De gustibus disputemus

·

De gustibus disputemus

·

Maseczki to niezła rzecz na nasze czasy zawieszenia, czasy socjologicznego interregnum. Teraz nie widać śmiejących się ust. Teraz można zobaczyć oczy.

Przez ostatnie dziesięciolecia żyliśmy w świecie, gdzie zewsząd otaczały nas wizerunki gładkich roześmianych osób: na billboardzie reklamującym dom spokojnej starości widnieje młodociana starsza pani obnażająca perłowo-białe zęby. Strona internetowa banku otwiera się na coraz bardziej ekstatyczne uzębienia zapatrzonych w komórki i horyzont dali ludzi. Website’y uniwersytetów pokazują grupki różnorasowych młodych osób prezentujących orgię bieli zębów. Zęby szczerzy na nas przystojny lekarz na reklamie przychodni. Tryska śmiechem ogłoszenie o poważnej konferencji naukowej. W odpowiedzi na pytanie o powód rosnącej ilości zachorowań, młoda polityczka wybucha perlistym śmiechem. Śmiali się do nas politycy, prezesi, przedsiębiorcy. Pełen błyszczący garnitur zębów prezentowali szefowie psychopaci, pozbawieni empatii administratorzy, oszuści celebryci zgrywający ekspertów od wszystkiego. Permanentny mega uśmiech był obowiązkowym elementem wyposażenia każdego człowieka sukcesu. Rzadko zadawaliśmy sobie trud, by popatrzeć w ich oczy, bo te zęby odciągały uwagę od oczu, które zupełnie się nie śmiały. Pochodziły jakby z zupełnie innej estetyki i logiki twarzy. Dwa niepasujące do siebie puzzle. Czemu tak długo dawaliśmy się na to nabrać? Gdy szczęka jest zasłonięta, to wiadomo, na co patrzeć. Maseczka pomaga w namyśle nad tym, co ma dla nas więcej sensu, a także w skupieniu. Bardzo często widzimy piękno, choć odciąga od niego naszą uwagę milion bodźców i impulsów. Nie było dotąd przestrzeni na to, by się nad tym zamyślić.

W ramach zdalnych zajęć z przedmiotu poświęconego zarządzaniu i twórczości zadałam ostatnio moim studentom zadanie domowe – by odpowiedzieli krótko na pytanie, czym dla nich jest piękno. Zebrałam prawie sto odpowiedzi, w znakomitej większości bardzo oryginalnych, niepowtarzających się, osobistych. Niektóre były tak piękne, że nie chcę ich cytować – są ziarnami, z których studenci zbudują, wyhodują, coś wielkiego, jestem o tym przekonana. Jednak chcę opowiedzieć o nich, używając myśli moich studentów i słów splecionych razem: moich i ich. Myślę, że tak będzie dobrze.

Pisali o deszczu. Deszcz wzbudza spokój, dźwięczy na parapecie, ten rytm sprawia, że czujemy, jak chłoną go zmęczone suszą rośliny, jak pojawia się równowaga w naturze. Deszcz łączy nas z życiem na zewnątrz. Pisali o tym, co drobne i ulotne, co można dostrzec naprawdę we wszystkim: w przyrodzie, ludziach, relacjach czy w codziennych chwilach. Staliśmy się na to obojętni, bo przestaliśmy dostrzegać piękno w drobnych rzeczach, gestach, ludziach. Ta ulotność łączy zachód słońca z uśmiechem bliskiej osoby i ze wzgórzem pełnym dmuchawców – jest to zwykła codzienność, ale w swojej prostocie i ulotności jest piękna.

Pisali o produktach własnych rąk. Nie chodzi o dumę ani o autorstwo, ani o sukces, lecz o piękno zadowolenia z pracy dobrze wykonanej. Taki przedmiot nie jest niczym niezwykłym, może nawet jest czymś przypadkowym. Ale powstał z ich rąk, starań i czasu. Wykonany od początku do końca – to właśnie jest piękne. Pisali o pierogach – gdy zostaną własnoręcznie ulepione i ugotowane, to praca włożona w nie sprawia, że są piękne. Każdy jest troszkę inny.

