Keep it complex – malezyjskie zmagania z politycznym islamem
Keep it complex – malezyjskie zmagania z politycznym islamem
Powinienem ten tekst rozpocząć albo od jakiegoś smacznego porównania Malezji z Polską, albo od generalizującego zestawienia islamu z polskim katolicyzmem – wszak wiadomo, że wielu Polaków niespecjalnie interesuje się tym, co dzieje się poza granicami ich kraju, no chyba że „wśród ofiar byli Polacy”. Nie jestem oczywiście w stanie wyrugować tego typu porównań ze sposobu, w jaki widzę Malezję (wszak urodziłem się i wychowałem w Polsce), postaram się jednak unikać prostackich i upraszczających nawiązań. Malezja i Polska są oczywiście w jakimś stopniu podobne (np. jeśli chodzi o poziom PKB oraz – z grubsza – liczbę mieszkańców), ale również – bardzo różne. Myślę więc, że celem tego tekstu jest raczej przybliżenie Malezji jako specyficznego przykładu kraju peryferyjnego, który odniósł umiarkowany sukces; kraju, gdzie różnorodność (multi-kulti) jest esencją tożsamości, zagrożoną dziś przez redukcyjny religijny fundamentalizm. Z pełnym zaangażowaniem i w każdym przypadku podpisuję się pod hasłem keep it complex.
Moje zainteresowanie Malezją, a przede wszystkim jej stolicą – Kuala Lumpur, jest częściowo zawodowe (jako nauczyciel akademicki miałem i mam kilkanaścioro studentów i studentek z tego kraju; jako urbanistę interesuje mnie rozwój tego miasta), częściowo towarzyskie (przyjaźnię się z kilkorgiem Malezyjczyków), samo miasto odwiedzałem zarówno z powodów zawodowych, jak i towarzyskich. Nie jestem jednak ekspertem zajmującym się polityką i kwestiami społecznymi tego kraju – tekst ten jest więc przede wszystkim osobistą refleksją, nie rości sobie pretensji do bycia obiektywnym raportem.
Kuala Lumpur (KL) jest – moim zdaniem – miastem, w którym można obserwować najważniejsze siły kształtujące dziś współczesny świat. Widać tu i czuć ślady (czasem całkiem świeże i wyraźne) brytyjskiej kolonizacji. To miasto w większości zamieszkałe przez muzułmanów, globalny kapitalizm można tu dostrzec na każdym kroku, rzuca się tu w oczy również wzrost potęgi Chin.
W tym momencie przyda się kilka słów wyjaśnienia. Chińczycy są w Malezji największą mniejszością etniczną. W momencie odzyskania niepodległości stanowili niemal 50% ludności, dziś jest ich poniżej 30% – Malajowie mają po prostu znacznie liczniejsze rodziny, rząd też mocno wspiera malajską większość. Chińczycy jednak są mniejszością bogatą, a większość (mówi się o około 70%) gospodarki Malezji jest w ich rękach. To oczywiście rodzi napięcie między nimi a Malajami, którzy dominują demograficznie i politycznie. Według konstytucji premierem tego kraju może być tylko Malaj i muzułmanin. Potęga ekonomiczna i polityczna Chin niekoniecznie jest dla malajskich Chińczyków korzystna; przypomina mi to trochę sytuację rosyjskojęzycznych mieszkańców Łotwy. Chińczycy w Malezji nie pojawili się bowiem wczoraj, żyją w tym kraju od co najmniej kilku pokoleń. Nie czują się więc „imigrantami”, ich związki z Ludowymi Chinami (czy Tajwanem) są słabe, a czasem bardzo trudne – przodkowie niektórych malezyjskich Chińczyków po prostu uciekli z Ludowych Chin. Malezja jest dziś ich ojczyzną. Znaczenia Chin jednak nikt w Malezji nie ignoruje. I mimo że zdarzają się (bardzo nieliczne) zamieszki na tle rasowym, a politycy rządzącej partii od czasu do czasu pozwalają sobie na uwagi na krawędzi rasizmu, to jednak w sporze pomiędzy Filipinami a Chinami o wyspy na Morzu Południowochińskim (który Chiny przegrały) Malezja – choć sama ma tam interesy – nie stanęła po stronie Filipin, lecz wezwała do dialogu i rozmów, co jednoznacznie zostało odebrane jako poparcie Chin.
Na ulicach widać co prawda segregację – Malajowie często trzymają się z Malajami, Chińczycy z Chińczykami – jednak zarówno szkoły, jak i praca działają integrująco, więc młodzież i klasa średnia śmiało przekraczają bariery etniczności. Nigdy jednak do końca: małżeństwa pomiędzy Chińczykami a Malajami są – z przyczyn religijnych – bardzo utrudnione.
W KL widać też oczywiście islam oraz napięcie pomiędzy turystami z Arabii Saudyjskiej (kobiety w burkach) a znacznie bardziej umiarkowanym islamem malezyjskim. Wspomniani wcześniej Chińczycy ledwo kryją swą niechęć do Saudyjczyków. Islam malezyjski, mimo wciąż rosnących wpływów saudyjskich związanych z finansowaniem przez Saudyjczyków szkół koranicznych, jest zbudowany wokół idei „umiarkowania”. Pomimo gorliwej religijności Malezyjczycy z niechęcią odnoszą się do jakichkolwiek przejawów fanatyzmu, a rząd z dużą determinacją tropi i zwalcza islamistów. Problemem jest oczywiście wytyczenie granicy pomiędzy „dopuszczalnym” islamizmem (reprezentowanym na przykład przez partię PAS) a tym, który jest ścigany przez władzę. Rząd bowiem otwarcie flirtuje z politycznym islamem – sam więc ma problem, by precyzyjnie określić, co jest „dobrą”, a co „złą” wersją upolitycznienia religii.
Malezja pod względem rozwoju gospodarczego jest na poziomie zbliżonym do Polski, choć nierówności społeczne są tu większe. Jest też wielu imigrantów z krajów ościennych, których Europejczykowi nieznającemu lokalnych języków trudno na pierwszy rzut oka zauważyć. Kapitalizm jest w Malezji mieszanką neoliberalizmu (tu też w latach 80. ubiegłego wieku miała miejsce rabunkowa prywatyzacja inspirowana polityką Margaret Thatcher), postkolonialnej korupcji, klanowych i rodzinnych interesów, interwencji politycznych oraz indywidualnych prób przetrwania i adaptacji. Kuala Lumpur rozwija się w napięciu pomiędzy rządowymi projektami infrastrukturalnymi a spekulacyjnym rynkiem nieruchomości. Planowanie przestrzenne, w europejskim rozumieniu tego słowa, jest w powijakach.
Te wszystkie ścierające się siły tworzą niepowtarzalny, multikulturowy (tak, tak, jak multikulti, to tylko w Kuala Lumpur) charakter tego miasta – zdarzyło mi się dostrzec w podziemnym parkingu w centrum handlowym ślady buddyjskich rytuałów. Przebywając tu, łatwo poczuć, że centrum świata przesunęło się do Azji, że Europa jest tylko jednym z graczy na światowej szachownicy, graczem coraz słabszym, coraz bardziej marginalnym, że Malezyjczycy myślą i planują globalnie. Znaczące są komentarze, które na temat referendum w kwestii wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej słyszałem od taksówkarzy, studentów, urzędników i profesorów – uważających, że to „głupia decyzja podyktowana niezrozumieniem współczesnego świata oraz ksenofobią”. Myślę, że uczynienie Borisa Johnsona ministrem spraw zagranicznych tylko utwierdziło Malezyjczyków w tym przekonaniu. Decyzja o wyjściu z Unii Europejskiej jest przyjmowana z politowaniem również dlatego, że Unia wciąż jest punktem odniesienia (niekoniecznie wzorem – ale ważnym „studium przypadku”) dla krajów ASEANu. Malezyjczycy dobrze wiedzą, że w dzisiejszym świecie nikt nie gra sam, wszyscy starają się tworzyć polityczno-gospodarcze bloki. Polityka suwerenności (opowiadają o niej też polscy politycy) to model, który umarł w początkach XX wieku na polach bitew I wojny światowej, a w Malezji chyba nikt nie traktuje go poważnie. Nie znaczy to jednak, że Malezja nie ma własnych państwowych ambicji, wręcz przeciwnie. Chce być krajem znaczącym w regionie – chce być (i do pewnego stopnia już jest) liderem Azji Południowo-Wschodniej.
