Koniec świata Made in China?
Koniec świata Made in China?
Większość towarów kupowanych w Europie czy USA jest opatrzonych metką Made in China. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, że ubrania amerykańskiej czy hiszpańskiej marki są takimi jedynie z nazwy. Jeśli jesteś jedynie konsumentem, prawdopodobnie nie obchodzi cię, gdzie powstała nowa para butów czy aparat fotograficzny – ważna jest cena oraz fakt, że na wiele rzeczy możemy sobie pozwolić dzięki tanim towarom z krajów Azji. Jeśli natomiast jesteś szefem firmy zlecającej wytwarzanie swoich towarów, wówczas niskie koszty pracy i produkcji z pewnością pomogą podjąć decyzję o lokalizacji fabryk czy zamówień właśnie w tamtym rejonie świata, co zminimalizuje koszty i zwiększy zyski przedsiębiorstwa. Dla władz Chin czy Indii zainteresowanie zagranicznych inwestorów i produkcja dla firm z całego świata to z kolei czynnik pozwalający uzyskać wzrost gospodarczy oraz sprawić, że kraje te są potęgami eksportowymi. Z drugiej strony outsourcing usług oraz offshoring produkcji do krajów rozwijających się pozbawiają pracy tysiące ludzi w krajach Europy i USA.
Tak więc niezależnie od perspektywy i pozycji społecznej, globalny rynek i łańcuch dostaw, którego pierwszym elementem są tysiące fabryk w krajach Azji Południowo-Wschodniej, mają wpływ na życie ludzi na całym świecie. Widać już jednak pewne symptomy, które mogą zmienić dotychczasowe trendy.
Kot łapie inwestorów
Deng Xiaoping, sukcesor Mao Zedonga, był pragmatykiem. Jego naczelny cel stanowiło doprowadzenie do pełnej samowystarczalności Chin – zarówno gospodarczej, jak i politycznej. Słynne stało się jedno z powiedzeń Denga: Nieważne, czy kot jest czarny, czy biały – ważne, żeby łowił myszy. Dlatego nie podważał prymatu Chińskiej Partii Komunistycznej i jej roli w każdej dziedzinie życia, ale zarazem nie widział niczego złego we wprowadzaniu elementów gospodarki rynkowej. Jednym z naczelnych haseł jego polityki był socjalizm o chińskiej specyfice, czyli swoiste połączenie socjalizmu i kapitalizmu.
Pod koniec lat 70. Deng rozpoczął długi i niezwykle znaczący proces otwierania kraju na świat i zagranicznych inwestorów. Efektem są obecne Chiny – z jednej strony wielka fabryka, potęga eksportowa. Z drugiej – wschodzące mocarstwo o olbrzymich rezerwach walutowych, rozdające karty nie tylko w regionie Azji i Pacyfiku, ale też inwestujące w krajach Ameryki Południowej czy Afryki. W latach 80. i 90. XX wieku Chiny były dopiero na początku tej drogi. Chiński rząd ochoczo wspierał powstające jak grzyby po deszczu spółki joint-ventures, a także firmy krajowe, które zaczynały produkować towary na rynek lokalny i na eksport. Władze zamroziły kurs yuana, aby utrzymać koszty produkcji i ceny towarów na bardzo niskim poziomie. W efekcie cały świat zaczął sprowadzać z Chin dosłownie wszystko – poczynając od ubrań i elektroniki, a kończąc na truskawkach i czosnku.
Niskie ceny i dostępność każdego rodzaju towaru sprawiły, że przeciętny konsument mógł nie tylko pozwolić sobie na więcej dóbr, ale też kupować je coraz taniej. Oczywiście istnieje druga strona medalu – jest nią jakość i trwałość. Po pierwszym okresie oczarowania taniością i ilością łatwo dostępnych towarów konsumenci zaczęli zauważać, że mimo reklam i logo dobrze znanych firm towary produkowane w chińskich fabrykach są gorszej jakości, szybciej się zużywają, psują i co gorsza – nie można ich naprawić, ponieważ bardziej opłaca się kupić nowy produkt niż części zamienne.
