prof. dr hab. Stanisława Golinowska

Bieda po polsku

Z prof. dr hab. Stanisławą Golinowską rozmawia ·

Bieda po polsku

Z prof. dr hab. Stanisławą Golinowską rozmawia ·
Avatar

(ur. 1977) – dziennikarz i publicysta, ekspert Narodowego Centrum Kultury w Zespole ds. Polityki Lokalnej, felietonista „Gazety Polskiej Codziennie”, felietonista radiowy Polskiego Radia 24. Pisze lub pisał m.in. do „Znaku”, „Ha!artu”, „Frondy Lux”, portalu internetowego TV Republika, „W Sieci”, „Nowej Konfederacji”, „Rzeczpospolitej”, „Pressji”, „Kontaktu”.

Autorką fotografii Krzysztofa jest Katarzyna Derda.

Przełom starego i nowego roku przynosi zwykle optymistyczne wywody polityków i dużych mediów. Wiele mówi się o rozwoju, wzroście PKB, o tym, że Polskę ominął kryzys i „żyje się lepiej, wszystkim”. O kwestiach rzadko przywoływanych w takich opiniach rozmawiamy z prof. dr hab. Stanisławą Golinowską, specjalizującą się m.in. w badaniu biedy i problemów społecznych.

***

Zacznijmy od pytania podstawowego: czym właściwie są bieda, ubóstwo, nędza?

Stanisława Golinowska: W naukowych definicjach ubóstwa (w języku potocznym – biedy) przyjmuje się, że istotą występowania tego zjawiska jest niemożność zaspokojenia potrzeb, które są człowiekowi niezbędne do normalnego życia zarówno w sensie egzystencjalnym i reprodukcyjnym, jak i społecznym. Z ubóstwem w sensie egzystencjalnym – bezpieczeństwa fizycznego przeżycia – mamy do czynienia, gdy ludzie napotykają na problemy z zaspokojeniem odpowiednich racji żywnościowych, nie mają gdzie mieszkać, nie posiadają odpowiedniej odzieży, która chroni np. przed zimnem, nie mają dostępu do leków i pomocy medycznej. Takie ubóstwo w skrajnej postaci nazywamy niekiedy nędzą.

Komponent reprodukcyjny dotyczy braku możliwości rozwoju człowieka i następnie odbudowywania posiadanego potencjału; nie tylko fizycznego, ale także intelektualnego i psychicznego. Do tego potrzebne są głównie rodzina i dostęp do edukacji.

Społeczny komponent ubóstwa jest konsekwencją ograniczeń w zapewnieniu podstawowych potrzeb życiowych oraz ograniczeń indywidualnego rozwoju. Polega na tym, że ludzie biedni nie uczestniczą w życiu społecznym i nie pełnią ról społecznych. Ubóstwo w sensie społecznym nazywane jest wykluczeniem społecznym.

Skąd „obiektywnie” wiemy, że ktoś jest ubogi?

S. G.: GUS (podobnie jak i inne instytucje statystyczne, np. Eurostat) stosuje różne miary ubóstwa. Najpopularniejsze podejście polega na ocenie, na co wystarcza posiadany dochód. Mówimy wtedy o tzw. ubóstwie dochodowym czy inaczej – monetarnym. Aby dokonać tej oceny, trzeba zastosować jakieś kryterium, pozwalające oddzielić ubogich od nieubogich. To dochodowe kryterium nazywamy linią ubóstwa.

I tutaj znów mamy różne podejścia. Należy pamiętać o co najmniej trzech liniach: ubóstwa absolutnego, relatywnego i subiektywnego. W przypadku koncepcji ubóstwa absolutnego dokonujemy pieniężnej wyceny zaspokojenia potrzeb podstawowych – eksperci ustalają normatywnie koszyk potrzebnych produktów i usług. Może to być koszyk dóbr zaspokajających tylko potrzeby przeżycia (egzystencjalne) lub szerzej – koszyk pozwalający na funkcjonowanie w społeczeństwie w sposób zintegrowany (bez wykluczenia). Ten drugi koszyk w polskiej praktyce wyznaczania ubóstwa absolutnego nazywany jest minimum socjalnym.

Koncepcja biedy relatywnej jest odpowiedzią na zależność ubóstwa od przeciętnego i akceptowalnego standardu życia w danym kraju. Uznaje się więc względność ubóstwa oraz wskazuje na nierówności dochodów jako istotny wyznacznik ubóstwa. W statystykach ubóstwa relatywnego przyjmuje się, że biedni są ci, którzy żyją poniżej pewnego zakresu poziomu przeciętnego. Linie ubóstwa relatywnego wyznacza poziom od 40% do 60% przeciętnej (lub mediany) wartości dochodów (lub konsumpcji).

Subiektywne granice ubóstwa powstały jako wynik badań na temat postrzegania własnej sytuacji życiowej respondentów.

