Finis Poloniae?

·

Finis Poloniae?

Cezary Mech ·

Niedawne zmiany w systemie emerytalnym przedstawiane są jako niezbędna odpowiedź na obecny, a zwłaszcza nadchodzący kryzys finansów publicznych, który ma wywołać zmiana struktury demograficznej. Wiele z nich uzasadnia się także dbałością o wysokość przyszłych świadczeń.

Cezary Mech: Niewątpliwie wprowadzane rozwiązania są swoistą „antyreformą” wobec tego, co zaproponowano 15 lat temu. Obiecano wówczas, że odtąd wszyscy zbieramy na własne emerytury: składki są liczone, pomnażane i w przyszłości będziemy z tego wszystkiego korzystać. Nagle okazuje się, że jeśli w ogóle będziemy mogli z tych składek skorzystać, to tylko w połowie wysokości. Obecna „reforma” służy jedynie ratowaniu finansów publicznych poprzez odbieranie ludziom tego, co odłożyli.

Jeśli sytuacja jest tak tragiczna, że niezbędne było podwyższenie wieku emerytalnego, to należałoby potraktować wszystkich dłużników tak samo. Trudno jednak wyobrazić sobie, że rząd zaproponuje inwestorom zagranicznym: „Wprawdzie obiecaliśmy wam wykup długów w momencie zapadalności obligacji, ale zrobimy to kilka lat później – przecież oprocentowanie jest dość wysokie, więcej skorzystacie na swoich inwestycjach. Oczywiście jeśli nadal będziecie żyć, bo w przeciwnym razie my te pieniądze przejmiemy…”. Inwestorów zagranicznych nie dałoby się w ten sposób potraktować, ponieważ następnego dnia moglibyśmy mieć narzuconego przez Unię Europejską Generalnego Gubernatora/komisarza, który udowodniłby nam, że jednak można te środki wypłacić. A gdyby nawet jakimś cudem udało się rządowi przekonać Unię, że znajdujemy się w tak dramatycznej sytuacji, iż konieczne jest zawieszenie spłaty długu, to przy kolejnej emisji obligacji po prostu nikt nie chciałby ich od nas kupić. To samo będzie, jeśli chodzi o zmiany w systemie emerytalnym: obywatele będą postrzegali składki na ubezpieczenie społeczne nie jako pewne zabezpieczenie dochodów na starość, lecz jako dodatkowy podatek, a więc będą się starali ich unikać.

Co więcej, wystąpi olbrzymi nacisk ze strony wszystkich grup zawodowych, aby uzyskać specjalne traktowanie. Uwidoczniło się to już podczas konsultacji społecznych ustawy emerytalnej, gdy nagle okazało się, że ministerstwo rolnictwa i urzędy z nim związane zabezpieczają korzystniejsze zasady dla rolników. Również pracownicy wymiaru sprawiedliwości twierdzili, że reforma stanowi zamach na ich prawa i starali się zapewnić sobie zasady lepsze niż mające obowiązywać inne grupy. Charakterystyczne, że minister zdrowia stwierdził, iż pracownicy powyżej określonego wieku najprawdopodobniej nie będą w stanie efektywnie pracować, jednak zdanie to dotyczyło wyłącznie grupy zawodowej, nad którą ma pieczę – pielęgniarek.

Podwyższenie wieku emerytalnego sprawi, że młode pokolenie, zamiast pracować na ten dodatkowy podatek, będzie wybierało kraje, w których płace i świadczenia są wyższe. Nierespektowanie oszczędności emerytalnych będzie miało zatem dewastujący wpływ na finanse publiczne i kondycję gospodarczą Polski.

Paradoksalny efekt, biorąc pod uwagę deklarowane intencje autorów reformy…

Żeby była jasność: zmiany, o których mowa, są tak naprawdę skokiem na nasze pieniądze zgromadzone w ZUS-ie. Posiada on na rachunkach ok. dwóch bilionów złotych, a wspomniana kwota będzie rosła. Perpetuum mobile, które wymyślono, polega na tym, żeby tych środków, do których mamy prawo, nie wypłacać nam. Każdy następny rząd będzie miał do dyspozycji łatwy sposób na oszczędności: po prostu będzie podwyższał wiek emerytalny. Jeśli dojdzie do tego, że któryś z rządów podwyższy go do 100 lat, w praktyce będzie to oznaczało, że bilionowe długi państwa względem emerytów przestaną istnieć. Ale to przecież nie oznacza, że seniorzy będą w stanie pracować przed osiągnięciem setnego roku życia. To jedna wielka fikcja, sprowadzająca się w rzeczywistości do dodatkowych obciążeń dla bliskich tych osób, co przy małej liczbie dzieci oznacza koszmarną sytuację finansową i bytową całych rodzin. Forsowane reformy oznaczają również konieczność stałego podwyższania składki rentowej i nieprzyznawania świadczeń osobom w ewidentnej sytuacji chorobowej – tylko w ten sposób będzie można sfinansować jakiekolwiek świadczenia dla rosnącej rzeszy osób coraz starszych i schorowanych na tyle, że nie będą w stanie pracować przed osiągnięciem wieku emerytalnego.