Przez wiele lat najefektywniejszym sposobem wytwarzania części lub całego towaru był outsourcing i zlecanie produkcji podwykonawcom z tańszych krajów rozwijających się, w których koszty zatrudnienia były mniejsze, a lista praw pracowniczych krótka lub żadna. Niskie koszty produkcji i pracy pozwalały generować większe zyski. Outsourcing (czy też offshoring) stał się dominującym trendem w globalnej produkcji. Jego początki sięgają lat 70. XX wieku, kiedy Deng Xiaoping otworzył Chiny na świat, a chińskie władze wprowadziły zachęty i ułatwienia mające przyciągać zagranicznych inwestorów. Państwa takie jak Chiny i Indie oferowały tanią i nieprzebraną wręcz siłę roboczą, tanie materiały oraz niewielkie koszty budowy i utrzymania zakładów produkcyjnych. Świat przez ponad 30 lat łapczywie pochłaniał coraz większe ilości tanich towarów produkowanych w Azji.
Chytry traci wiele razy
Dzisiaj widać już jednak wyraźnie, że uzależnienie od Chin odbija się czkawką. Producenci zdali sobie sprawę, że wytwarzanie towarów w Azji wcale nie przynosi spodziewanych zysków, a ryzyko związane np. z przekazywanym podwykonawcom know-how bywa dla producenta strzałem w stopę.
Lista problemów pojawiających się w przypadku zlecania produkcji fabrykom krajów Azji Południowo-Wschodniej jest długa. Zaczyna się już na etapie planowania zamówienia – jego wielkość opiera się często nie na realnym zapotrzebowaniu, a jedynie na hipotezach, jakie można wysnuć na podstawie dotychczasowego popytu i ewentualnych trendów rynku. Zlecenie rozpoczyna się od przedpłaty (najczęściej 30% wartości towaru), co oznacza zamrożenie gotówki i oczekiwanie na produkty, które pojawią się w miejscu przeznaczenia średnio po ok. 6–8 tygodniach od złożenia zamówienia. Wzrastające ceny oleju napędowego wpłynęły w ostatniej dekadzie znacząco na koszty transportu morskiego i lotniczego. To z kolei spowodowało, że armatorzy i linie lotnicze zredukowali liczbę połączeń, co negatywnie odbiło się na szybkości transportu towarów z Azji. Dystans między fabryką a centralą to często ponad 6 stref czasowych.
Kwestią problematyczną jest także kontrola jakości, dużo bardziej skomplikowana i ryzykowna w przypadku relokacji produkcji do Chin. Różnice kulturowe, różnice w podejściu do zawartej umowy i wzajemnych zobowiązań, w interpretacji pojęć związanych z produkcją, kłopoty z wyegzekwowaniem postanowień umowy czy zamówienia – to problemy, z jakimi na co dzień stykają się menedżerowie kierujący produkcją w krajach Dalekiego Wschodu. Do tego dochodzi konieczność wizyt w fabrykach i delegacje do Chin, które poza generowaniem kosztów często nie przynoszą spodziewanych rezultatów. Aby poradzić sobie z problemami, organizuje się albo telekonferencje z uczestnikami rozsianymi po świecie, albo dłuższe lub krótsze wyjazdy do fabryk, żeby utrzymać w ryzach całość procesu produkcji, kontrolować jakość na każdym etapie i poprawiać stosunki z lokalnym zespołem. To wszystko kosztuje jednak niemałe pieniądze, nie licząc czasu i energii włożonych w pracę nad zniwelowaniem różnic kulturowych i „dogadanie się” stron.
Osobna sprawa to półlegalne lub nielegalne praktyki, powszechne w całej Azji, takie jak łapówkarstwo i nepotyzm, nie tylko w strukturach władz lokalnych czy składach celnych, ale także w prywatnych firmach, m.in. przewozowych i załadunkowych. Natomiast powszechne w Azji piractwo i kopiowanie wszelkich możliwych wzorów czy rozwiązań technicznych powoduje, że innowacyjny produkt będzie wkrótce miał azjatyckie podróbki, sprzedawane za połowę ceny oryginału. Wielu producentów odczuło na własnej skórze kradzież praw autorskich, logo marki, fasonów czy patentów związanych z produkcją.