Według raportu GUS, opublikowanego pod koniec lipca, ubóstwo w Polsce dotyczy przede wszystkim rencistów, osób słabo wykształconych, rodzin wielodzietnych, a zagrożenie ubóstwem dzieci i młodzieży jest znacznie silniejsze, niż dorosłych.

S. G.: Gdy stosujemy miary dochodowe, to oczywiste jest, że ubogimi są ci wszyscy, którzy nie mają dochodów lub ich dochody są bardzo niskie – poniżej wyznaczonej linii ubóstwa. Dlatego główne grupy cierpiące biedę to po pierwsze – rolnicy utrzymujący się z małych gospodarstw domowych i nie wytwarzający na tyle produktów, aby mieć z tego wystarczający dochód. Obecnie sytuacja dochodowa na wsi przeciętnie się poprawiła, głównie wskutek dopłat z UE do rolnictwa, ale nierówności się pogłębiły i ubóstwo relatywne jest nadal bardzo głębokie.

Po drugie – bezrobotni i ich rodziny, szczególnie w tych miejscach kraju, gdzie chronicznie nie ma pracy (najbardziej dotkliwie w woj. warmińsko-mazurskim) lub zatrudnienie ma charakter głównie sezonowy. Gdy stopa bezrobocia wzrasta, to wzrasta również stopa ubóstwa.

Po trzecie – pracujący z niskim wynagrodzeniem (tzw. working poor). Ten rodzaj ubóstwa wzrasta szczególnie w warunkach elastycznego rynku pracy, gdy różne nowe formy prawne stosunku pracy pozwalają „obejść” wymagania dotyczące płacy minimalnej. W ciągu ostatniej dekady zaczęto w Polsce stosować na masową skalę takie umowy, zwane śmieciowymi, szczególnie wobec osób młodych, wchodzących na rynek pracy. Dzięki temu stopa bezrobocia ma obecnie w Polsce rozmiar „kontrolowany”, ale w statystyce niestabilnych umów o prace osiągnęliśmy pierwsze miejsce w Europie, czego konsekwencją stał się wzrost wskaźnika ubóstwa wśród pracujących.

Po czwarte – osoby utrzymujące się ze świadczeń społecznych, a głównie ze świadczeń pomocy społecznej oraz świadczeń rentowych. Świadczenia te, adresowane w przeważającej mierze do osób z niepełnosprawnością, są relatywnie niskie i jeśli jest to główny dochód całej rodziny, to wszyscy cierpią biedę. Wzrost wskaźników ubóstwa w tej grupie zależy istotnie od działań w obszarze finansów publicznych. Każde cięcie wydatków na świadczenia dla osób z niepełnosprawnością czy z uciążliwymi i przewlekłymi chorobami zwiększa zakres ubóstwa. Alternatywne źródła dochodów dla tych osób są istotnie ograniczone. Wejście na rynek pracy, na którym panuje wysokie bezrobocie, jest dla nich wyjątkowo trudne, a wręcz niemożliwe.

Czy wspomniane grupy to jedyne duże „populacje” ubogich?

S. G.: Na to, kto jest ubogi, można spojrzeć także z punktu widzenia kryteriów demograficznych oraz wykształcenia. W Polsce mamy do czynienia ze zjawiskiem większego zagrożenia ubóstwem młodych w porównaniu ze starszymi. Wynika to z trudności młodych ludzi w kwestii wejścia na rynek pracy, czyli z braku dochodów (starsi jeszcze powszechnie mają emerytury) oraz ze spadającymi dochodami po założeniu rodziny. Gdy kobiety-matki nie pracują, to każde kolejne dziecko oznacza pogorszenie sytuacji dochodowej. A aktywność zawodowa kobiet jest w Polsce porównawczo bardzo niska, szczególnie że możliwości godzenia życia rodzinnego i zawodowego są wyjątkowo trudne wskutek niedorozwoju usług opiekuńczych oraz socjalnych funkcji szkoły.

Co do wpływu wykształcenia na stopę ubóstwa, to pamiętajmy o tym, że we wskaźnikach ubóstwa osób z niskimi kwalifikacjami mamy rolników, rencistów i bezrobotnych z miejscowości o najniższych stopach zatrudnienia w kraju. A co do statystycznej zależności, to mimo że wykształcenie wpływa korzystnie na przyszłe warunki bytu, bo zmniejsza zagrożenie biedą, to zależność ta nie jest bezwzględna i warto zwrócić uwagę na niuanse. Z tego, że ubóstwo osób z niskim wykształceniem jest relatywnie wysokie, nie należy wyciągać wniosku, że wyższe wykształcenie gwarantuje dostatek dochodów. Badania z ostatniej dekady pokazują, że wraz ze wzrostem bezrobocia i niestabilności zatrudnienia, zjawisko ubóstwa młodych ludzi nie omija absolwentów wyższych uczelni.