Bez zbytniej przesady można chyba powiedzieć, że kształt współczesnej Malezji – pod względem gospodarczym, społecznym i politycznym – jest efektem modernizacyjnego projektu premiera Mahathira bin Mohamad, który rządził przez ponad dwadzieścia lat, od początku lat 80. do początku XXI wieku. Mahathir uważany jest za ojca wzrostu gospodarczego, którego Malezja doświadczała w tamtych latach, jest on również odpowiedzialny za wzrost znaczenia islamu w kraju. To on przeprowadził wzorowaną na Reaganie i Thatcher prywatyzację w latach 80. – choć w czasie kryzysu finansowego w latach 90. był bliski rozwiązaniom keynesowskim. Wydaje się, że Mahathir był i jest przede wszystkim nacjonalistą (jest również otwartym antysemitą), a jego „flirt” z politycznym islamem był podyktowany tym, że niemal wszyscy Malajowie są muzułmanami w przeciwieństwie do pozostałych żyjących w Malezji grup etnicznych. Jego polityka była więc prawdopodobnie przede wszystkim reakcją na islamizację kraju, która rozpoczęła się w latach 80. za sprawą wpływu saudyjskich wahabitów. Gdy ogląda się zdjęcia rodzinne Malajów z lat 60. i 70., uderza brak chust (tudung) okrywających włosy kobiet. Od lat 80. – właśnie za sprawą wpływów z Bliskiego Wschodu – stały się one powszechne, choć ich noszenie nie jest wymagane przez prawo. Według bliskiego sojusznika Mahathira i radykalnego krytyka wahabizmu, Zaida Ibrahima, premier starał się wykorzystać islam jako mechanizm wzmacniający etyczny wymiar życia publicznego oraz element odróżniający Malezję odjej dawnych kolonizatorów. Islam miał być jednym z elementów projektu modernizacji Malezji. Mahathir odwoływał się jednak raczej do „wartości azjatyckich” niż do „wartości islamskich”. Jego polityka jest różnie oceniana, wydaje się jednak, że udało mu się „obudzić” w Malajach patriotyzm i poczucie dumy z bycia Malezyjczykiem. Nie przestał być jednak nacjonalistą – gdy jego następca, premier Najib Tun Razak, zainicjował program 1Malaysia (Jedna Malezja), podkreślający harmonię i spójność Malezji bez względu na podziały etniczne i religijne, Mahathir publicznie krytykował tę propozycję, mówiąc, że jej po prostu nie rozumie.
Warto również wspomnieć córkę Mahathira, Marinę Mahathir. Formułuje ona jeden z najmocniejszych głosów w obronie praw kobiet – porównała ich pozycję w Malezji do sytuacji czarnych niewolników na plantacjach amerykańskiego Południa. Wspiera także prawa osób LGBT. Stosunki homoseksualne wciąż podlegają w Malezji karze więzienia – co szczególnie bulwersujące, bardziej restrykcyjny jest świecki kodeks karny, wywodzący się z ustawodawstwa brytyjskiego, niż prawo szariackie, które do oskarżenia o homoseksualizm wymaga trzech świadków. Co ciekawe (i znaczące), książki i publikacje Mariny w języku angielskim są powszechnie dostępne w Malezji, podczas gdy jej teksty po malajsku miewają problemy z cenzurą. Język angielski jest językiem elit, językiem wykładowym na większości uniwersytetów, jest też „oficjalnym językiem roboczym” w dwu malezyjskich stanach.
Zaid Ibrahim, który nie jest dziś już aktywny politycznie, ale jako były minister i uznany prawnik zajmuje znaczące, choć kontrowersyjne miejsce w debacie publicznej, wciąż stara się (chyba nawet mocniej niż próbował kiedykolwiek Mahathir) sformułować program „malezyjskiego” uniwersalistycznego i głęboko humanistycznego islamu. Wydaje mi się jednak, że popełnia on błąd, zbytnio odwołując się do zachodniego liberalizmu, zamiast budować swą koncepcję, obficie czerpiąc z islamskiej tradycji. W swojej książce „Assalamu Alaikum. Observations on the Islamisation of Malaysia” bardzo mocno podkreśla różnicę pomiędzy islamem – „doskonałą”, uniwersalistyczną religią, nieposiadającą ani hierarchicznej struktury „kościelnej”, ani dogmatycznej teologii, oraz islamizmem – fundamentalistycznym sposobem interpretowania tej religii przez aparat urzędników religijno-państwowych. Zaid Ibrahim przedstawia wizję islamu jako religii uniwersalistycznej, zdecentralizowanej, celebrującej niepewność ludzkich sądów. Przywołuje klasyczny okres kształtowania się prawa islamskiego jako ten, w którym uważano, że spory interpretacyjne pomiędzy prawnikami interpretującymi Koran oraz Szarię są bożym błogosławieństwem. W islamie, takim jak go opisuje, istnieje bowiem radykalne cięcie pomiędzy religią objawioną przez boga („islam jest doskonałą religią”) a ułomnościami człowieka, popełniającego błędy w interpretacji i zrozumieniu tej religii. To napięcie, które spowodowało w okresie klasycznym rozwój szkół interpretujących Koran w różny sposób, dziś jest „przezwyciężane” przez islamskich fundamentalistów opierających się na wahabickiej (obowiązującej w Arabii Saudyjskiej) wersji islamu. To właśnie Arabia Saudyjska w narracji Zaida jawi się jako największe zagrożenie dla „prawdziwego islamu”, ponieważ finansując szkoły koraniczne na całym świecie, upowszechnia ona fanatyczną i obskurancką, a dla wielu po prostu fałszywą, wersję tej religii. W tym kontekście flirt USA i UK oraz wielu innych krajów Zachodu z Saudami musi być widziany jako samobójczy. Gdyby nie pieniądze Saudów, wydawane za cichą zgodą Zachodu na nauczanie wahabickiej wersji islamu, nie byłoby ani Al Kaidy, ani ISIS. Fundamentalistyczny islam oraz islamski terroryzm są – pośrednim, ale jednak – efektami koniunkturalnej polityki Zachodu. Zaid krytykuje fundamentalistyczną interpretację prawa szariackiego, wskazując na jego niefundamentalistyczne zastosowania, jak chociażby to wprowadzone na początku lat 70. w Egipcie czy też obowiązujące w Indonezji, którą zresztą, obok Tunezji, Maroka, Egiptu oraz Turcji, wskazuje jako przykłady postępowego i demokratycznego (a przynajmniej zmierzającego w takim kierunku) islamu.
Do wielu tez Zaida można mieć zastrzeżenia. Przyjmowana przez niego bez specjalnych zastrzeżeń narracja „wojny cywilizacji” połączona z liberalno-demokratycznymi aspiracjami mnie osobiście odrzuca. Wydaje mi się, że po początkowym przedstawieniu uniwersalistycznego i głęboko humanistycznego rdzenia islamu, Zaid ulega pokusie jeszcze chyba XIX-wiecznej modernizacji.
Moje doświadczenia ze studentami i wykładowcami International Islamic University Malaysia (Zaid zresztą wspomina o nim w swojej książce jako o próbie, raczej nieudanej, budowy intelektualnego zaplecza dla „umiarkowanego islamu”), a szczególnie te wyniesione z seminarium, które prowadziłem tam na temat idei wspólnoty, sprawiają, że „kapitulacja” Zaida Ibrahima rozczarowuje. Moi rozmówcy, mówiąc o wspólnocie, odwoływali się przede wszystkim do języka liberalnej demokracji – mimo wrzucania kilku cytatów z Koranu, to raczej anglosaski komunitarianizm, a nie islam był dla nich główną ramą interpretacyjną. Liberalna demokracja na Zachodzie przeżywa dramatyczny kryzys, próba budowy jej „islamskiej” wersji wydaje mi się skazana na porażkę. Paradoksalnie, znacznie bardziej optymistycznie patrzyłbym na rozwój uniwersalistycznej myśli politycznej inspirowanej islamem (a wręcz z niego wyrastającej), która – jak się wydaje się – może mieć nawet większy potencjał inkluzywności niż chrześcijaństwo. Książka Zaida pokazuje również uderzające podobieństwa pomiędzy narracją „islamizującą” w Malezji a narracjami chrześcijańskich fundamentalistów w USA czy katolickich radykałów w Polsce – potwierdzając, że dzisiejsze religijne fundamentalizmy są postmodernistycznymi konstruktami, redukującymi złożoność tradycyjnie wyznawanych i praktykowanych religii do produktu religiopodobnego, który wykazuje więcej podobieństw z fanatyzmem zwolenników drużyn piłkarskich czy politycznych sekt niż z głęboko przeżywanymi i praktykowanymi religiami naszych prapradziadków. Ciekawym przykładem napięcia pomiędzy islamizmem a „tradycyjnym” islamem w Malezji są kłopoty ludowych znachorów i uzdrawiaczy (Malajów i muzułmanów). Funkcjonowali oni w kraju jako istotna część religijno-społecznego ekosystemu bez przeszkód do czasu, gdy „nowi” – wykształceni przez wahabitów – imamowie nie zaczęli oskarżać ich o sprzeniewierzenie się wierze.
Tutaj chciałbym na chwilę porzucić Malezję (a raczej pozostawić ją jako punkt odniesienia i potencjalne „laboratorium przyszłości”) i napisać, że moim zdaniem otwarcie na niewahabicką wersję islamu jest we współczesnej Europie absolutnie niezbędne. Miliony wyznawców islamu (w 2010 roku było ich ponad 43 miliony; przewiduje się, że do 2050 roku liczba ta wzrośnie do około 70 milionów) mieszkających we współczesnej Europie nie znikną, ich konwersja na chrześcijaństwo czy porzucenie wszelkich religii nie nastąpią, a w każdym razie nie na masową skalę. Oczywiście bajki o islamizacji Europy są bzdurami opowiadanymi przez prowincjonalnych nacjonalistów (70 milionów to wciąż ledwo ponad 10%), nie należy więc bać się wzrostu znaczenia islamu, a raczej potraktować go jako szansę na budowę sieci wpływu w krajach, w których stanowi większościowe (albo bardzo ważne) wyznanie.
Tu zadeklaruję się – by uprzedzić wszelkie niedopowiedzenia – jako zwolennik rozszerzenia EU na kraje Afryki Północnej i budowy Unii Morza Śródziemnego. Oczami wyobraźni widzę, jak w tym momencie część czytelników zamyka „Nowego Obywatela” lub przechodzi płynnie do następnego artykułu.