Chińscy robotnicy od co najmniej dekady nie są już i nie chcą być bezimienną masą produkującą za półdarmo towary, które zostają później sprzedane kilkanaście razy drożej na rynkach zachodnich. Od wielu lat skutecznie domagają się podwyżek płac i lepszych warunków pracy przy czynnym wsparciu władz lokalnych i centralnych (pisałam o tym obszernie w „Nowym Obywatelu” nr 58). Z danych Międzynarodowej Organizacji Pracy wynika, że płace realne w krajach Azji wzrosły od 2000 do 2008 r. o 7,1–7,8% rocznie. Natomiast wynagrodzenie kadry zarządzającej w Chinach często jest dużo wyższe niż w krajach Europy czy w USA. Płace chińskich robotników wzrosły o ok. 10% rocznie od 2000 do 2005 r., a od 2005 do 2010 r. o 19% rocznie. Władze Chin planują podwyższenie wynagrodzeń o kolejne kilkanaście procent do 2015 r. Ponadto zagraniczni pracodawcy muszą obecnie partycypować w chińskim systemie zabezpieczeń społecznych, opłacając składki emerytalno-rentowe na poziomie ok. 40% wynagrodzenia.
W dodatku chiński rząd zaczyna wycofywać się z pomocy i dopłat dla zakładów wytwarzających na eksport, skupiając się na promowaniu producentów dostarczających towary na rynek krajowy. Stopniowe uwalnianie kursu yuana sprawia, iż towary pochodzące z Chin są droższe niż wcześniej. Natomiast konsumenci w Europie i USA są coraz bardziej krytyczni wobec produktów pochodzących z Azji i często wolą wydać więcej, jeśli tylko mają możliwość wspierania rodzimego przemysłu. Niższa jakość towarów oraz metka Made in China, będąca symbolem masowej, kiepskiej produkcji, negatywnie wpływa na wizerunek firmy, marki i w rezultacie na sprzedaż.
Zatem łączny koszt offshoringu i produkcji w Azji jest dużo wyższy i składa się ze znacznie większej liczby elementów, niż przewidywano. Często w odniesieniu do zjawiska outsourcingu i offshoringu mówi się o całkowitym koszcie własności (ang. total cost of ownership), a więc łącznym koszcie zakupu, utrzymania, użytkowania i naprawy oraz zbycia określonych towarów lub aktywów firmy w danym okresie czasu. Dla konsumenta łączny koszt własności to np. wszystkie problemy, jakie mogą pojawić się podczas użytkowania produktu: czy działa wadliwie, jak często się psuje, ile kosztuje naprawa i czy w ogóle jest możliwa. Dla producenta są to wszystkie wspomniane formy ryzyka i ukryte koszty związane z produkcją w innym kraju: problemy z jakością, terminowością realizacji zamówień, naruszanie własności intelektualnej itd. Dla państw-importerów total cost of ownership można zdefiniować jako wzrastające bezrobocie, zamykanie rodzimych zakładów produkcyjnych, uzależnienie od produkcji zagranicznej i spadającą konkurencyjność kraju.
Powrót syna marnotrawnego?
Aby rozwiązać choć niektóre z tych problemów, amerykańskie firmy decydują się wycofać część lub całość produkcji z Azji i przenieść z powrotem do USA. Wśród pionierów reshoringu – a więc przenoszenia całości lub części łańcucha dostaw z zagranicy do kraju macierzystego producenta – znajdują się takie przedsiębiorstwa jak General Electric czy Whirlpool, potentaci w branży sprzętu gospodarstwa domowego, a także wielu producentów z branży AGD/RTV (Tacony Corporation, Element Electronics, Coleman), elektronicznej, meblarskiej itd.
Tempo, z jakim firmy amerykańskie przenoszą produkcję z Chin do USA lub krajów Ameryki Południowej, z miesiąca na miesiąc jest coraz szybsze. Reshoring ma sporo innych zalet oprócz wspomnianej funkcji marketingowej, tj. wspierania krajowego przemysłu i miejsc pracy. Pozwala lepiej kontrolować produkcję i jakość, skraca czas realizacji zamówienia, zmniejsza koszty transportu oraz kontroli celnej, pozwala przedsiębiorstwu być bardziej elastycznym i na bieżąco reagować na potrzeby rynku, niweluje też ryzyko zamrażania gotówki w towarze, który być może nie będzie się sprzedawał tak dobrze, jak zakładano.