Pisali o drugim człowieku. Nie takim, który wygląda jakby przypadkiem przemierzał ulice miasta, zamiast stąpać po luksusowym wybiegu podczas pokazu mody, tylko o takim nieświadomym swojego piękna, spotkanym przypadkiem – starszy mężczyzna stojący przede nami w kolejce do kasy, kobieta opadająca w zmęczeniu na wolne miejsce w autobusie. Te momenty pokazują najprawdziwiej i najpełniej, że te osoby są, coś przeżyły. Tak jak przykładem pięknych, niezwerbalizowanych mikronarracji są spracowane ręce uwiecznione przez Henryka i Janinę Mierzeckich. W odpowiedziach pojawiały się zresztą nieraz nawiązania do fotografii, obrazów, filmów: Mierzeckich, Zofii Rydet, filmu Mekasa „As I Was Moving Ahead Occasionally I Saw Brief Glimpses of Beauty”. Takie piękno pomaga dostrzec, że wszyscy jesteśmy częścią czegoś dużo, dużo większego od nas samych, pojedynczo. Miłość znajduje się bardzo blisko takiego piękna.

Pisali o ludzkich gestach, o „dzień dobry”, o zwykłej uprzejmości, o sympatycznym geście. To znak, że druga osoba życzliwie jest tam gdzieś, obok. Pisali o niesamowitym pięknie piegów bliskiej osoby, które czynią ją niepowtarzalną i jedyną na świecie, nawet jeśli ona wstydzi się tego i uważa za defekt. Taka uroda, gdzie nie byłoby miejsca na piegi, nie jest piękna. Nie przyciąga czułości – raczej odpycha, znieczula. Pisali o tym, że piękno jest w tym, co codzienne i błahe: rodzina przy stole, wspólny obiad, układanie lego razem z bratem. Piękne jest to, jak teraz, w czasie epidemii, widać wyraźnie, że piękno jest zupełnie gdzie indziej, niż wskazują palce na reklamowych billboardach.

Pisali o roślinach. Mlecze to najpiękniejsze kwiaty, bo są proste, ale mają wiadomość do przekazania – przyszła wczesna wiosna. To jest zwykła wiadomość, nietrwała, efemeryczna. Ale dobrze jest się móc przywitać, a potem pożegnać z fazą pory roku. Pisali o rozwijającym się bzie i odważnie kwitnących niezapominajkach. Pisali o drzewach. Właściwie to bardzo dużo pisali o drzewach. Drzewa nas pocieszają, drzewom można ufać, drzewa są samą kwintesencja życia, są ukojeniem, są antydepresantem. Wreszcie, drzewa wyprowadzają nas na spacer – tak, właśnie tak. Jesteśmy jak psy na smyczy, a one wyprowadzą nas na zaczerpnięcie tchu. Pisali o zwierzętach, które pojawiają się na blokowisku. Skupiony sąsiad z psem. Przebiegająca po przebiegła sarna. Wieczorami wiewiórki chowają się za samochodami. W dzień lis przechadza się nieopodal sklepowego parkingu. Piękne jest to, jak planeta się odradza tam, gdzie stoimy, razem z nami i naszymi osiedlami.

Miasto też jest piękne. Pisali o tym, jak pięknie jest, gdy budzi się rano do życia. Usiąść rano z kubkiem herbaty lub kawy w oknie i patrzeć, celebrować poranki. Piękne jest to, jak poranne promienie słoneczne padają na ulice, ludzie spieszą się do pracy, ktoś jedzie na rowerze… Świadomość bycia we wnętrzu jakiegoś wielkiego organizmu, nie do końca odgadnionego; czasami zapomina się o tym, że miasto jest organizmem, ale rano, gdy się budzi, łatwo jest je na tym przyłapać.

