Przestańmy strzelać sobie w stopę

·

Przestańmy strzelać sobie w stopę

Zewsząd słyszymy, że należy budować „gospodarkę opartą na wiedzy”, „polską Dolinę Krzemową” itp. Produkcja żywności nie kojarzy się z motorem rozwoju ekonomicznego.

Jan Krzysztof Ardanowski: Polskie rolnictwo jest w miarę nowoczesne, możemy konkurować z silnymi krajami rolniczymi Europy Zachodniej: Niemcami, Francją, Danią czy Holandią. Co więcej, jego potencjał produkcyjny jest w znacznej mierze niewykorzystany, gdyż przez cały okres powojenny miał miejsce transfer pieniędzy z obszarów wiejskich do przemysłu, do miast. Ten potencjał należy wykorzystać w znacznie większym stopniu, z co najmniej dwóch powodów.

Po pierwsze ludzi na świecie będzie przybywać, a nowych terenów pod uprawy zbyt wielu nie ma; już teraz w niektórych regionach świata nie sposób zwiększyć produkcji rolnej bez poważnych ubocznych skutków dla przyrody i środowiska. Polska ma ok. 15 mln ha użytków rolnych, co sytuuje ją na poziomie zbliżonym do Francji i Niemiec, dlatego może być liczącym się w skali Europy producentem żywności, uzyskując z tego duże dochody.

Drugi powód sprowadza się do pytania: jeżeli zniszczymy rolnictwo, to co będziemy sprzedawać innym krajom? W obliczu upadku wielu dziedzin wytwórczości sektor produkcji rolnej zaczyna stabilizować nasz eksport, korzystając z przekonania europejskich społeczeństw, że polska żywność jest zdrowa, bezpieczna i smaczna. Oczywiście rolnictwo samo nie udźwignie całej gospodarki, musi w Polsce zaistnieć polityka proprzemysłowa, której brak woła o pomstę do nieba.

Podsumowując, warto wspierać rolnictwo, gdyż zaspokaja ono potrzeby społeczeństwa, jest szansą na poprawę bilansu handlowego, a jednocześnie stanowi część odpowiedzi na globalne wyzwania. Tymczasem wygląda na to, że dla obecnej koalicji rządzącej nie jest to istotna sprawa. Rolnictwo zostało powierzone PSL-owi, który bardziej martwi się, ile jeszcze etatów w instytucjach okołorolniczych jest w stanie zapełnić swoimi działaczami niż optymalnym kierunkiem rozwoju rolnictwa. Również Platforma wykazuje daleko posunięte désintéressement sprawami tego sektora.

Ostatnie lata były dla niego okresem sporych zmian.

Po wejściu do Unii Europejskiej, ale również podczas 10-letniego okresu stowarzyszeniowego, zaszło wiele pozytywnych przemian, m.in. unowocześnienie technologii oraz inwestycje w przemysł rolno-spożywczy. Jednocześnie pochopne przyjmowanie rozwiązań unijnych – bez zrozumienia, że zwłaszcza w przypadku produkcji na mniejszą skalę istnieje szereg możliwości odejścia od restrykcyjnych wymogów weterynaryjnych czy sanitarnych – doprowadziło do upadku bardzo wielu rzeźni, zakładów przetwórstwa mięsa czy owocowo-warzywnych. Nieuzasadnione było także zamykanie cukrowni – okazuje się, że cukru w Europie brakuje, a my zamiast być dużym producentem, stajemy się importerem.

Niestety w ostatnich latach błędy się nasilają, czego jaskrawym przykładem jest rynek wieprzowiny. Byliśmy jej ogromnym producentem, klasyczne śniadanie Brytyjczyka stanowiły jajka na polskim bekonie. „Radosna twórczość” PSL-u i Platformy sprawiła, że nie tylko eksport jest iluzoryczny, ale jeszcze na potrzeby wyżywienia własnego narodu importujemy ok. 50% mięsa wieprzowego, często mizernej jakości. To pokazuje, że rządzący Polską nie mają pomysłu na politykę wobec rolnictwa, która pozwoliłaby rozwijać jego możliwości produkcyjne, a zarazem tworzyła podstawy ekonomiczne utrzymania gospodarstw.

Również w dziedzinie nieżywnościowych surowców rolnych stajemy się coraz bardziej zależni od importu.

Od międzywojnia były one dla rolników ważnym źródłem dochodu, a jednocześnie pozwalały utrzymywać całe sektory. Len wraca do łask, niestety dostępna w Polsce odzież najczęściej wykonana jest z surowca włoskiego. Pozwoliliśmy upaść ogromnemu sektorowi produkcji lniarskiej, podobnie było zresztą z uprawami konopi.