Czas pokaże, na ile reshoring jest tylko chwilowym trendem, a na ile trwałą tendencją, mającą wpływ na kształt całego globalnego łańcucha dostaw. Wielu mówi o końcu ery outsourcingu (offshoringu), czyli poniekąd końcu dominacji Chin w dziedzinie produkcji wszelkiego rodzaju dóbr na eksport. Jak wynika z raportu opublikowanego 19 stycznia 2013 r. w „The Economist”, w niektórych przypadkach koszty produkcji w Chinach, wliczając koszt transportu, odprawy celnej i innych, są tylko o 10% niższe niż produkcja w USA. Do tego należy dodać koszty i problemy opisane wcześniej, z których istnienia importerzy zdali sobie sprawę dopiero niedawno, patrząc wstecz na swoje działania w krajach Azji Południowo-Wschodniej.
Jednym z pierwszych przedsiębiorstw, które zdecydowały się na reshoring, jest wspomniany General Electrics, czołowa firma z branży AGD. W 2013 r. rozpoczęła przywracanie do życia olbrzymiego kompleksu Appliance Park w Louisville w Kentucky. Zamknięty kilkanaście lat temu, gdy zarząd zdecydował się na offshoring na rzecz Chin i innych krajów Azji, teraz ponownie zaczyna produkować pralki, zmywarki oraz bojlery sprzedawane na rynku krajowym. Po wdrożeniu głośnego i odważnego projektu GE wiele innych firm amerykańskich, niewielkich, średnich, ale także takich gigantów jak Whirlpool, zaczęło wdrażać plany uruchamiania produkcji w kraju, wycofując się stopniowo z Chin. W 2012 roku Apple ogłosiło, że rozpoczyna budowę nowej linii montażowej w Texasie; mają tam być składane komputery Apple, a komponenty dostarczane będą z zakładów produkcyjnych w Illinois, na Florydzie i od innych lokalnych producentów.
Jest to oczywiście zjawisko nowe i dotychczas niemasowe. Większość firm mających swe fabryki i centra R&D (research & development) na całym świecie, także w krajach Azji Południowo-Wschodniej, nie przenosi całej produkcji, a jedynie jej część, głównie związaną z towarami sprzedawanymi na rynku macierzystym producenta. Mimo to trend jest coraz silniejszy i prawdopodobnie już niedługo będzie stanowił poważną konkurencję dla offshoringu. Jak wskazuje badanie na ten temat, przeprowadzone przez Boston Consulting Group w kwietniu 2012 r., 37% firm, których obroty roczne sięgają ponad 1 mln USD, deklaruje chęć lub już zaczęło planować albo wdrażać przenoszenie produkcji z Chin do USA. Spośród gigantów, tj. firm o rocznych dochodach ponad 10 mld USD, wskaźnik ten wynosi aż 48%. Z kolei analizy Hackett Group – think tanku doradzającego firmom międzynarodowym – mówią, że ok. 30% amerykańskich przedsiębiorstw produkujących w Chinach planuje przenieść część tego procesu do kraju. Analitycy Hackett Group przewidują, że tempo przenoszenia produkcji z krajów wysokorozwiniętych do krajów rozwijających się zwolni dwukrotnie w kolejnych latach. Z kolei trend reshoringu będzie dużo silniejszy i dwukrotnie więcej firm zdecyduje się na taką ścieżkę rozwoju produkcji.
Jeszcze nie tak dawno mówiło się, że firmy produkujące w kraju macierzystym i niedecydujące się na tani import z Chin są skazane na bankructwo – nie wygrają z konkurencją zalewającą sklepy tanimi, łatwo dostępnymi towarami. Teraz trend odwrotny opanowuje coraz większą liczbę firm średniej wielkości oraz światowych gigantów w takich branżach jak informatyka, elektronika, sprzęt gospodarstwa domowego, meblarstwo i inne. The Boston Consulting Group w swoim raporcie przewiduje, że do 2020 roku w związku z trendem reshoringu aż 4 miliony miejsc pracy związanych z produkcją powrócą z krajów Azji do USA.
Są też opinie bardziej sceptyczne. Mimo przewijających się często nazw amerykańskich gigantów (m.in. Apple, Ford, Caterpillar, Lenovo czy GE), obwieszczających, że przenoszą fabryki z powrotem do USA, skala zjawiska jest nadal zbyt mała, by można mówić o trwałym trendzie czy o rewolucji w globalnym łańcuchu dostaw. Największą zaletą reshoringu wydaje się jego funkcja marketingowa. Jak mówi prof. Richard B. Freeman, wicedyrektor Labor and Worklife Program w Harvard Law School: To, co tak naprawdę oznacza reshoring, to budowanie wizerunku firmy. Większość firm relokujących swoją produkcję, powracających do kraju macierzystego, tak naprawdę ma jedną fabrykę w ojczyźnie, zaopatrującą rynek lokalny, a także sieć fabryk ulokowanych w miejscach o niskich podatkach, kosztach stałych, taniej sile roboczej. Rzeczywiście powstają nowe fabryki, produkujące na potrzeby lokalnego rynku, ale nie wydaje mi się, by reshoring był masowym trendem w USA. Jednocześnie powstają bowiem fabryki w innych lokalizacjach na świecie. Na przykład General Electrics, która stworzyła w 2011 roku 10 000 nowych miejsc pracy w USA, jednocześnie otworzyła nowe fabryki w Chinach, Indiach i innych krajach.
Wysoka cena niskich kosztów
Budowanie potęgi gospodarczej i przemysłowej zawsze jest okupione zanieczyszczeniem środowiska oraz chorobami, na jakie narażeni są obywatele. Ale szybkość i skala rozwoju gospodarczego Chin nie mają chyba odpowiednika w historii świata, podobnie jak zakres skutków ubocznych tego procesu. Skażenie powietrza i wody stanowi tam główną przyczynę raka. Ponad 500 mln Chińczyków nie ma dostępu do czystej wody pitnej. Jak wynika z danych Banku Światowego, tylko 1% populacji chińskich miast, liczącej łącznie ok. 600 mln osób, oddycha powietrzem „czystym” według norm przyjętych przez Unię Europejską. W 2006 r. w Pekinie średnie stężenie zanieczyszczeń i pyłów wynosiło 141 mikrogramów/m2 – w krajach UE pułap uznany za bezpieczny to maksymalnie 40 mikrogramów, a w USA 50. Z danych Światowej Organizacji Zdrowia wynika, że w Chinach więcej osób umiera z powodu zanieczyszczenia wody pitnej i powietrza (ok. 750 tys. rocznie) niż z powodu wypadków (89 tys. rocznie).
Począwszy od lat 80. XX wieku Chiny stawały się głównym producentem nie tylko tekstyliów, zabawek czy drobnej elektroniki. W tamten rejon świata przeniesiona została lwia część gałęzi tzw. brudnego przemysłu (dirty industries). Jak podaje chińskie Ministerstwo Ochrony Środowiska, w 1995 r. aż 30% wszystkich zagranicznych inwestycji należało do tych właśnie branż: przemysłu chemicznego, farmaceutycznego, papierniczego, garbarskiego, włókienniczego (w tym barwienia tkanin), elektronicznego, gumowego, plastikowego czy związanego z energetyką i budową maszyn. To właśnie te gałęzie gospodarki najbardziej zatruwają środowisko i powodują najwięcej szkód dla zdrowia pracowników i mieszkańców.
Pogarszający się stan zdrowia milionów ludzi oraz zniszczenie środowiska były przez ostatnie 30 lat problemami drugorzędnymi. Jednak ostatnio polityka rządu zaczyna ulegać zmianie, m.in. pod presją niezadowolenia społecznego. Niemal zupełnie zniesiono subsydiowanie eksportu dóbr produkowanych przy użyciu metod nieekologicznych, wprowadzono zachęty i pomoc finansową dla firm chcących rozwijać technologię zasilania energią odnawialną. Bieżący plan pięcioletni szczególnie podkreśla konieczność zmian w podejściu do ekologii, ochrony środowiska i zdrowia obywateli oraz wspiera korzystanie z odnawialnych źródeł energii.
Firmy wytwarzające towary w Chinach na europejskie i amerykańskie rynki zbytu w znacznym stopniu przyczyniły się do obecnego stanu rzeczy i złej sytuacji ekologicznej w tym kraju. Chińskie fabryki produkujące tony odpadów zatruwających glebę i powietrze wytwarzają dobra, które w większości trafiają na półki sklepów za granicą. Firmy zachodnie, zachęcone brakiem surowych regulacji dotyczących produkcji przemysłowej i ochrony środowiska, przez ostatnie 30 lat masowo inwestowały w swoje zakłady produkcyjne w Chinach. Tym samym nie narażały środowiska i zdrowia obywateli w macierzystym kraju. Chiny stały się globalną fabryką i globalnym wysypiskiem śmieci, przy czynnym udziale milionów konsumentów na całym świecie.
Co przyniesie przyszłość?
Oczywiście nie wszyscy importerzy zrezygnują ze zlecania lub prowadzenia produkcji w Chinach – kraju o doskonałym zapleczu logistycznym i zasobach surowcowych. Przez kilka ostatnich dekad wiele firm zachodnich zainwestowało mnóstwo środków i czasu w zaplanowanie i rozpoczęcie produkcji towarów w Chinach, wdrożenie odpowiednich standardów produkcji oraz utrzymanie jakości i wydajności na określonym poziomie.
Niewątpliwie wzrost kosztów wytwarzania w Chinach będzie miał jednak negatywne skutki dla pozycji eksportowej tego kraju. Już dzisiaj widać rosnące zainteresowanie inwestycjami w krajach takich jak Kambodża czy Birma, gdzie koszty wytwarzania są bardzo małe, a egzekwowanie prawa pracy i dbałość o środowisko naturalne pozostają na bardzo niskim poziomie. Jeszcze innym zjawiskiem, również nasilającym się, jest nearshoring, czyli produkcja w uboższych krajach ościennych – w przypadku USA są to coraz częściej Meksyk, Chile i inne kraje Ameryki Południowej, a dla Europy niektóre państwa afrykańskie.
Wydaje się, że Chiny jeszcze długo pozostaną krajem bardzo atrakcyjnym dla producentów. Państwo Środka to bowiem kraj nie tylko o największej na świecie populacji – to również społeczeństwo o największym odsetku osób zdolnych do pracy (84%). 28% z nich jest zatrudnionych w przemyśle – to więcej niż w innych krajach Azji Południowo-Wschodniej. W Chinach jest obecnie około 215 milionów pracowników fabryk, co stanowi ponad 58% ogółu pracowników przemysłowych w całej Azji Południowo-Wschodniej, włączając Indie. Na przykład w Wietnamie robotnicy zarabiają ok. 25% tego, co ich chińscy koledzy, nie mogą jednak się z nimi równać pod względem wydajności, co znacznie wpływa na ogólny koszt produkcji.
Widać jednak, że wielkie firmy zmieniają powoli podejście do biznesu i przestają traktować produkcję w Chinach jako jedyną możliwość. Wiele z nich zaczyna szerzej patrzeć na kwestię oszczędności, wydatków i problemów związanych z obecnym modelem zaopatrzenia i w rezultacie odchodzi od prostych analiz opartych tylko na koszcie zatrudnienia, włączając w całość kalkulacji także inne koszty, dotychczas niebrane pod uwagę. To z kolei sprawia, że zaczynają uelastyczniać metody działania, próbując dostosować swój model dostaw do coraz szybciej i dynamiczniej zmieniającej się rzeczywistości rynkowej. Chiny także korygują swoją politykę i dostrzegają zagrożenia związane z wieloletnią pogonią za dwucyfrowym wskaźnikiem PKB. Kluczowe zadania, jakie stawiają przed sobą Chiny, to przede wszystkim poprawa jakości życia obywateli, ochrona środowiska, wzrost konsumpcji wewnętrznej oraz rozszerzanie wpływów politycznych. Można powiedzieć, że obie strony, po okresie wzajemnej fascynacji, zaczynają szukać nowych dróg rozwoju. Miejmy nadzieję, że będzie to model rozwoju opartego na zasadach poszanowania środowiska naturalnego, praw człowieka i praw pracowniczych niezależnie od miejsca produkcji.