Sukces sportowy mierzony dekadą
Czas na długoterminowe umowy sponsorskie, program szkolenia młodzieży, inwestycje w najniższe klasy rozgrywkowe i program wsparcia dla regionalnych trenerów, na których spoczywa najcięższe zadanie.
Wynik wyborów 13 października ze zrozumiałych względów ucieszył kibiców tej części sceny politycznej, która sytuuje się na lewo od Grzegorza Schetyny. W warunkach czteroletniej parlamentarnej banicji, powrót jakkolwiek rozumianej lewicy do Sejmu z wynikiem 12 proc. jest dla większości z nich powodem do zadowolenia. Nie kryją go np. Michał Sutowski i Kaja Puto z Krytyki Politycznej. Optymizmu na razie nie studzi fakt, że 49 posłanek i posłów, którzy uzyskali mandaty z listy SLD, stanowią formację zdecydowanie niejednorodną i czują się skazani na siebie wyłącznie z braku lepszego wyjścia. Nie wiadomo jeszcze, czy Razem, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, powoła własne koło poselskie. Trzecia siła w Sejmie okaże się zapewne słabo przewidywalna, bo pomijając wspólny progresywizm „światopoglądowy”, jest podzielona różnicami w zapatrywaniach gospodarczych i społecznych, rozciągających się od Sasa do Lasa. Wystarczy przytoczyć przykład Joanny Scheuring-Wielgus z Wiosny, która rozpoznawalność zyskała jako przyboczna Ryszarda Petru.
Tuż po ogłoszeniu wyników wyborczych świeżo upieczona posłanka Marcelina Zawisza z Razem oświadczyła, że w imię „porozumienia ponad podziałami” Lewica będzie współpracować politycznie ze wszystkimi siłami parlamentarnymi oprócz Konfederacji. Cóż, nie zabrzmiało to jak „twarda” ani „wyrazista” lewica. Oznacza to bowiem deklarację, że nowa siła weszła do Sejmu celem trwania od kompromisu do kompromisu z nadzieją na utrzymanie się na powierzchni, a w nagrodę liczy na możliwość maksymalnego wydłużenia okresu widzialności w mediach. Owszem, zawsze można argumentować, że lepsze to niż nic. Jednak otrzymaliśmy tym samym kolejny sygnał, że „inna polityka”, o potrzebie której partia Zawiszy jeszcze niedawno przekonywała, mimo wszystko nie jest możliwa. Czy da się ją zastąpić wizerunkową wyrazistością? Wszystko zależy od tego, jakim oczekiwaniom Lewica ma sprostać.
Wszelkie powody do satysfakcji mają ci, których zadowala scenariusz minimum – „lewicowy głos” w Sejmie na czteroletnim kontrakcie, do weryfikacji. Rozczarowanie czeka tych, którzy chcą autentycznego przełomu – alternatywy wobec duopolu PO-PiS, a taką właśnie obietnicą kusili w kampanii „trzej tenorzy” z Lewicy. Część lewicy chciałaby tego dokonać proponując silny zwrot socjalny w kierunku rozbudowanego państwa dobrobytu bez naruszania podstaw kapitalizmu, bo pisowskie 500+ i szybki wzrost płacy minimalnej to za mało – do korekty III RP z jej społecznie niewydolnym rynkiem trzeba jeszcze odbudowy usług publicznych. Istnieje nadto pilna potrzeba sprawiedliwego rozkładu obciążeń podatkowych, co niemiłościwie panująca nam władza obłudnie lekceważy – to w skrócie.
