody z działalności gospodarczej (opodatkowanej często w liniowy sposób). Podczas gdy mechanizmy rynkowe kreują nierówności, system podatkowo-składkowy ich nie niweluje, lecz wręcz powiększa. Podatnicy uzyskujący dochód powyżej miliona złotych brutto są efektywnie opodatkowani (łącznie ze składkami) średnio na poziomie 20%, podczas, gdy dla najbiedniejszych, o dochodzie do 10 tysięcy złotych brutto, obciążenie podatkowo-składkowe wynosi blisko 60%. Jednocześnie zamożni posiadają dodatkowe źródła dochodu, jak np. papiery wartościowe, ale też nieruchomości (za wynajem których, jak można się domyślać, płacą mniej zamożni).

Powyższe grafiki pochodzą z raportu omawianego w tekście

 

Metodologicznie raport daje obraz bliski pełnego, ale nie pełen. Z jednej strony nie uwzględnia (nie rozliczających się PIT) rolników i bezrobotnych, co zapewne mocno powiększyłoby wskaźnik nierówności, ale z drugiej strony nie uwzględnia również wpływu 500+. Nie wskazuje też (z braku danych) roli czynnika majątkowego, który wpływa na dochód do dyspozycji: niski dochód dla osoby z własnym mieszkaniem jest dużo mniej uciążliwy niż dla wynajmującego lub kredytobiorcy. Można się jednak domyślać, że dzięki wysokim dochodom osoby lepiej zarabiające są w stanie zgromadzić majątek pozwalający na niezmniejszanie dochodu do dyspozycji.

Od krytyki do praktyki

Autorom raportu oraz wszystkim, którzy przyczynili się do jego powstania, należą się słowa wdzięczności. Ich praca wskazuje, jak duży potencjał analityczny istnieje w instytucjach państwa. Słusznie autorzy i ministerstwo zbierają dziś gratulacje od środowiska ekonomicznego za swoją pracę. Pod względem naukowym ich materiał przysłuży się wielu wartościowym opracowaniom. Główna wartość leży jednak w roli, jaką powinien odegrać poza wąskim środowiskiem zawodowych ekonomistów.

Obecny system społeczno-ekonomiczny wymaga mocnych korekt. Jest to sprawa ważna nie tylko z punktu widzenia obowiązku etycznego, ale też pragmatyki. W widoczny sposób nierówności ekonomiczne i różnice doświadczeń między ścieżką merytokratyczną a ścieżką ograniczonych szans przekładają się na poparcie ksenofobicznych populistów rozpoczynających swój marsz po władzę w krajach Europy. Ignorowanie problemu byłoby groźne dla wszystkich, gdy łańcuch przyczynowo-skutkowy między neoliberalizmem a społecznym rozpadem jest już jasny. Raport Ministerstwa Finansów wytrąca z ręki argumenty tym, którzy chcą usprawiedliwić bezczynność. Szukanie wymówek musi się skończyć w obliczu niezaprzeczalnych faktów, podobnie jak skończyło się negowanie problemu smogu.

Jak pisałem na początku, ten raport powinien „zmienić wszystko”, gdyż w przeciwieństwie do dowodów anegdotycznych nie zawiera narracji, lecz fakty. W polskiej debacie na temat nierówności społecznych nie będzie można go zignorować. Powinien – ale nie wstrzymujmy oddechu w oczekiwaniu. Czy w naszej rzeczywistości wiedza wystarcza do podjęcia działań? Przykład smogu jest dobrą ilustracją – od zrozumienia i potakiwania do znaczących działań droga jest daleka. Podobnie jest w przypadku nierówności. W świecie Zachodu wytworzył się wręcz rynek na powtarzanie ex cathedra „byliśmy głupi” i stawianiu jeżeli nie przenikliwych, to na pewno trafnych diagnoz, za którymi jednak nie idzie praktyka.

To podejście pozwala na długie kursowanie po panelach dyskusyjnych lub promocjach własnych książek. Ta w teorii krytyczna postawa kończy się nagle przy jakiejkolwiek możliwości wsparcia faktycznej zmiany. O tym, jak nierówności niszczą społeczeństwa i karczują drogę do zwycięstw ksenofobicznemu populizmowi, pisali w ostatnich latach m.in. Robert Peston, Ed Luce, Iwan Krastew, i wielu innych dziennikarzy, komentatorów i publicznych intelektualistów mainstreamu (lista byłaby bardzo długa, można by ją uzupełnić również o polskich autorów). Brytyjczyk Peston nie posiada się ze złości na obecny stan rzeczy, nie powstrzymując się przed bluzgami na status quo nawet w tytule swojej książki. Kiedy jednak w swoim kraju ma przemyślany projekt polityczny (Partia Pracy Jeremy’ego Corbyna), proponujący wiarygodne rozwiązania problemów, Peston nie znajduje dla niego nawet jednego dobrego słowa.

Ten schemat powtarza się w kolejnych krajach przy kolejnych okazjach. Kiedy ze statystyk o nierównościach lub podziałach społecznych można ukuć zręczny cytat pełen moralnego wzmożenia – kolejka chętnych jest długa. Kiedy przychodzi do poparcia inicjatyw faktycznie walczących z problemami (choćby w ograniczony sposób) – robi się pusto. Dla Edwarda Luce’a zwieńczeniem dobrej analizy problemu staje się groteskowe lokowanie nadziei w osobie… Emmanuela Macrona (oczywiście do czasu, gdy niespodziewanie „okaże się”, że ten nie sprosta wyzwaniu). W czym więc rzecz i po co ta farsa? Kto nie rozumie tego, co się dzieje, a kto nie chce uczynić pożytku z dostępnej wiedzy? Czy nominalny krytyk nie zachowuje się jak optymista, który nic nie chce zmieniać?

Pozostaje nie zwracać uwagi na tych, którzy krytykują obecny stan rzeczy tylko w teorii. Upowszechnienie się krytycznej interpretacji obecnego porządku, coraz bardziej prawdopodobne, powinno być dla prospołecznych środowisk dopiero początkiem. Zdezorientowanemu społeczeństwu sprzedawani są w krytycznej otoczce zarówno cyniczni populiści, jak i bezideowi technicy kampanii wyborczych. Od nich ruchy prospołeczne muszą się odróżnić wyrazistą wizją, popularnym konkretem i widoczną praktyką.

Krzysztof Mroczkowski

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie