Już dawno zarobili na emeryturę

Z rozmawia ·

Już dawno zarobili na emeryturę

Z rozmawia ·

Już dawno zarobili na emeryturę

Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych przygotowało obywatelski projekt ustawy emerytalnej. Umożliwi on przejście na emeryturę po przepracowaniu 35 lat przez kobiety i 40 lat przez mężczyzn, niezależnie od wieku. O założeniach projektu i jego losach rozmawiamy z Grzegorzem Ilką, sekretarzem prasowym OPZZ.

***

Proszę powiedzieć o założeniach inicjatywy OPZZ.

Grzegorz Ilka: Projekt ustawy stworzyliśmy z myślą o osobach, które wcześnie rozpoczęły pracę zawodową. Chcemy, aby można było przechodzić na emeryturę, jeżeli ma się przepracowane 35 lat w przypadku kobiet i 40 lat w przypadku mężczyzn. Ten postulat zaistniał już wśród 21. postulatów w sierpniu 1980 r., z tą różnicą, że wówczas żądano przejścia na emeryturę po 30 i 35 lat. Od tamtej pory wydłużyła się średnia długość życia, więc go lekko zmodyfikowaliśmy.

W PRL istniało wiele szkół przyzakładowych, w których po roku nauki od razu przystępowało się do pracy, w ramach zajęć praktycznych. Tak było np. w górnictwie. Dotyczyło to przede wszystkim zawodów fizycznych. W trakcie zbierania podpisów dotarło do nas, że taka sytuacja występowała również w rzemiośle. Na przykład jeśli młody człowiek kończył szkołę podstawową i szedł na przyuczenie do fryzjera, to przyuczenie polegało na praktyce, czyli zwykłej pracy. Otrzymywaliśmy wiele listów, w których ludzie opisywali, że rozpoczynali pracę zawodową przed ukończeniem 18. roku życia. Problem polega na tym, że w tej chwili to są osoby dość mocno wyeksploatowane fizycznie i psychicznie.

To ciekawy postulat, zważywszy na dominujące wśród ekonomistów przekonanie, że należy wydłużać czas pracy.

G.I.: Ludzie, którzy przepracowali 35-40 lat, wypracowali sobie taką składkę, że mogą spokojnie przejść na całkiem przyzwoitą emeryturę, niezależnie od tego, czy osiągnęli ustawowy wiek 60 lub 65 lat. Nasza propozycja zawiera wyliczenia pokazujące, że te osoby mają wypracowaną emeryturę. Mówiąc brutalnie, osoby, które bardzo wcześnie rozpoczęły pracę fizyczną, rzadko dożywają sędziwego wieku, zatem kwoty wypłacane z ZUS w ramach świadczenia emerytalnego nie byłyby szaleńcze.

Chcemy dać im szansę skorzystania z uroków emerytury. Byłoby to też elementarnie sprawiedliwe, aby ludzie, którzy rozpoczęli pracę w wieku np. 16 lat, nie musieli pracować dłużej od tych, którzy weszli na rynek pracy jako 24-latkowie. Obecnie są po prostu zmuszeni przez ustawodawstwo do znacznie dłuższej i ciężkiej pracy, pomimo tego, że tak naprawdę ich składki emerytalne już od dawna „leżą” w ZUS-ie.

Brzmi to bardzo pięknie, tymczasem rząd mówi o braku pieniędzy w publicznej kasie na „wcześniejsze” emerytury.

G.I.: To taka „zabawa” z cyklu „ratujemy finanse publiczne”. Rząd nam mówi, żebyśmy odkładali pieniądze na emerytury, żebyśmy sobie na nie zarobili. Jeśli przyjąć taki sposób myślenia, jaki promują ekipy liberalne, to ci ludzie już dawno zarobili na odpoczynek, tyle że nie w OFE, lecz w ZUS.

To, że państwo traktuje ZUS tylko jak kawałek wydzielonego konta budżetu, nie zaś jako formę samoistnego funduszu, nie jest winą ciężko pracujących ludzi. Przez wiele lat kolejne rządy traktowały ZUS jak dojną krowę. Nawet jeśli w ZUS były pieniądze większe niż przewidywano, to zwyczajnie je wciągano do budżetu. I teraz ciężko spracowanym ludziom, którzy na swój fundusz emerytalny do ZUS przez lata regularnie płacili, mówi się, że Polska ma problemy ekonomiczne. Przecież to nie ich wina, że państwo w międzyczasie wydało te pieniądze na inne rzeczy.

Nie wydaje się Panu dziwne, że z jednej strony mamy wysokie bezrobocie, a z drugiej zmusza się ludzi do dłuższej pracy?

G.I.: Z punktu widzenia rynku pracy to zupełny absurd, ale w tym szaleństwie jest metoda. Pozwala to utrzymywać wysokie bezrobocie, a to z kolei ułatwia szantażowanie pracowników, gdy zaczynają się upominać o podwyżki. Mam wrażenie, że w uzasadnieniach ludzi typu Jeremi Mordasewicz, gdzieś w podtekście leży właśnie takie myślenie. Przecież ludzie wycieńczeni wieloletnim wysiłkiem, przy coraz bardziej niestabilnym rynku pracy, nie znajdą sobie miejsca. Pozostanie im zasilić szeregi bezrobotnych.

Nie widzę żadnej racjonalności w zwiększaniu liczby ludzi pracujących, gdy pracy brakuje. Ekonomicznie dłuższy czas pracy może mieć uzasadnienie w przypadku wybitnego fachowca. Załóżmy, że ktoś jest najlepszym szlifierzem czy tokarzem, to może rzeczywiście znajdzie się dla niego miejsce w charakterze nauczyciela czy przyuczającego do zawodu. Ale nie oczekujmy że 60-latek zjedzie pod ziemię fedrować węgiel.

Oczywiście zdaję sobie sprawę ze specyfiki polskiego rynku pracy – są zawody, w których brakuje fachowców. Po 1989 roku upadły szkoły przyzakładowe, upadło szkolnictwo zawodowe, w wyniku czego, po 20 latach tego procesu, zaczynają występować braki w takich zawodach, zwłaszcza gdy wymagane jest średnie wykształcenie zawodowe. To konsekwencja tego, że w ministerstwie pracy czy edukacji nie pomyślano i podjęto głupią decyzję. W Stanach Zjednoczonych liczy się, ile osób jest potrzebnych za 5 czy 10 lat w danym zawodzie i pod tym kątem tworzy się szkolnictwo zawodowe. Natomiast w Polsce zlikwidowano niemal całe szkolnictwo zawodowe, więc w efekcie mamy bezrobocie przy jednoczesnym braku ludzi w wielu zawodach.

Na to wszystko nakłada się otwarcie niemieckiego rynku pracy, połączone z propozycjami nauki dla pracowników w zakresie średniego szkolnictwa zawodowego. Dopiero teraz łapiemy się za głowy i zastanawiamy, co robić, żeby ludzie nie wyjechali masowo do Niemiec.

Wiele z osób, o których mówimy, po zmianie systemu pracowało na czarno lub w szarej strefie. Czy to nie wpłynie na ich niższe emerytury, jeśli zdecydowaliby się skorzystać z możliwości, jaką dałoby im rozwiązanie proponowane przez OPZZ?

G.I.: W naszym projekcie jest mowa o ludziach, którzy mają udokumentowane okresy składkowe. Nie chcieliśmy wchodzić w jakąś straszną wojnę z ministerstwem finansów. Wyliczyliśmy to w taki sposób, że wprowadzenie w życie proponowanych rozwiązań nie rodzi, a raczej nie powinno rodzić w normalnych warunkach żadnych negatywnych skutków dla budżetu. Dlatego proponujemy, aby to były wyliczone okresy składkowe – te, za które pieniądze zostały odprowadzone do ZUS. Nie chcieliśmy się „ładować” w jakieś dodatkowe oboczne rzeczy, choć oczywiście zdajemy sobie sprawę z problemów, jakie istnieją w związku z przyszłymi emeryturami ludzi, którzy w ostatnim dwudziestoleciu pracowali na czarno.

Ile udało się zebrać podpisów i jaki jest obecny los tego projektu?

G.I.: Zebraliśmy 290 tysięcy podpisów. Projekt uzyskał akceptację w pierwszym czytaniu, przeciwny był tylko klub Platformy Obywatelskiej, który wnioskował o odrzucenie projektu w pierwszym czytaniu. Natomiast ku naszemu zdumieniu projekt zyskał poparcie PSL. Był to efekt naszych działań i zabiegów lobbingowych. Dzięki temu projekt został skierowany do pracy w komisjach.

Niestety 15 grudnia ub.r. projektem zajęła się sejmowa Komisja Polityki Społecznej i Rodziny. I na wniosek posłów Platformy Obywatelskiej w drugim czytaniu zarekomenduje odrzucenie projektu w całości. W komisji za wnioskiem PO głosowało 17 posłów, przeciwko 8 – przy czym Komisja liczy 40 posłów. Tak więc nie udało nam w okresie przedświątecznym zmobilizować wielu posłów.

Czy obywatele mogą jakoś wpłynąć na los tego projektu?

G.I.: Oczywiście. Prosimy, aby wszyscy, którym bliski jest nasz pomysł, napisali list do posłów ze swojego okręgu wyborczego, szczególnie z Platformy Obywatelskiej – i nimi niejako potrząsnęli. Prosimy o namawianie ich do nacisków na marszałka, by skierował projekt do dalszych prac parlamentarnych i oczywiście żeby zagłosowali za przyjęciem ustawy.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Konrad Malec, 1 lutego 2011 r.

Dział
Wywiady
komentarzy
Przeczytaj poprzednie