Część druga wzdraga się przed wszelkim „socjalizmem”, chce za to rozbijać duopol przy pomocy walki z patologią wszechwładzy Kościoła, domagając się legalnej aborcji, pełni praw dla osób LGBT i rzetelnej edukacji seksualnej w szkołach, zamiast prób jej kryminalizacji. Walczyć o to warto, na razie jednak nikt nie wyjaśnił, jak walczyć o to skutecznie. W tej kadencji „światopoglądówka” oczywiście nie wypali i nie wypali w ogóle, jeżeli Lewica tylko te hasła weźmie na sztandary. Społeczeństwo nie zgodzi się na pełne przewartościowanie tożsamościowe, jeżeli ci, którzy je proponują, nie uzyskają wiarygodności na obszarze zdolności do systemowego zaspokojenia bardziej fundamentalnych ludzkich potrzeb – kłania się dolna część piramidy Maslowa. Na tym zaś polu przeskoczyć Prawo i Sprawiedliwość będzie wyjątkowo trudno – przynajmniej przy zachowaniu politycznego business as usual. PiS-u nie przelicytuje się w świadczeniach i wysokości płacy minimalnej – to już sprawdzone. Nawet partia Razem, najbardziej socjalna część Lewicy, jest przeciwna pomysłowi podniesienia najniższego wynagrodzenia do poziomu 4 tys. brutto w 2023 r., uznając ten wzrost za niebezpiecznie „skokowy”…
Propozycja przebudowy instytucjonalnej i renesansu usług publicznych jest dobra i potrzebna. Skuteczna odpowiedź na strukturalne wyzwania smuty peryferyjnego kapitalizmu musi wieść przez odtowarowienie stosunków społecznych i przełamanie nieludzkiej zasady indywidualnego kupowania sobie życia na wolnym rynku. Optymistyczne założenie jest oczywiście takie, że myślenie w kategoriach dobra wspólnego, wyrażonego w usługach, z których korzysta się zbiorowo, jeszcze kogokolwiek interesuje. Prof. Małgorzata Jacyno słusznie zauważa, że polityka pseudospołeczna prowadzona przez rządy Szydło i Morawieckiego raczej alienuje i utrwala rynkową atomizację społeczeństwa, niż przywraca poczucie wspólnoty: „Masz, obywatelu, kasę i sobie kup”. Mimo że oznacza to dodatkowe środki dla potrzebującej części Polaków, mamy do czynienia z podejściem w istocie neoliberalnym, zwłaszcza że nie towarzyszy temu odstąpienie od de facto regresywnego systemu podatkowego.
Teoretycznie więc jest duże pole do popisu dla ugrupowania, które chce odnowę upadłych usług publicznych, przede wszystkim służby zdrowia, opieki żłobkowej i transportu publicznego, potraktować poważnie. Problem w tym, że aby mieć się czym pochwalić na tym polu, trzeba już sprawować władzę. Tymczasem również obecna władza się do tego sposobi: przemówienie Jarosława Kaczyńskiego podczas wieczoru wyborczego każe podejrzewać, że partia rządząca szuka właśnie drogi wyjścia z pułapki myślenia w najkrótszej perspektywie czasowej. Znaczy to, że jeżeli ktoś realnie wykona pierwszy krok na drodze do budowy „nowoczesnego państwa dobrobytu”, to prawdopodobnie będzie to właśnie PiS. Sprawdzianem będzie dalszy los programu Mieszkanie+, który dotychczas okazał się niewypałem. Ekipa premiera Morawieckiego dobrze ogarnia samą administrację, dlatego udało jej się załatać dziurę VAT-owską. Jednak już stan systemu opieki zdrowotnej i epicka „deforma” szkolnictwa wystawiają jej kolejne złe świadectwo.
Czy potrafią wskoczyć szczebel wyżej niż fiskalizm, czyli opanować zarządzanie dynamicznymi sieciami zespołów ludzkich i planowanie gospodarcze w agresywnym otoczeniu rynkowym, gdzie wielki kapitał tylko czeka, by utuczyć się na państwowych pieniądzach? Na razie warto przyjąć ostrożne założenie, że chcą się tego nauczyć, bo chcą dalej rządzić. Koniec końców PiS posiada wszelkie środki, by wyprzedzić na tym polu Lewicę: oprócz pieniędzy publicznych i zaplecza, o jakim ich adwersarze mogą tylko pomarzyć, ma nadal niewyczerpane pokłady wiarygodności pochodzącej ze znienawidzonego przez liberałów „rozdawnictwa”. Adrian Zandberg mówi: zamiast Mieszkania+ publiczny deweloper. Pięknie. Tylko nie czarujmy się: PiS może wkrótce powiedzieć to samo – czemu nie? Znacznie łatwiej hegemonowi Kaczyńskiemu niż beniaminkowi Zandbergowi przyjdzie sprzedanie ludziom tego pomysłu jako kolejnej obietnicy wyborczej, a prawie nikt nie będzie chciał wtedy słuchać, że PiS go komuś podprowadził. Lewica, ponieważ nie sprawuje władzy, może więc w nadchodzącej kadencji jedynie zgłaszać nowatorskie projekty ustaw, łudząc się, że PiS je łaskawie „przyklepie”, zamiast odesłać w niebyt, by po roku zaproponować zbliżone jako swoje. Jeżeli do tego dojdzie, Lewica zostanie trwale zepchnięta do narożnika światopoglądowego, gdzie – z szacunkiem dla powagi wyzwań na tym polu – czeka ją los sejmowej ciekawostki.
Istnieje też i inna, całkiem prozaiczna bariera, która Lewicy utrudniać będzie obranie konsekwentnie socjalnego kierunku. Ile wśród 49 posłów i posłanek jest osób rzeczywiście wiarygodnych w deklaracjach, że ludzie liczą się bardziej niż zyski? W Sejmie zasiądzie sześcioro członków i członkiń Razem. Spójrzmy prawdzie w oczy: tylko Zandberg i Maciej Konieczny konsekwentnie poruszali się po kursie socjalnym, regularnie i zdecydowanie w swych wypowiedziach broniąc praw pracowniczych, praw prześladowanych lokatorów i podkreślając, że prawa ludzi są zawsze ważniejsze od interesów kapitału. „Duńczyk” był widoczny na pikietach w obronie poniewieranych pracowników i spotykał się z robotnikami budowlanymi w sprawie ciężkich warunków ich pracy. Konieczny dwa dni po wyborach uczestniczył w blokadzie eksmisji. Czy reszcie można wierzyć, że ich to obchodzi? Poza szeregami razemitów, chyba tylko Wandę Nowicka i Hannę Gill-Piątek można posądzać o inklinacje socjalne. Dla Wiosny to obcy temat, SLD nauczyło się go tylko markować w mediach, trzymając się zawsze w „bezpiecznej” odległości od biednych ludzi. Trzeba chyba uczciwie przyznać rację Rafałowi Wosiowi, gdy pisze, że niezamożni, nadal stosunkowo zaniedbywani przez socjal-prawicę, raczej nie będą mieli w Lewicy swojej autentycznej reprezentacji.
Co z historycznym wyzwaniem w postaci sprawiedliwej transformacji energetycznej i dekarbonizacji? Temat wydaje się wymarzony dla nowej progresywnej formacji parlamentarnej, niestety pozostaje ona podzielona na tle stosunku do atomu. Tymczasem problem polityki klimatycznej jest coraz chętniej podejmowany przez środowiska liberalne, więc posłowie i senatorzy KO będą coraz śmielej proponować zielone inicjatywy. Oto kolejne pytanie: czy Lewica może skutecznie pójść w kierunku przejęcia elektoratu liberalnego poprzez odebranie go skostniałej Platformie? Duża część Wiosny i SLD nie miałaby nic przeciwko temu. Scenariusz ten zyskał na wiarygodności dzięki ujawnieniu dostrzegalnych przepływów elektoratu między KO i KW SLD oraz pełnego podobieństwa przekonań politycznych wyborców obu komitetów.
Biorąc jednak pod uwagę skłonność lewicowych liderów do wizerunkowego odróżnienia się od Grzegorza Schetyny i zachowania własnej marki, strategia „zastąpienia” KO może się okazać przeciwskuteczna. Trzeźwo zauważa publicysta Klubu Jagiellońskiego, że progresywni liberałowie to tylko kropla w morzu – przytłaczająca część tej formacji marzy wyłącznie o powrocie swojskiej, przedpisowskiej III RP na pełnych obrotach. Nie chce niczego więcej, żadnych fundamentalnych zmian w sposobie uprawiania polityki i myśleniu o społeczeństwie, wykraczających poza wizję świata popularyzowaną w TVN. Bardziej więc prawdopodobne jest, że Robert Biedroń i Włodzimierz Czarzasty, grając na liberałów, doprowadzą tylko do dezercji z własnych szeregów w kierunku KO. Niewykluczone zatem, że kierunek ten siłą rzeczy doprowadziłby do „oczyszczenia” sejmowego składu Lewicy i umocnienia się opcji bardziej socjalnej. I dobrze.
Niedobrze jednak, że wśród polskich socjaldemokratów pokutuje pewien szkodliwy mit. Opiera się on na założeniu, że popychanie Polski w kierunku inkluzywnego państwa dobrobytu ma być w istocie ukoronowaniem westernizacji, postępującej od 1989 r., a zablokowanej przez neoliberalizm, który nas zdradził, bo zatrzymał na Wschodzie. Że kiedy Razem zasiądzie w ławach sejmowych, będzie zwyczajnie dysponowało gotowymi rozwiązaniami z zakresu welfare state sprawdzonymi w Europie Zachodniej. Zrobi tylko kopiuj-wklej, a ludzie zobaczą, że to lepsze niż 500+ i będzie można odtrąbić zwycięstwo.
Tymczasem to nie tak. Tego „sprawdzonego modelu” już na Zachodzie zwyczajnie nie ma. Od 40 lat jest sukcesywnie demontowany wszędzie, z Niemcami na czele. Kapitalizm po prostu raz za razem przychodzi po swoje, choć wskutek tego i tak ma dziś najgorsze wyniki makroekonomiczne od prawie stulecia. W tym układzie nie da się nie kwestionować kapitalizmu. Masowe protesty – w ciągu minionego roku chociażby „żółte kamizelki” – nic nie dają, bo establishmentowa lewica zachodnioeuropejska, do której niestety aspiruje polska Lewica wywodząca się z zamożnej części społeczeństwa, nie ma żadnego interesu w odwróceniu tej tendencji. Chce tylko trwać przy swoim ciągle kurczącym się kawałku politycznego tortu, a Jeremy Corbyn jest jedną jaskółką, która wiosny nie czyni.
Jeżeli polscy socjaldemokraci chcą mieć przed sobą przyszłość, muszą zerwać z tą mitologią. Zamiast posiłkować się fantazjami o „Europie socjalnej”, lepiej spojrzeć w oczy prawdzie w krajowych realiach. Lewica ma tu obiektywnie trudniej, bo ręce ma związane warunkami strukturalnymi, sprawiającymi, że każdy krok w kierunku wyjścia z bagna neoliberalizmu, może powodować dalsze w nim grzęźnięcie. Do tego jeszcze przy byle okazji prawica każe przepraszać za Katyń. Zandberg nie dokona cudu z mównicy sejmowej, ani z poziomu mainstreamowych mediów. To już sprawdzone: parlamentaryzm podporządkowany widoczności w popularnych kanałach, skutecznie „wyczyści” pole aktywności partii z jakichkolwiek prób zerwania z polityką płaszczenia się przed kapitałem. Tego nawet PiS nie ośmieli się zrobić, co wymownie widać po kapitulacji Morawieckiego w sprawie opodatkowania gigantów internetowych. Choćby socjalne skrzydło Lewicy chciało i stawało na głowie, to za pośrednictwem istniejących mediów nie przekona większości ludzi, że może ich reprezentować i walczyć o ich przyszłość.
Kilkukrotnie pisałem o tym, czego rozpaczliwie potrzebuje lewica, m.in. w krytycznych tekstach o RSS Piotra Ikonowicza i o Razem. Nie zbuduje ona własnej bazy społecznej dla śmiałego projektu politycznego bez stworzenia nowych kanałów komunikacji ze społeczeństwem. Żeby działać skutecznie, powinny one być ściśle połączone z działalnością w ruchu pracowniczym i lokatorskim na terenie całego kraju i w ruchu na rzecz sprawiedliwej dekarbonizacji (bo bez sprawiedliwości społecznej ona zwyczajnie nie nastąpi). Chodzi raczej o trwałą obecność na bazarach i osiedlach niż o okresową zbiórkę podpisów na stołecznym Placu Zbawiciela. Chodzi o obecność, którą ludzie mogą odczuć jako zrozumienie i wsparcie, o powrót do tradycyjnie rozumianej polityki klasowej. Trudne do wyobrażenia, prawda? Rzeczywiście bezpieczniej jest robić to, co podchwycą „Gazeta Wyborcza” i „Newsweek”, z nadzieją nabicia sobie punktów na kolejne wybory. Tymczasem tworzenie „innej polityki” wymaga, owszem, długoterminowego trybu, przekraczającego cykl wyborczy – czego właśnie RSS zrozumieć do tej pory nie chciał. Innymi słowy, jest to ogromne i ryzykowane wyzwanie, które wyłącznie wąska grupa w szeregach Lewicy będzie skłonna podjąć – jeżeli w ogóle ktokolwiek ośmieli się rozumować w tych kategoriach.
Nie oznacza to rzecz jasna, że obecność w Sejmie można lekceważyć. Można ją wykorzystać właśnie do stymulowania oddolnych ruchów społecznych, tym bardziej, że aby się rozwijać, potrzebują one czegoś, co dookreśli ich działalność pod kątem politycznego sprawstwa – programu i projektów legislacyjnych. Jeżeli Lewica chce się w annałach zapisać jako lewica, jeżeli w ogóle chce zrobić różnicę, musi robić śmiałą i dalekowzroczną politykę sprawiedliwości społecznej. To ryzykowne, ale na innych warunkach nie przechodzi się do historii. Na dzień dzisiejszy istnieje zaplecze w postaci dużych organizacji związkowych jak OPZZ, dzięki którym można dotrzeć do setek tysięcy bardzo potrzebujących pracowników sektora budżetowego. Istnieją mniejsze, bojowe, mniej zbiurokratyzowane związki zawodowe, m.in. Inicjatywa Pracownicza. To nie wystarczy, ale widoczna determinacja we wspieraniu związkowców nie tylko z samych ław sejmowych może stanowić dobry punkt wyjścia. Otwarcie w grze o serca ludzi pracy.
Paweł Jaworski
Czas na długoterminowe umowy sponsorskie, program szkolenia młodzieży, inwestycje w najniższe klasy rozgrywkowe i program wsparcia dla regionalnych trenerów, na których spoczywa najcięższe zadanie.
Do pewnego poziomu należy walczyć o płace wedle zasady każdemu według potrzeb, czyli zapewnić pewne przyzwoite minimum, a dopiero wtedy można myśleć o lepszym wynagradzaniu pewnych szczególnych stanowisk czy funkcji.