W jednym z wywiadów mówiła Pani w kontekście przeciwdziałania ubóstwu, że konieczne są wyższe wydatki na służbę zdrowia (wzrost składki) i edukację. Jednak obserwujemy raczej tendencje do prywatyzowania tych segmentów życia społecznego. Nazywa Pani konieczność wzrostu nakładów na wspomniane dziedziny „inwestycją w człowieka”. Ktoś powie: „Niechże człowiek sam zatroszczy się o siebie, zrobi to najlepiej”. Jaki system i dlaczego jest Pani zdaniem efektywniejszy? Oparty na prywatyzacji, czy na partycypacji państwa w służbie zdrowie, nauce, edukacji?

S. G.: Wspomnianą tendencję przyzwolenia na prywatyzację takich usług wywołało ograniczenie funkcji opiekuńczych państwa. Ograniczenie wydatków publicznych na edukację i zdrowie uruchomiło żywiołowy proces wypełniania „zwolnionej przestrzeni” przez sektor prywatny.

Mówienie o indywidualnej trosce w przypadku takich dóbr publicznych jak edukacja i zdrowie, posiadających dalekosiężne efekty zewnętrzne dla wzrostu gospodarczego i rozwoju, jest wyrazem zarówno nieodpowiedzialności, jak i niekompetencji. W naukach ekonomicznych od dawna dzielimy dobra na prywatne, publiczne i pożądane (merit goods). Tylko dla dóbr prywatnych najbardziej efektywna alokacja dokonuje się dzięki mechanizmowi rynkowemu. Natomiast w przypadku dóbr publicznych i pożądanych potrzebna jest interwencja, aby rozwijała się ich produkcja. Prywatyzacja usług publicznych nie jest sposobem na ich powszechny i jakościowo wyrównany rozwój. A bez powszechnego dostarczania dobrych jakościowo dóbr nie inwestujemy w kapitał ludzki, m.in. w kształcenie i zdrowie młodego pokolenia. To stanowi poważne zagrożenie rozwoju w dłuższym okresie.

Nakłady na ochronę zdrowia, na edukację i naukę są w Polsce relatywnie i od wielu lat bardzo niskie. W ciągu 20 lat przeżyliśmy dwa okresy poważnego spadku tych nakładów: na początku okresu transformacji oraz na przełomie dekad, czyli w okresie podjęcia czterech reform społecznych, który był jednocześnie okresem poważnego spowolnienia gospodarczego. Wydatki publiczne na ochronę zdrowia były trzymane w ryzach (realnie nie rosły) aż do momentu znaczniejszej emigracji zagranicznej lekarzy i pielęgniarek. Wzrost nakładów na ich wynagrodzenia, aby zatrzymać exodus białego personelu, spowodował poprawę wskaźników w zakresie zdrowotnych wydatków publicznych, ale wskaźnik poprawy nie wynosi nawet jednego punktu procentowego udziału w PKB (wydatki publiczne z około 4,25% PKB w 2003 r. wzrosły do 4,97% PKB w 2009 r.). W analizie całkowitych wydatków warto zwrócić uwagę na niskie nakłady na kształcenie kadr medycznych. W narodowym rachunku zdrowia są one zaliczane do tzw. wydatków związanych ze zdrowiem i nie widać ich w statystyce usług opieki zdrowotnej. Deficyt kadr medycznych stanowi już i będzie stanowić poważne ograniczenie dostępu do opieki zdrowotnej.

Bieda nie jest tematem popularnym w mediach, ani w dyskusjach politycznych, bywa najwyżej przedstawiana jako „populistyczny straszak”.

St. G.: Ubolewam, że problem polskiej biedy jest postrzegany w tak uproszczony sposób. Zwalczanie biedy, polegające głównie na programach dożywiania głodujących dzieci czy na akcjach wysyłania paczek do domów dziecka, co jest indywidualnie bardzo szlachetne, w publicznym wymiarze oceniać należy jako rodzaj reakcji archaicznej, wynikającej z poważnej niekompetencji społecznej zarówno polityków, jak i mediów.Problem ubóstwa w dzisiejszych czasach nie polega tylko na braku dostępu do wielu dóbr konsumpcyjnych. Biednym dzieciom często nie brakuje jedzenia, natomiast spożywają niezdrową żywność i często są otyłe. Również w biednych rodzinach są lodówki, telewizory, komórki, komputery czy nawet samochody. Problem współczesnej biedy w Polsce polega przede wszystkim na nierównościach, czyli na braku realnych szans dobrego rozwoju dla zbyt dużej części populacji i to w znacznej mierze tej młodszej. Takiego rozwoju, który zapewni zdrowie, dobrą edukację od najwcześniejszych lat, pracę i dobrostan rodziny.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Krzysztof Wołodźko, 19 grudnia 2011 r.

Dział
Wywiady
komentarzy
Przeczytaj poprzednie