Kolejne zmiany dotyczą zasad waloryzacji świadczeń.

Wszystkie korekty w systemie emerytalnym wydają się bardzo spójnym projektem. Do tej pory zasadą było, że to, co mamy zaoszczędzone na emeryturę, nie powinno przynajmniej tracić na wartości. Wprowadzenie waloryzacji kwotowej w miejsce procentowej, powiązanej z inflacją, oczywiście na początku robi dobre wrażenie na tych, którzy mają najniższe świadczenia, gdyż oni są beneficjentami netto takich zmian. Jednak wszyscy pozostali tracą. Przy czym gorszy jest sam wyłom systemowy, ponieważ uniezależnienie emerytur od inflacji oznacza w praktyce, że jeśli sytuacja finansów publicznych okaże się trudna, rząd będzie mógł przeznaczyć na wzrost świadczeń już nie 71 zł na każdego emeryta, jak w tym roku, ale np. złotówkę. Ma to olbrzymie, dewastujące skutki społeczne i jest trudne do wyobrażenia w aspekcie prawnym – respektowania praw nabytych.

Pokazuje to również bardzo dużą ułomność wymiaru sprawiedliwości w ramach Unii Europejskiej. Interesy inwestorów są respektowane bardzo starannie, nawet jeśli ktoś nie jest w stanie spłacać zobowiązań zaciągniętych wobec nich. Natomiast prawa emerytalne obywateli – już niekoniecznie. Nie dziwmy się, że mogą występować takie absurdy jak w Grecji, gdzie Komisja Europejska wymusiła na państwie redukcję emerytur. Emeryci, którzy posiadali kredyty przyznane im na podstawie wysokości otrzymywanych świadczeń, po ich zmniejszeniu musieli spłacać raty w dotychczasowej wysokości, i nagle się okazywało, że nie mają środków do życia…

Dla odmiany, przesunięcie części środków z Otwartych Funduszy Emerytalnych do ZUS wydaje się korzystne dla świadczeniobiorców, skoro podmioty komercyjne, przy wysokich kosztach funkcjonowania, osiągają kiepskie wyniki finansowe.

Takie posunięcie oznacza przeniesienie naszych pieniędzy z instytucji finansowych, które lokują je w różnego typu aktywa i wartości materialne, do instytucji, która nie posiada żadnego majątku. ZUS opiera się na składkach przyszłych pokoleń, a jego sytuacja jest zdecydowanie zła, skoro liczba beneficjentów świadczeń rośnie, natomiast liczba przyszłych podatników – maleje.

Reforma sprzed piętnastu lat, obok postulowanej polityki prorodzinnej, miała być właśnie odpowiedzią na problem ze świadczeniami emerytalnymi z systemu ZUS-owskiego. Założenie było następujące: zabezpieczmy się przed jego załamaniem w ten sposób, że część odkładanej składki będzie inwestowana za pośrednictwem OFE w realne aktywa. Zróbmy z emerytów kapitalistów, a więc tych, którzy żyją z procentów i dywidendy, z tego, że posiadają akcje przedsiębiorstw. Mniej więcej ⅓ wytwarzanego PKB w krajach wysoko rozwiniętych jest przeznaczana na obsługę kapitału. Wyprzedając majątek w ramach prywatyzacji powodujemy, że te środki wypływają do zagranicznych inwestorów, a wykupując od nich akcje i obligacje polskie, tworzymy z emerytów warstwę posiadaczy. Zaś ograniczając OFE, powodujemy, że wypływają one za granicę lub do najbogatszych obywateli. Jeśli emeryci nie będą korzystać z dochodów z kapitału, wzrost środków oraz zobowiązań ZUS-u będzie wymuszał ciągłe podnoszenie wysokości składki i podatków.

W niczym nie zmienia to faktu, na który zresztą wielokrotnie zwracałem uwagę jeszcze będąc prezesem Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi, że trzeba działać w tym kierunku, aby system finansowy był systemem tanim, a więc takim, w którym panuje duża konkurencja, dzięki której opłaty i obciążenia są jak najniższe. Wymusza ona ponadto u zarządzających aktywami zainteresowanie osiąganiem jak najlepszych wyników inwestycji. Nawet w dzisiejszym świecie kryzysu zaufania likwidacja instytucji finansowych nie jest bowiem żadnym rozwiązaniem. Można ją porównać do dążenia do amputacji schorowanego narządu zamiast jego leczenia. Zresztą pamiętajmy, że OFE są tanie w porównaniu z funduszami inwestycyjnymi czy działalnością bankową.