Pisali o zapachu asfaltu po deszczu, o wędrówce chmur po niebie, o nagłym wrażeniu, że kolory gryzą się ze sobą. Pisali o starych, znoszonych trampkach, o bluzie kupionej na ciuchach za bezcen. Pisali o rozmowach mimo wszystko, mimo maseczek i zoomów, tych momentach zrozumienia, kiedy okazuje się, że ktoś podobnie do nas przeżywa świat. Że technologia jednak nie dzieli, choć sama z siebie nie łączy. Bliskość jest mocna, pozostaje we wspomnieniu bardziej, niż w natychmiastowym skypie.

Jeśli cokolwiek się powtarzało, to refleksja, że piękno jest w oczach. Bo patrzenie w oczy to intensywny kontakt, bo oczy nie kłamią, a piękno to coś, co sprawia, że czuje się, że życie jest prawdą. Bo oczy odbijają promienie słońca i wcale nie jest to metafora. Łączą fakty i uczucia. Bo jest w nich wiele dobrego i złego, pomieszane – bo tacy jesteśmy, pomieszani.

Pisali, że lubią pisać o pięknie.

Piękni są moi studenci. Dla nich, tak jak i dla mnie, piękno nie ma związku z tym, co głoszą kanony, co wypada myśleć i mówić, z tym, co modne, ładne, ładniutkie, co się innym podoba. Bruno Schulz powiedział, że piękno jest chorobą, „pewnego rodzaju dreszczem tajemniczej infekcji, ciemną zapowiedzią rozkładu, wstającą z głębi doskonałości i witaną przez doskonałość westchnieniem najgłębszego szczęścia”. To nie jest kategoria wzniosłości – to nasze ludzkie ucieleśnienie odnajdujące swój kontekst.

W swej interesującej książce „Steal as much as you can”, poświęconej twórczości i tworzeniu w czasach neoliberalnego kapitalizmu, dziennikarka Nathalie Olah przedstawia wyjałowienie kultury z treści i znaczeń pochodzących z przestrzeni symbolicznej innych klas, aniżeli klasy średnie. Klasy średnie przystały bez większych oporów na sprowadzenie sztuki do kategorii wartości finansowych i mierzalnych. Wrażenia estetyczne zostały podporządkowane popytowi i podaży, a więc, podobnie jak inne towary, konkurują ze sobą o dowartościowanie przez rynek. Stają się w tym celu mierzalne, bo są oceniane na prostych skalach, a zatem podobieństwa, nie różnice, definiują ich sens i przeznaczenie. Wyższa kultura jest dla tych, którzy znają jej (tak pojętą) wartość. A jednak nie zawsze tak było. Sztuka była przez stulecia domeną klas wyższych, ale pojawiały się w niej często silne, odmienne głosy. W ubiegłym stuleciu wstęp do kultury, także wyższej, zyskały klasy niższe. Sztuka i muzyka ludowa zostały „odkryte” przez świat kultury i zaproszone do uczestnictwa w kształtowaniu kanonów piękna. Pisarze z biednych rodzin, tacy jak Flora Thompson, która nie skończyła żadnych szkół, zaczęli być czytani i poważani na salonach i w salach wykładowych. Chłopaki i dziewczyny z robotniczych rodzin grały rocka i świat się zachwycał. Genialny John Berger opowiadał o tym, jaki sens ma sztuka poza salonami elit i akademii. W epoce punka „robotniczość” stała się wręcz cudna i pożądana; „z robociarska” zaczęły się nosić także osoby z bardziej zamożnych klas. W Polsce przyszła moda na robotników wraz z karnawałem „Solidarności”. Dopiero neoliberalizm przyniósł wieść, że historia się „skończyła” i już „nie było alternatywy”. Te czasy spowodowały prohibicję klasowego myślenia o świecie społecznym i wyrzucenie poza nawias wszystkiego, co autentycznie robotnicze i chłopskie. W Brytanii pojawiło się wyzwisko „chavs”, w Polsce mianem „dresiarstwo” zaczęto określać niepożądane obecności w kulturze. „Ładne” jest to, co mieszczańskie. Gust inny niż mieszczański – jest po prostu „zły”. Owszem, można pochodzić z klasy pracującej, ale wtedy trzeba obowiązkowo „umieć się ubrać”, zachowywać i mówić zgodnie z obowiązującym mieszczańskim kanonem – na tym polega współczesna edukacja, zwłaszcza wyższa. Milenijne „doskonałe” korpo-uniwersytety uczą mieszczańskości i są zarządzane i rozliczane po mieszczańsku. Od biedy można sobie wyglądać jak z klas niższych, ale wtedy gra się i śpiewa tylko dla tych klas – i nie jest to przecież muzyka ani poezja, tylko hip hop. Nie malarstwo, lecz stritart. Z tym nie ma prawa wstępu na salony, bo słoma. Wiadomo.