Jeśli jednak postanowiliście dokończyć ten tekst, spróbujmy razem zmierzyć się z mitem o nieprzezwyciężalnej różnicy pomiędzy islamem a liberalną demokracją. Sam do liberalnej demokracji mam spore zastrzeżenia – uważam ją za nie dość emancypacyjną i inkluzywną, ale dyskusję na ten temat zostawmy na inną okazję. Jest oczywiste, że w kwestii pozycji kobiet konserwatywni muzułmanie bez problemów dogadają się nie tylko z europejskimi konserwatystami, lecz – jak pokazał spór o burkini – także z pozornie liberalnymi, a nawet lewicującymi Europejczykami. Nie mówiąc już o Polakach, wśród których ze świecą szukać tych dostrzegających we francuskim ataku na burkini przejaw oświeceniowej autorytarnej tradycji, jaką każdy konserwatysta z niesmakiem odrzuca. W wielu kwestiach – na przykład in vitro – „konserwatywny” Iran jest bardziej „liberalny” niż Polska. Piszę to, by pokazać, że podział na „wartości europejskie” i „wartości islamu” jest podziałem fałszywym. Bardziej prawdziwy byłby podział na tych, którzy kierują się szacunkiem wobec drugiego człowieka, i tych, którzy drugim człowiekiem (kobietą, homoseksualistą, imigrantem, biednym) pogardzają. Mimo negatywnego stosunku islamu do homoseksualizmu, przykład Sadiqa Khana, burmistrza Londynu, który głosował za małżeństwami jednopłciowymi w brytyjskim parlamencie, pokazuje, że w wymiarze politycznym większym problemem w Europie może być konserwatywny (większościowy) odłam polskiego kościoła katolickiego niż islam. Polska prawica uwielbia straszyć wahabickim islamem z Arabii Saudyjskiej, podczas gdy islamska Tunezja wydaje się bardziej kulturowo tolerancyjna niż Polska pod rządami PiS. Nie ma więc żadnego fundamentalnego sporu pomiędzy „wartościami europejskimi” a islamem. Zarówno w Europie, jak i w północnej Afryce istnieją siły obskuranckie i emancypacyjne.
Jako intelektualny i polityczny projekt islam wydaje się co najmniej tak samo interesujący jak chrześcijaństwo. Zawiera elementy, które (post)chrześcijańską myśl są w stanie uzupełnić. Po pierwsze, jego doktryna powstaje oddolnie – w zasadzie każdy muzułmanin może zakwestionować poglądy dowolnego imama, co otwiera ścieżki ku radykalnej demokracji. Islam nie jest jednak postmodernizmem: Koran jest świętą księgą, islam jako taki jest przez swoich wyznawców uważany za „doskonałą religię”. Problem (i szansa) polega na tym, że (stąd też bierze się zakaz przedstawiania oblicza boga) istnieje radykalne i nieprzekraczalne cięcie pomiędzy ludzkimi interpretacjami a owym ideałem. Jak pisałem powyżej, istnieje w islamie tradycja wychwalająca niezgodności interpretacyjne jako dowód i potwierdzenie wielkości boga: bóg wie, my się domyślamy.
Zarówno w chrześcijaństwie, jak i w islamie obserwujemy bardzo wyraźny rdzeń egalitarny, nakazujący troskę o biednych i słabszych – to jest prawdziwy fundament Europy, to jest punkt, na którym opierają się „europejskie wartości”. Problemem fundamentalistycznie rekonstruowanych religii jest ich zamknięcie na innych i na świat. Takie religie z jednej strony nie chcą widzieć świata w jego skomplikowaniu, z drugiej zaś zgłaszają roszczenie do pseudouniwersalizmu. Jest to bowiem uniwersalizm redukujący złożoność i zamknięty na to, co jest fundamentem każdej religii, czyli na doświadczenie obcowania z „absolutnie Innym”.
Również w tym kontekście Malezja, a szczególnie KL, jest niezwykle inspirującym miejscem. Przede wszystkim ze względu na współistnienie tu różnych sposobów myślenia o ekonomii, społeczeństwie, religii, a nawet prawie (jak wcześniej wspomniałem, obowiązują w nim dwa systemy prawne, jeden dla muzułmanów, a drugi dla wszystkich pozostałych). Oczywiście tak jest w każdym mieście, jednak KL jest w owej „dywersyfikacji” przykładem dość ekstremalnym. Próby, podejmowane przez architektów i urbanistów wykształconych w UK, USA czy Australii, przemyślenia KL w duchu „miast Zachodu”, uporządkowania tej przestrzeni, wydają mi się nie tylko błędne, lecz także niebezpieczne. I nie chodzi o to, by popadać w romantyczną manierę fascynacji biedą – biedy w KL jest mniej więcej tyle samo, ile w Warszawie – lecz by mieć świadomość, że „zachodniopodobna” rewitalizacja będzie oznaczała gentryfikację (która i tak już zachodzi – bez pomocy urbanistów) i swego rodzaju sterylizację ekosystemu miasta. KL jest miastem wysp i sieci, miastem pełnym dziur i nieudanych inwestycji. Zrozumienie panującej tu logiki i dokonanie emancypacyjnej zmiany powinno polegać na „prywatyzacji ryzyka i upublicznieniu zysków”. Paradoksalnie lata rozwoju opartego na spekulacji gruntami (w większości należącymi do chińskiej mniejszości), rozwoju dróg dla prywatnego transportu (korki w centrum KL to prawdziwy koszmar), ulepszania transportu publicznego, również szynowego, by połączyć z centrum dzielnice zamieszkiwane przez Malajów, stworzyły miasto o – moim zdaniem – nieprawdopodobnym wręcz potencjale rozwojowym. „Dzielnice” to zresztą nie do końca właściwe określenie – pisząc „KL”, mam bowiem na myśli zlepek wielu miast o autonomicznych statusach, ale funkcjonujących jako jedna metropolia. Jest to zresztą przyczyna jednego z głównych problemów KL, czyli braku skoordynowanej polityki przestrzennej na poziomie całego obszaru funkcjonalnego. Ale znów – niekoniecznie centralizacja byłaby najlepszym rozwiązaniem.
KL jest miastem, w którym napięcie pomiędzy religiami, grupami etnicznymi, lokalnymi oraz globalnymi mechanizmami wyzysku widać bardzo wyraźnie. Pojawiają się w tym mieście – trochę podobnie jak w Polsce, ale na mniejszą skalę – projekty oddolnych miejskich inicjatyw. Jedną z najciekawszych jest „projekt” ścieżek rowerowych, polegający przede wszystkim na zmapowaniu dróg, których rowerzyści w KL używają. Ponieważ projekt był całkowicie oddolną inicjatywą, bez szans na budowę czegokolwiek (to się prawdopodobnie zmieni), rowerzyści „hakowali” istniejącą przestrzeń miasta. Na przykład poprzez wykorzystywanie pustych przestrzeni pod wiaduktami – drogi szybkiego ruchu prowadzone są ponad ziemią, bardzo często dołem jest wytyczony kanał, w którym płynie woda. To właśnie wzdłuż tych kanałów, pod „dachem” z drogi szybkiego ruchu, jeżdżą rowerzyści. Nałożenie się na siebie wielu porządków i sposobów działania pozwala wciąż mieć nadzieję, że Malezja będzie się rozwijała w kierunku przyjaznego i inkluzywnego społeczeństwa. Islam, podobnie jak inne religie, nie jest zagrożeniem czy problemem dla tego rozwoju – tym, co jest groźne, jest redukcja złożoności, której dokonuje planistyczny, rynkowy czy religijny fundamentalizm. Różnorodność (również multikulti) otwiera drzwi do nowych światów, pozwala na testowanie różnych rozwiązań i pomysłów. W latach 80. w Polsce (jednak musiałem do Polski w końcu nawiązać) jednym z najpopularniejszych słów był „pluralizm”. Szkoda, że dziś to słowo i jego znaczenie straciły na popularności. Malezja wciąż jest pluralistyczna, warto się jej walce w obronie swojej różnorodności przyglądać. Keep it complex.
dr Krzysztof Nawratek