Przejdźmy do Pańskich postulatów zmian w systemie emerytalnym.

Na pewno należałoby zacząć od wycofania się z podwyższenia wieku emerytalnego. Po drugie, należy odejść od waloryzacji kwotowej. Jeśli państwo stać będzie na dodatkowe świadczenia dla osób w gorszej sytuacji finansowej, to bardzo dobrze – jednak wysokość wszystkich emerytur powinna co najmniej nadążać za inflacją.

Gdy w wyniku jakiegoś nieszczęścia nie będziemy mogli dalej pracować, składki emerytalne, które zgromadziliśmy, powinny być przelewane do funduszu rentowego i stanowić uzupełnienie środków ze składki rentowej, decydujących o wysokości świadczenia rentowego. Nie może być tak, że kiedy ktoś umiera, beneficjentem renty jest rodzina, natomiast kwota, którą odłożył na koncie emerytalnym, nagle wyparowuje. Zgodnie z logiką reformy sprzed półtorej dekady, każdy miał pobierać świadczenie w wysokości zgromadzonych składek, a renta jest dodatkowym ubezpieczeniem przysługującym tym, którzy utracą zdolność do wykonywania pracy. Gdy pracownik przechodzi na rentę, środki na jego koncie emerytalnym „czekają”, aż uzyska on prawo do emerytury. Otóż takich odłożonych i niewykorzystywanych środków emerytalnych osób, które nabyły prawa do renty, w roku 2010 było w ZUS aż 9,3 mld zł. Było w nim również 8,4 mld zł składek emerytalnych, których właściciele zmarli, nie doczekawszy świadczenia. Powyższe środki, zgodnie z solidarnościowym mechanizmem właściwym ubezpieczeniom społecznym, powinny zasilić fundusz rentowy. Niestety, podczas debaty nad podniesieniem składki rentowej nie zaliczono ich do funduszu rentowego, a nawet w ogóle o nich nie wspomniano. I nagle się okazało, że o tych wielomiliardowych kwotach wszyscy zapomnieli! Dyskutowano jedynie o 17-miliardowym deficycie funduszu rentowego, jako różnicy między wysokością wydatków na renty a przychodami ze składki, bez uwzględnienia środków zgromadzonych na rachunkach. Tymczasem „znikająca” kwota, łącznie 17,7 mld zł, jest i tak zaniżona, z uwagi na to, że część osób posiada rachunki prowadzone dopiero od momentu reformy emerytalnej, ponieważ nie dopełniła formalności związanych z wyliczeniem kapitału początkowego albo nie była jeszcze objęta tym obowiązkiem. O ile nieuwzględnienie środków rencistów może mieć pewne uzasadnienie, o tyle „przeoczenie” kwoty 8,4 mld zł ma daleko idące konsekwencje finansowe, gdyż zmienia motywacje odprowadzających składki do ZUS-u, nieekwiwalentne uzyskiwanym świadczeniom.

Wymyślono mechanizm umarzania środków odłożonych w ZUS, polegający na tym, że fundusze, które powinny być przeznaczone na renty, znikają na kontach. Dla jego zobrazowania załóżmy przesunięcie wieku emerytalnego do 100 lat, których nikt nie dożyje, a wtedy ponad 2 bln zł długów emerytalnych państwa zwyczajnie nie będzie wymagało spłacenia.

Co do wszelkich przywilejów emerytalnych, musi być przestrzegana zasada, że są one finansowane przez beneficjentów, a nie z podatków. Zarówno państwo, jak i pracodawcy muszą dokładnie wiedzieć, ile dany przywilej kosztuje – i musi on być odpowiednio opłacony w postaci wyższej składki. Możliwe, że beneficjenci będą wówczas woleli otrzymywać wyższe wynagrodzenia, a niższe świadczenia emerytalne, ale z możliwością wcześniejszego rozpoczęcia ich wypłacania, czyli pobierania emerytur przez dłuższy okres.

Jeśli chodzi o świadczenia kapitałowe, należy dążyć do realnej konkurencji między funduszami. Przykładowo, należy się zabezpieczyć przed tym, by ich pomysłem na prowadzenie biznesu było wzajemne kopiowanie struktury inwestycji – nawet jeśli odbędzie się to kosztem ograniczenia zakresu publicznie dostępnych informacji na ten temat. Niewątpliwie w przypadku OFE kluczowe znaczenie ma także obniżanie różnego rodzaju kosztów transakcyjnych oraz ściślejszy nadzór nad transakcjami na rynku kapitałowym, aby nie było pokusy transferowania środków, np. poprzez sprzedaż aktywów po zaniżonych cenach. Trzeba też ograniczać możliwość inwestycji zagranicznych, wiążących się ze zwiększonym ryzykiem i ograniczeniem nakładów na tworzenie miejsc pracy w kraju.

Wreszcie, powinno się pilnie umożliwić tanie i efektywne dodatkowe ubezpieczanie się. To niewyobrażalne, dlaczego do tej pory nie istnieje możliwość płacenia wyższej składki do OFE dla tych, którzy chcą mieć wyższe emerytury. Ponadto powszechne powinny być pracownicze programy emerytalne.

Jaką widzi Pan tutaj rolę państwa?

Wiedząc, że świadczenia będą niskie, powinno się zabezpieczyć własnych pracowników. Tymczasem państwo doprowadziło do absurdalnej sytuacji, że tym, którzy chcieliby w sektorze publicznym uruchomić jakiś dodatkowy program emerytalny, prawo tego nie umożliwia.

Dodatkowe świadczenia na rzecz pracowników sfery publicznej byłyby wyraźnym sygnałem, że emerytury będą niskie i że należy o nie zadbać. Niewątpliwie odbiłoby się to głośnym echem i spowodowało parcie w sektorze prywatnym, żeby tworzyć pracownicze programy emerytalne. My jednak wszystko robimy na odwrót. Poddajemy się lobbingowi instytucji finansowych i nie kształtujemy dla nich konkurencyjnego rynku, kosztem świadczeniobiorców i rozwoju kraju. Ulegamy różnym grupom interesów, przyznając im przywileje emerytalne bez żadnego pokrycia w aktywach, a więc stanowiące zobowiązania podatkowe przyszłych pokoleń. Nie dbamy o wysokość świadczeń emerytalnych, utrzymując ludzi w przekonaniu, że będą one wyższe, niż wiemy, że będą – a na koniec jeszcze odbieramy im środki, które zgromadzili. A na to wszystko nakłada się niefrasobliwość, jeśli chodzi o to, aby w przyszłości mieć jakichkolwiek podatników. W świecie swobody przepływu pracowników młodzi ludzie będą uciekali do bardziej przyjaznych systemów podatkowych i lepiej funkcjonujących organizacji gospodarczych.

Podkreślał Pan wielokrotnie, że bardzo poważnie zakłócony jest proces wyboru funduszy.

Po pierwsze, nastąpiło daleko idące ograniczenie konkurencji, na co złożyły się m.in. procesy konsolidacyjne oraz wzrost kosztów funkcjonowania tych instytucji wskutek błędnej decyzji o prywatyzacji giełdy, mającej monopol na bycie płaszczyzną sprzedaży i zakupu aktywów. Po drugie, w przeciwieństwie do innych segmentów rynku finansowego, występują istotne utrudnienia w przenoszeniu się z jednego OFE do drugiego. Można to zrobić jedynie drogą elektroniczną, co w połączeniu z zakazem akwizycji oraz opłatą karną za zmianę funduszu petryfikuje strukturę rynku. Utrudnione jest także porównywanie wyników finansowych poszczególnych funduszy. Powinny być one prezentowane częściej i nie za cały okres pobierania składek, lecz w sposób ukazujący rentowność w ujęciu rocznym, tak jak w przypadku naszych inwestycji w systemie bankowym. Jedynie do pewnego stopnia zrealizowano wielokrotnie zgłaszany postulat, aby ludzie, którzy nie zdecydowali się na żaden fundusz, byli lokowani w tych osiągających najlepsze wyniki.

Uderza fakt, że specjaliści bardzo różnie odpowiadają na pytanie o wysokość przyszłych emerytur, choć wysokość odprowadzanych składek jest przecież znana. Czy w ramach systemu kapitałowego tego rodzaju niepewność jest „złem koniecznym”, czy też można ją znacząco zredukować bez szkody dla świadczeniobiorców?

Wiarygodne szacunki nie są nagłaśniane, z przyczyn politycznych – i jest to skandal! Uwidoczniło się to bardzo wyraźnie już dziesięć lat temu, przy okazji likwidacji Urzędu Nadzoru nad Funduszami Emerytalnymi. Zaprezentowaliśmy wtedy opinii publicznej niski wymiar przyszłych świadczeń w porównaniu z ostatnią płacą. Chcieliśmy w ten sposób pokazać, jak istotna jest większa efektywność części kapitałowej, ale także zwrócić uwagę na konieczność dodatkowego zabezpieczenia, czy to w postaci pracowniczych programów emerytalnych, czy też indywidualnych oszczędności. Reakcją nie było zrozumienie, lecz krzyczące nagłówki gazet. Na drugiej stronie „Gazety Wyborczej” znalazło się wytłuszczone „Nie straszyć” – stwierdzenie ówczesnego wicepremiera Hausnera, który powiedział wprost, że gdyby mógł mnie odwołać, to już by to zrobił. Tymczasem brak ukazania, jaką wysokość mogą mieć emerytury, jest poważnym błędem, ponieważ uniemożliwia, a na pewno utrudnia ludziom podejmowanie racjonalnych decyzji co do wydatków i oszczędności na przyszłość.

Drugim aspektem jest kwestia zabezpieczeń dających zwiększoną pewność co do wysokości emerytur. W systemach typu pay-as-you-go świadczenia są proporcjonalne do ostatniej płacy lub średnich płac z jakiegoś okresu. Systemy takie, jako nieskapitalizowane, załamują się w sytuacji, gdy świadczeniobiorców przybywa, a podatników ubywa – mają wówczas miejsce bolesne dostosowania. W ramach systemów kapitałowych również można wprowadzić zdefiniowane świadczenie, jednak musi być ono okupione zwiększonymi kosztami. W praktyce oznaczałoby to świadczenia bardziej pewne, ale o niższej wysokości, ponieważ fundusze pobierałyby dodatkowe prowizje o charakterze ubezpieczeniowym.

Oczywiście w systemach kapitałowych istnieje naturalna tendencja do odchodzenia od zdefiniowanego świadczenia na rzecz zdefiniowanej składki. Jest to spowodowane tym, że podmioty, które gwarantowały wysokość świadczeń, odpowiadały za nie całym swoim majątkiem. W efekcie w sytuacji, gdy rentowność ich inwestycji na rynku kapitałowym spadała, np. wskutek przeszacowania wartości aktywów, musiały z własnych środków pokrywać różnicę.

Bez wątpienia państwo powinno w jakiś sposób gwarantować obywatelom pewien minimalny dochód. Zresztą jeśli chodzi o emerytury, to pierwotnie zaproponowane rozwiązania uważam za dobre. Należy dbać, żeby ludzie wiedzieli, ile mniej więcej będą wynosić ich świadczenia, a przede wszystkim nie odbierać im praw i oszczędności, które już mają. Jeśli zaś chodzi o system finansowy, należy dążyć do tego, żeby ci, którzy zarządzają naszymi pieniędzmi, byli pod dużą presją, by jak najefektywniej je inwestować – z korzyścią zarówno dla wysokości emerytur, jak i dla samych siebie.

Wśród krytyków obecnego systemu stosunkowo głośni są zwolennicy „systemu kanadyjskiego”, opartego o ideę tzw. emerytury obywatelskiej.

Uważam, że cała sekwencja zmian w systemie emerytalnym – przerzucenie pieniędzy z OFE do ZUS-u (a więc z miejsca, gdzie posiadają pokrycie w aktywach, do instytucji opartej na podatkach), podniesienie składek rentowych bez uwzględnienia, że renciści mają także środki na kontach emerytalnych, wprowadzenie waloryzacji kwotowej, podwyższenie wieku emerytalnego – prowadzi ostatecznie do jakiejś formy emerytury obywatelskiej, o wysokości w znacznej mierze uzależnionej od aktualnej kondycji finansowej państwa. A ona będzie się pogarszać (ze względów demograficznych) i zawsze będzie się okazywało, że środków w budżecie jest za mało. W efekcie będziemy dostawali coraz niższe świadczenia, aż w końcu politycy dojdą do wniosku, że najlepiej dać wszystkim po równo. Na początku będzie to korzystne dla najbiedniejszych, niemniej po kolejnych obniżkach wszyscy będą biedakami. Ludzie niezależnie od tego, ile odłożyli na emerytury, będą żyli w bardzo złych warunkach, a nieliczne młode pokolenia i tak nie będą chciały ponosić wydatków związanych z ich utrzymaniem i wybiorą emigrację.

Wspomniane rozwiązanie jest szalenie niesprawiedliwe także dlatego, że premiuje tych, którzy uciekają od wszelkich składek. Zauważmy, że 98% przedsiębiorców płaci je w minimalnej wysokości. Pracownicy najemni są opodatkowani wyżej, a dostaną takie same świadczenia jak ci, którzy w ogóle nie odkładają na przyszłe emerytury.

Nie porównujmy się do Kanady. Gdybyśmy byli na ich poziomie rozwoju, wówczas moglibyśmy rozmawiać o emeryturze obywatelskiej, jako dodatku do oszczędności odłożonych na starość.

Jest Pan zwolennikiem emerytur rodzinnych. Jakie są argumenty za wprowadzeniem tego rozwiązania i na czym w praktyce miałoby ono polegać?

Ze względu na poprawność polityczną, która chce zaprzeczyć faktowi, że mężczyźni żyją krócej, forsuje się tablice długości życia uśrednione dla obu płci. Instytucje emerytalne, zmuszone do funkcjonowania w tym wirtualnym świecie, zaczynają dyskryminować kobiety, np. utrudniając im rejestrację. Chcą mieć w portfelach jak najwięcej mężczyzn, gdyż wówczas oszczędzają: emerytury o określonej wysokości wypłacają przeciętnie o kilka lat krócej. Co więcej, znacznie rosną koszty systemowe, ponieważ ubezpieczyciele muszą wziąć pod uwagę ryzyko, że w swoim portfelu będą jednak mieli więcej kobiet. Wszelkiego typu upolitycznione transfery, jakie są proponowane, poza kosztami systemowymi są także podatkiem, który ma płacić tylko jedna płeć, mężczyźni – co jest dodatkowym absurdem.

W przypadku emerytury rodzinnej stosuje się tablice realnej długości życia obu płci, pozwalając jednocześnie, żeby w sytuacji, gdy jedno z małżonków umrze, a drugie jest w wieku emerytalnym, świadczenie podlegało dziedziczeniu. Gdy instytucja finansowa zabezpiecza świadczenie dla obojga małżonków, nie ma możliwości dyskryminowania kobiety.

Emerytura rodzinna jest rozwiązaniem, które nie tworzy sztuczności na rynku kapitałowym, a więc jest tańsze. Jest ono również o tyle sprawiedliwe i logiczne, że przecież wiadomo, iż dochody małżonków służą zaspokajaniu potrzeb całej rodziny.

Jakie inne rozwiązania o charakterze prorodzinnym mógłby uwzględniać system emerytalny?

Zacznijmy od tego, że od działań prorodzinnych uzależnione jest to, czy w ogóle przetrwamy jako naród i społeczeństwo, oraz jaka będzie przyszła kondycja finansowa naszego państwa. Mówimy dużo o emeryturach, ale przecież główne problemy w przypadku starzenia się społeczeństwa to lawinowy wzrost kosztów i pogorszenie dostępu do służby zdrowia, co w zderzeniu z niskimi świadczeniami grozi katastrofą społeczną. Dlatego nie powinno się opodatkowywać wydatków na dzieci, bo to tak, jakbyśmy postanowili opodatkować nakłady inwestycyjne przedsiębiorstw. Płacimy co miesiąc ok. tysiąca złotych różnego typu podatków i składek na osobę, niezależnie od wieku – z czego wynika, że mniej więcej tyle wynosi niepotrzebne, antyrodzinne opodatkowanie dzieci. Póki jeszcze młodzież z wyżu czasów „Solidarności” może je mieć – bo za chwilę się okaże, że z przyczyn biologicznych już nie może – powinniśmy na każde z nich wypłacać co najmniej pięćset złotych ryczałtowego, miesięcznego zwrotu podatkowego.

Powinna zostać zbudowana cała sfera przywilejów dla rodzin, wśród których rzeczą naturalną byłaby jakaś forma becikowego dla matki. Zaproponowałem, żeby był to zapis ZUS-owski w wysokości 10 tysięcy złotych (waloryzowanych), dokonywany przy urodzeniu każdego dziecka. W przyszłości przecież swoimi podatkami i składkami sfinansuje ono wypłatę tego świadczenia, a możliwe, że samo także będzie miało dzieci. Byłoby to zatem swego rodzaju perpetuum mobile, a jednocześnie sposób na zrekompensowanie matkom okresowej przerwy w pracy.

Wspomniane 10 tys. zł mogłoby być również wykorzystywane wcześniej, np. na wkłady mieszkaniowe lub wydatki związane z kształceniem, aby jednak nie były to pieniądze bez pokrycia, musiałyby być wypłacane z konta w OFE. Kluczowe jest nie tylko, żeby te dzieci w ogóle były, ale również, aby otrzymały jak najlepsze wykształcenie, gdyż jeśli uzyskają w przyszłości wyższe płace, to będą odprowadzały wyższe składki.

Innym rozwiązaniem ukazującym zależność wysokości świadczeń zdrowotnych i emerytalnych od tego, czy mamy dzieci, mogłoby być przekazywanie części składki, którą odprowadzamy do ZUS, na konta emerytalne naszych dziadków, może także pradziadków czy rodziców, w równej wysokości. Dostawaliby pod­wyżki, kiedy nam by się lepiej powodziło, a jednocześnie dla tych, którzy nie mieliby dzieci, byłoby jasne, że muszą dodatkowo oszczędzać. Mechanizm ten stanowiłby ponadto przypomnienie, że tak naprawdę całość wspomnianej składki jest świadczeniem na rzecz starszego pokolenia.

Powinien zostać zbudowany kompleksowy program prorodzinny, który jednocześnie na konkretnych przykładach ukazywałby, że jeśli nie będziemy mieli dzieci, to nie liczmy na to, że kraj będzie się rozwijał, a nam będzie się lepiej żyło.

Jakie kwestie poza polityką prorodzinną obejmuje odpowiedzialne myślenie o przyszłości kraju?

Polityka gospodarcza powinna być budowana na solidnym fundamencie zasad etycznych, ponieważ bez tego żadnej naprawy nie będzie. Musi opierać się na trzech filarach: polityce prorodzinnej, tworzeniu miejsc pracy i budżecie zadaniowym, czyli optymalizacji wydatków publicznych.

Musimy wiedzieć, w którym miejscu chcemy być, oraz co powoduje powstawanie miejsc pracy o dużej wartości dodanej – w te dziedziny trzeba zainwestować. Ale żeby to zrobić, musimy posiadać budżet zadaniowy, w ramach którego patrzy się na wydatki z punktu widzenia tego, czy w przyszłości zwrócą się w postaci większej bazy podatkowej i wpływów z podatków.

W przypadku państwa powinniśmy działać analogicznie do racjonalnych przedsiębiorstw: nie patrzeć na to, czy w każdym momencie bilansuje nam się budżet, lecz przyjmować te projekty, które zaowocują większymi dochodami. Inaczej nie zbudujemy infrastruktury wzrostu, jaką mają kraje wysoko rozwinięte. Problem polega na tym, że niezbędne inwestycje można sfinansować jedynie na dwa sposoby: z dochodów podatkowych lub pożyczając pieniądze. Jeśli z tej drugiej opcji zrezygnujemy – bo gdy pożyczymy pieniądze, to wyjdzie nam deficyt budżetowy, który jest zakazany – to pozostanie tylko wzrost wymiaru podatków. W sytuacji swobody przepływu osób wyższe podatki nasilą ucieczkę pracowników z naszego kraju.

Obecnie mamy bardzo nieefektywny system budżetowy. W krótkiej perspektywie „nie opłaca się” mieć dzieci, więc ich nie mamy – do prostej zastępowalności pokoleń brakuje nam ich 3,5 miliona – mimo że to one są zabezpieczeniem naszej przyszłości finansowej w wymiarze indywidualnym oraz całego państwa. Powoli rezygnujemy z publicznej służby zdrowia, ponieważ nas na nią „nie stać”, tymczasem możliwe, że nakłady na zdrowie obywateli mogłyby z czasem się zwrócić, o ile dotyczyłyby dzieci i osób aktywnych zawodowo. Nie znajduje się pieniędzy na odpowiednie kształcenie młodego pokolenia, mimo że w przypadku osób lepiej wykształconych wpływy z podatków są wyższe.

Powinniśmy wrócić do niezrealizowanego programu gospodarczego Prawa i Sprawiedliwości z 2005 r. Poszliśmy bardziej liberalną drogą i już widać tego konsekwencje: wyż „solidarnościowy” nie ma dzieci. Jeśli w ciągu najbliższych dwóch lat nic nie zostanie zrobione, to późniejsze naprawy będą nas kosztowały więcej wyrzeczeń.

Może jednak poważne wyrzeczenia są nieuniknione? Zasada, by w starzejącym się społeczeństwie wzrastały obciążenia na rzecz solidarnościowego komponentu systemu emerytalnego, wydaje się słuszna z punktu widzenia sprawiedliwości społecznej.

Koncentrowanie debaty na aspekcie solidarnościowym zamiast na polityce prorodzinnej, powoduje niestety, że wspólnym mianownikiem staje się dążenie do obniżenia świadczeń emerytalnych – najpierw tych najwyższych, a z czasem wszystkich.

Działania określane jako naprawcze omijają główny problem, jakim jest brak osób młodych, które będą pracować na świadczenia rodziców i dziadków. Tej kwestii kolejne rządy w ogóle nie podejmowały, a obecnie podchodzą do systemu emerytalnego z punktu widzenia syndyka masy upadłościowej: po prostu rozdają to, co zostało. Gdyby wspierano rodziny, mogliby tę „firmę” naprawić, tymczasem z bankruta niewiele można wycisnąć, nawet pod hasłami solidarnościowymi.

Odpowiedź na pytanie, jak wyjść z tego pata, została opracowana ponad 10 lat temu w raportach UNFE: „Bezpieczeństwo dzięki konkurencji”, „Bezpieczeństwo dzięki zapobiegliwości” i „Bezpieczeństwo dzięki emeryturze”. Niestety, nie było i nie ma woli politycznej do implementacji proponowanych rozwiązań. Dlatego pozostaje nam jedynie przyglądanie się, jak kasandryczne przewidywania co do głodowych warunków życia spełniają się punkt po punkcie…

W krajach kojarzonych z welfare state spotkać można zarówno aktywną politykę prorodzinną (tu np. Francja), jak i odpowiedniki naszych OFE (Szwecja). Czy jakaś forma tradycyjnego państwa opiekuńczego, uzupełnionego o wszystkie te elementy, o których Pan wspominał, może być trwałym modelem na dzisiejsze czasy – alternatywą wobec kolejnych reform w duchu liberalnym?

Proponowane rozwiązania są modelem mieszanym. Nam jednak grozi, że zestarzejemy się, zanim wzbogacimy. I zamiast welfare state pozostanie liberalno-solidarnościowe „klepanie biedy”. Wiadomo, że wzrost gospodarczy i innowacyjność generują dwudziesto- i trzydziestolatkowie; czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie mogą co najwyżej zachowywać aktywność gospodarczą. A pozostali? Sześćdziesięciolatkowie i starsi nie będą generować wzrostu, tego możemy być pewni. Zmuszając przedsiębiorców, żeby zatrudniali 60-latków, a nawet 67-latków, wymuszamy tym samym ogromne nakłady na stanowiska pracy, których utrzymywanie się nie opłaca. Nie łudźmy się! Globalizacja ma to do siebie, że jeśli przedsiębiorcy będą mieli do wyboru zatrudnianie starszych ludzi w Europie lub młodych w innych częściach świata, to wybiorą tę drugą opcję. Przeniosą działalność np. do Indii i żadne akcje na rzecz „niedyskryminowania starszych pracowników” nic tutaj nie pomogą. Te procesy są znane, a jednak rząd nie wyciąga z nich żadnych wniosków.

Nie widać też spójności w jego działaniach. Z jednej strony podnosi wiek emerytalny, z drugiej – nic nie wspomina o zwiększeniu nakładów na służbę zdrowia, aby 60-latkowie rzeczywiście mogli pracować. Tymczasem Unia wymaga uelastycznienia rynku pracy, aby przedsiębiorstwa były bardziej konkurencyjne, ale za to pracownicy łatwiej zwalniani. Wyobraźmy sobie tę armię starych, chorych ludzi, bezrobotnych i bez świadczeń emerytalnych! Wszyscy oni znajdą się na utrzymaniu swoich nielicznych dzieci.

Na polską rodzinę przypada obecnie nieco ponad jedno dziecko. Następne pokolenie, o połowę mniej liczne, musiałoby mieć po czwórce dzieci, aby to nadrobić. To nierealne. W praktyce z Polski zostanie tylko nazwa, jak została nazwa Burgundii, chociaż narodu już nie ma. Proces europeizacji zagłuszył w nas instynkt narodowy. Protestujemy przeciwko podwyższeniu wieku emerytalnego, co i tak nic nie da, bo arytmetyka procesów demograficznych jest nieubłagana, a jednocześnie godzimy się na antyrodzinną, antyurodzeniową i proemigracyjną politykę kolejnych rządów. W efekcie starsze pokolenie, coraz bardziej dominujące liczebnie, będzie przejadać środki młodych rodzin na utrzymanie dzieci. To starsze pokolenie to właśnie my, którzy dziś decydujemy w Polsce i zachowujemy się jak hulaka, który przepija majątek, zadłuża się za granicą, oszczędza na posiadaniu dzieci i kradnie pieniądze na renty i emerytury młodych. A potem poprosi, żeby go utrzymywać. Tylko kogo?

Kiedy 30 lat temu wprowadzano w Polsce stan wojenny, rosyjski opozycjonista Władimir Bukowski nazwał go „samookupacją”. Stwierdził, że wyrządził on nam wielką szkodę ekonomiczną i demograficzną, gdyż w jego następstwie olbrzymia liczba Polaków na zawsze opuściła swój kraj. Prowadzimy samookupację, osłabiamy się. Własną polityką spowodowaliśmy, że 2 miliony Polaków wyemigrowały, 3,5 miliona dzieci nie urodziło się, a na koniec podpisaliśmy Traktat Lizboński, który uzależnia siłę głosu danego kraju w Unii od liczby ludności. To proces samolikwidacji.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 5 czerwca 2012 r.

Tematyka
komentarzy