Kategoria piękna stała się podobna do grodzonego osiedla – codzienność i przybłędy z zewnątrz nie są mile widziane. Może dlatego odpowiedzi i zainteresowania moich studentów nie są bardziej rozpowszechnione (bo nie są – wiem o tym; oni sami mi to sygnalizowali). Wręcz bywa tak, że to, co im i mnie się podoba, spotyka się z odrzuceniem w publicznym dyskursie. Ich piękno nie tylko mija się z wyszczerzonymi kanonami doskonałego „piękna” wizerunków wokół nas, ale ono po cichu odrzuca przyjętą nabożnie zasadę doskonałości dominującą dziś niemal absolutnie. A przecież doskonałość nie ma w sobie życia, nie jest ucieleśniona, nie potrzebuje patrzenia żywym okiem. Tymczasem John Berger w swojej cudnej książce „Sposoby widzenia” zachęca do tego, by patrzeć okiem żywym i prawdziwym, człowieczym. Właściwie to jest po prostu wyzwalające.

Ekonomista Robert Skidelsky i filozof Edward Skidelsky piszą w książce „How much is enough” o dobrym życiu. Podejmują także wątek sztuki i gustu. W niezbyt odległych czasach, gdy w najlepszym czasie telewizyjnym opowiadał o sztuce John Berger, gusta uważane były za sensowny i uprawniony temat dyskusji i edukacji. Co więcej, lewicowe polityki obejmowały kształtowanie gustu w społeczeństwie, a nawet głosiły konieczność takiej edukacji w długim okresie po to, by umożliwić ludziom z różnych klas społecznych aktywny udział w kulturze. Socjaldemokratyczne rządy – takie jak szwedzki i brytyjski – z tej epoki silnie inwestowały w programy kształcenia w zakresie sztuki i estetyki, w ośrodki kultury, w promowanie inicjatyw kulturalnych różnych warstw i grup społecznych. Skidelski i Skidelsky zaznaczają, że był to aktywny program opieki instytucji państwa nad sztuką, niestroniący od dyskusji nad tym, jaki kto ma gust i jak można swój gust rozwinąć. Instytucje publiczne nie stroniły od udzielania głosu artystom i krytykom wyrażającym preferencje co do gustu i tego, co jest w życiu dobre. Dobre życie nie jest ograniczone do mózgu jednostek, przypomina książka, ale realizuje się w rozmowach i społecznościach. Tymczasem neoliberalizm stopniowo rezygnował z edukacji gustu pod pretekstem wolności i swobody, zastępując dialog jednostronną, bezustanną i zmasowaną indoktrynacją gustów – bo na tym polega masowa reklama i marketing. Dyktatura drobnomieszczaństwa.

A przecież czujemy, że to odbiera nam coś ważnego. Piękno sprawia, że świat staje się sensowny. Przeżycie piękna, rozmowa o nim to tak jak spojrzenie w oczy. Staje się widoczne, że reklamowe uśmiechy były fałszywe, że śmiech był jadowity. Musi być przestrzeń na rozmowy dla nas wszystkich o pięknie, muszą pojawić się język i nastrój. Musi się znaleźć miejsce do rozmowy o starych trampkach, o sarnach pod blokiem, o pierogach. Kto nie widział pierogów ni razu, ten nigdy nie może być w niebie.

prof. Monika Kostera

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie