Polskie demony – z odzysku

·

Polskie demony – z odzysku

·

„Wesele” Smarzowskiego to tani recykling polskich traum, cały ten podręczny kocioł z krwi katów i ofiar, sztambuch z ładną okładką i ohydnym wnętrzem. Tyle że straszliwy demon, gdy pokażemy go komuś pięćsetny raz i znów każemy bić się w piersi za bieg historii i wady narodowe, staje się po prostu kukłą ze szmat. Strunę z wysokim C można łatwo zerwać.

Podczas seansu, na który poszłam w swoim niewielkim mieście, siedziała za mną para ludzi w średnim wieku. Gdy wybrzmiały ostatnie dźwięki śpiewanej w jidysz pieśni i na sali zapaliły się światła, kobieta powiedziała do swojego towarzysza: „Słabe”, na co on odparł: „No, słabe”. Ten dialog wcale nie świadczy o banalnym podsumowaniu filmu przez niewyrobionych widzów. Mówi nam raczej, że to, czym reżyser wali nas jak siekierą – a w jego zamyśle jest mocne i ważne – wybrzmiewa słabo, bo słyszeliśmy i widzieliśmy to już setki razy. Gdy widzisz, że znowu Polacy nie mają ani jednej zalety, robią wyłącznie okropne rzeczy i nie można im ufać, wcale nie masz ochoty przeglądać się w tym podstawianym od dekad lustrze. Wolisz je rozbić.

Sama po seansie, podczas którego znowu kazali mi kajać się za to samo i nurzać w identycznym, odwiecznym błotku, byłam bliska reakcji w rodzaju: „No i co z tego?”. Wiem, że Polacy piją, robią krzywe interesy i urządzają na weselach przaśne zabawy z podtekstem erotycznym. Wiem, że jedni Polacy pomagali Żydom, a inni tego nie robili. Wiem, że reżyser i klasa średnia (która siebie w tym lustrze nie widzi) będą starali się pod płaszczykiem wielkiego dzieła przyprawić nam gębę absolutnych rasistów, mizoginów i januszy. Ile filmów jeszcze mam o tym obejrzeć?

Smarzowski znany jest z kumulowania w swoich obrazach wszystkich wad narodowych i indywidualnych – a na wierzch dorzuca jeszcze tematy aktualne, oczywiście z grona chwytliwych (pedofilia i chciwość księży, znęcanie się nad zwierzętami, korupcja itp.). Powstaje z tego magma zła, karuzela postaci, z których żadna nie jest dobra czy choćby akceptowalna, ludzki odruch jest rzadkością, a nawet jeśli się pojawi, to ma zawsze drugie dno, którym jest dążenie do załatwienia własnego interesu. Zgodnie z zamysłem Smarzowskiego mamy na tej karuzeli wymiotować z obrzydzenia, bo oto widzimy, „jacy jesteśmy”, czy też (wersja dla klasy średniej i inteligencji z wielkich miast) „jacy oni są”.

Ale nie wymiotujemy, bo, co za niespodzianka, psychologizowanie cepem sprawdza się tylko wśród tych, którzy mają właśnie obejrzeć „how the other half lives”, natomiast ci, którzy faktycznie na takim weselu przekładali jajko przez nogawkę i rozpijali kolejne połówki wódki weselnej ze specjalną etykietą, śmieją się w zupełnie innych miejscach i co innego uznają za oburzające. To pierwszy film Smarzowskiego, w którym etatowi komentatorzy dostrzegli klasizm w ujęciu i prezentacji postaci (brawo, lepiej późno niż wcale!), chociaż był on tam od zawsze. Reżyser przypisuje prowincji wszystkie cechy „dzikiego”, który przebrał się w garnitur, ale po dwóch kieliszeczkach czy w jakiejkolwiek sytuacji konfliktowej wychodzi z niego odwieczny buc, a słoma z butów znaczy szlak jego kroków. Nieprzypadkowo zło umieszcza w małych miejscowościach i na wsiach, racząc nas paradami bezzębnych twarzy, pijackiego bełkotu, chamskich odzywek i brudnych interesów. Portretuje ten świat bez czułości, bez zrozumienia, wymyśla go od podstaw w konkretnym kierunku i z konkretnym zamysłem, a na koniec dosztukowuje nam jeszcze etatowego „żula” Henryka Gołębiewskiego, który wyrzuca głównego bohatera z meliny. Niemal widzę, jak reżyser siedzi z karteczką i zapisuje na niej pomysły fabularne, które mają przebić weryzm i gore poprzednich filmów (a to nie takie proste, poprzeczkę postawił sobie wysoko) i w końcu wpada na pomysły typu „dobra, to niech może Ukraińcy nasprejują kutasa na kabriolecie pary młodej, a goście weselni w odwecie spalą im dom”.

Bardzo ogranym, ale niemal zawsze stosowanym zabiegiem są w polskim filmie dwa plany czasowe i historyczne – a ten wcześniejszy zazwyczaj toczy się w czasie wojny. Dzięki sepiowym retrospekcjom widz ma zrozumieć motywacje współczesnych bohaterów – ale u Smarzowskiego służą one najbanalniejszej konstatacji z możliwych, a mianowicie takiej, że zło było i zło jest, bo Polacy są źli. To ich/nasza immanentna cecha, wada fabryczna. Autoreset nic nie zmienia, bo wracamy z pokolenia na pokolenie do naszych pierwotnych ustawień. Gęba Polaka-antysemity, Polaka-gwałciciela, Polaka-pijaka nie jest według Smarzowskiego maską, lecz twarzą. W tym kontekście tło historyczne nie ma więc nawet służyć jakiemukolwiek wyjaśnieniu przypisywanych nam cech, bo podczas wojny też tacy byliśmy – płynęliśmy z prądem, ratowaliśmy siebie, przyłączaliśmy się do zbiorowych aktów przemocy. Reżyser ociężale i bez lekkości meandruje pomiędzy prawdą historyczną a założonym z góry przesłaniem, wprost sugerując niemal seksualną, psychopatyczną przyjemność, z jaką Polacy oddawali się mordowaniu i torturom.

Oczywiście wszystko, co dzieje się w fabule, ma kierować widza ku oświeconej konstatacji, że „other half” to ludzie nieokrzesani, nieuczciwi i przepełnieni uprzedzeniami, że w Polsce panują nastroje pogromowe, że jesteśmy fizycznie i psychicznie niezdolni do odczuwania empatii w stosunku do innych nacji, a Kościół jeszcze to podkręca. Smarzowski nie mówi „tacy jesteśmy”, tylko „tacy jesteście”, więc tym bardziej ludzie czyści, tolerancyjni i wykształceni mogą otwierać szeroko oczy na wieść, co też się w tej Łomży odstawia, zapominając o swoim stygnącym popcornie. Potem napiszą tekst czy komentarz w mediach społecznościowych, że Polacy są ostatnimi czasy strasznie podzieleni i będą zachodzili w głowę, z czego to może wynikać. Wiem, że nie oszczędzę im tych rozważań, bo za nimi przepadają, ale służę odpowiedzią – z tak sterowanego autorasizmu, samostygmatyzacji i bojówek „policji myśli”, która regularnie sprawdza, czy dość gorliwie bijemy się w piersi za prawdziwe czy urojone winy przodków. Ta policja chce meblować nam pamięć, tożsamość i teraźniejszość, ciągać nas, przecież także ofiary wojny, do konfesjonału, w którym mamy przyznać, że byliśmy nie ofiarami, lecz oprawcami.

Ale my tego demona pamięci widzieliśmy już wiele razy, już nam spowszedniał i obrzydł. Nie ruszają nas setne nawiązanie do chocholego tańca ani spłowiałe od pracowitego przywoływania aluzje do gnuśności i braku działania, gdy ojczyzna w potrzebie. Mamy nawet wrażenie, że te „uniwersalne traumy” wcale nie są takie uniwersalne i że tylko część Polaków grzebie w nich z upodobaniem.

Polski demon z recyklingu jeszcze nie raz powróci, ale będzie wywoływał coraz większe ziewanie.

Magdalena Okraska

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie