Biura kariery czy iluzji?
Biura kariery czy iluzji?
Uczelnie wyższe powszechnie powołały komórki pod nazwami „Promocja absolwentów” lub „Biuro kariery”. Dotyczy to zarówno dużych i renomowanych państwowych uczelni, jak i szkół prywatnych. Przeznaczyły na to sporo pieniędzy i nadają temu znaczną rangę. Zaczyna się to już na etapie rekrutacji studentów, wabionych informacjami o superperspektywach po skończeniu niemal dowolnego kierunku. A gdyby były problemy, to my już mamy na to pomysł – biuro kariery, które każdemu pomoże.
W trakcie studiów ta niefrasobliwa atmosfera jest podtrzymywana, bo w przypadku uczelni prywatnej test wiarygodności przeprowadzany jest co semestr, czyli z częstotliwością wpłacania czesnego. I tu również student nie może mieć wątpliwości, że studiuje to, co daje mu dobrą perspektywę znalezienia pracy. A gdyby jednak coś nie wyszło, to my tu mamy biuro kariery… itd. Niewiele inaczej jest na uczelniach państwowych. Nie ma tam co prawda „głosowania portfelem”, ale jest biurokratyczna statystyka, wyrażana hasłem „pieniądze idą za studentem”, czyli tam również nie jest obojętne, ilu przyjęto na początku, ilu realnie studiuje i ilu kończy studia.
Zatem niezależnie od statusu szkoły wyższej, biuro kariery jest jej stałym elementem. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że te komórki są wyrazem pewnej powszechnej iluzji, jaka została wytworzona wokół zatrudniania absolwentów uczelni, a która – jak każda iluzja – ma właściwości ukrywania realnych problemów.
Jaka jest bowiem logika funkcjonowania tych instytucji? Nie tworzą one nowych miejsc pracy, nie uczą przedsiębiorczości, nie ułatwiają startu w samodzielnej działalności gospodarczej. One uczą autopromocji, pisania „dobrych” listów motywacyjnych i życiorysów, prowadzenia inteligentnych i skutecznych „interwju”. Ale co to oznacza w praktyce? Uczą się po prostu zestawu technik przepychania się po dobro rzadkie, jakim dla licznych absolwentów są miejsca pracy. Nie piszę „atrakcyjne” miejsca pracy, bo w wielu przypadkach chodzi o jakąkolwiek pracę, szczęśliwie, gdy zgodną z wyuczonym zawodem. I na jakimś poziomie kultury, płacy, szans rozwoju. Bo po coś przecież kończyliśmy szkołę wyższą.
A na czym polega wspomniana iluzja? Brak pracy nie powinien być problemem absolwenta (pojedynczego może tak, ale nie 30% rocznika). To przede wszystkim problem rektorów i właścicieli szkół wyższych, w tym państwa jako właściciela szkół publicznych. Bo pierwszym problemem systemowym jest liczba miejsc pracy. Tu jest rola dla państwa jako tworzącego regulacyjne ramy dla wzrostu zatrudnienia, a także rola sektorów prywatnego i państwowego jako tych, które tworzą przeważającą liczbę nowych miejsc pracy. Ale drugim, równie ważnym problemem, jest struktura kształcenia. Tu już nie ma innych „winnych” niż same uczelnie. Nie znam badań ani inicjatyw uczelni, a także Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, które zmierzałyby do dostosowania struktury kształcenia do struktury aktualnych, a co najważniejsze przyszłych potrzeb gospodarki. Zamiast realizować badania rynku, prowadzić konsultacje i negocjacje z organami państwa i reprezentacjami pracodawców, dużo łatwiej powołać biuro promocji absolwentów lub biuro kariery.
Efekty widoczne są gołym okiem. Pomimo że każdy student poszukujący pracy zgodnej ze swoim wykształceniem miał kontakt z różnymi formami aktywności tych komórek, znalezienie pracy dla 30%, a bywa w przypadku niektórych uczelni i kierunków nawet powyżej 50% absolwentów, jest niemożliwe. Gdy student przestaje być studentem i staje się absolwentem, biuro kariery traci swoją jurysdykcję (ono wspiera tylko studentów), a bezrobotnym absolwentem zajmuje się urząd pracy.