Polska była kilkadziesiąt lat temu samowystarczalna w zakresie produkcji białka. Niemal w każdym gospodarstwie uprawiano łubin, bobik, groch czy wykę, które były później podstawą komponentów białkowych w paszach. To wszystko upadło, ponieważ całkowicie uzależniliśmy się od importu soi modyfikowanej genetycznie, której rynek opanowany jest przez kilka globalnych firm, takich jak Cargill. Niezależnie od wielce prawdopodobnej szkodliwości GMO, jest to skandalem ekonomicznym. Wydajemy rocznie ok. 4 mld zł na import soi z obu Ameryk, podczas gdy te pieniądze mogłyby zostać w kieszeniach polskich rolników – jako oszczędności lub dochody. Tym bardziej, że źródło białka paszowego mogą stanowić również śruty poekstrakcyjne roślin oleistych czy suszony wywar gorzelniany z kukurydzy, na wielką skalę wykorzystywany w Stanach Zjednoczonych. Amerykanie uzależniają świat od soi, ale u siebie nie stosują jej masowo w żywieniu zwierząt.

Nieporozumieniem są również niektóre kierunki przetwarzania produktów rolnictwa. W 2006 r. Prawo i Sprawiedliwość zainicjowało rozwój sektora biopaliw, jednak za wzrostem produkcji rzepaku nie poszły działania kolejnej ekipy rządzącej, które stymulowałyby przerób tego surowca. W efekcie co najmniej połowa produkowanego rzepaku jest wywożona do Niemiec, skąd wraca do Polski jako dodatek do paliw. Niemcy mają wartość dodaną i miejsca pracy, zostają im również śruty poekstrakcyjne, a przecież to wszystko mogłoby stanowić ważny element naszej gospodarki, oparty o surowce rolnicze.

Wracając do kwestii pasz: producenci mięsa przekonują, że import soi zwiększa bezpieczeństwo żywnościowe kraju.

Znam wyliczenia różnych domorosłych naukowców, którzy twierdzą, że gdyby go wstrzymać, to koszty produkcji żywca wieprzowego, drobiu i jaj wzrosną nawet o kilkadziesiąt procent. Jeżeli półtora roku temu soja w obrocie międzynarodowym kosztowała 900 zł, a w ostatnich miesiącach 2,5 tys. zł za tonę, to w oparciu o którą cenę była robiona powyższa kalkulacja? Przywołany argument jest całkowicie bałamutny.

W 2011 r. rząd argentyński doszedł do wniosku, że trzeba przyhamować eksport soi z tego kraju, ponieważ szkodzi to w jakiś sposób jego gospodarce. Argentyna z dnia na dzień podwyższyła cło wywozowe o 11 pkt. proc., co miało istotny wpływ na światowe ceny soi, podobnie jak ogromna susza w Stanach Zjednoczonych rok później. Czyli mamy być zależni od chimerycznych – zarówno pod względem wielkości, jak i ceny – dostaw soi, mając własne możliwości produkcji? Trzeba być durniem, żeby myśleć w ten sposób.

Argument o wzroście cen żywności pochodzi od międzynarodowych koncernów. One same trzymają się w cieniu, ich tubami propagandowymi są nieuczciwi naukowcy i naiwni działacze organizacji rolniczych, którzy widzą tylko czubek własnego nosa. Jedyne, co ich interesuje, to bieżące dostawy komponentów białkowych, ale zupełnie nie zastanawiają się nad optymalnym kształtem tego rynku.

Potrafię ich zrozumieć. Białko sojowe można kupić już teraz, produkcja pasz z krajowych surowców pozostaje postulatem.

Jestem przeciwnikiem masowego importu soi, ale nigdy ani ja, ani Prawo i Sprawiedliwość nie mówiliśmy, że należy go z dnia na dzień zakazać. Gdy w 2006 r. wprowadziliśmy zakaz importu soi modyfikowanej jako źródła białka, towarzyszyło mu dwuletnie moratorium. Okazało się ono jednak za krótkie, więc również posłowie PiS, z ciężkim sercem, zgodzili się dać rządowi dodatkowe 4 lata na zbudowanie rynku krajowych surowców białkowych. Tymczasem widzimy, że przez te lata rząd Tuska praktycznie nic w tym kierunku nie zrobił, a nawet było takie mruganie okiem: „dobra, dobra, w 2012 r. przyjdzie termin, to przedłużymy po raz kolejny”. Przy takim podejściu nigdy nie stworzymy alternatywy dla importowanej soi.

Unia Europejska oraz państwa zachodnie zaczynają się budzić w tej kwestii. Rozmawiałem niedawno z francuskim ministrem rolnictwa, Stéphanem Le Follem, który zapowiedział, że jego kraj uruchomi duży program produkcji białka ze źródeł własnych, ponieważ jest żywotnie zainteresowany uniezależnieniem się od firm amerykańskich. Nasi mędrkowie lubią się powoływać na Zachód, ale niewiele o nim wiedzą.

Jest jeszcze jeden ważny wątek tej sprawy. Jeżeli ktoś twierdzi, bo tak go w szkole nauczono, że nie można zastąpić soi w żywieniu brojlerów kurzych czy prosiąt – przy czym wielu naukowców przekonuje, że i bez niej można skonstruować znakomite i konkurencyjne cenowo pasze – to okazuje się, że można z dużym powodzeniem uprawiać soję niemodyfikowaną także w Polsce. W 2012 r. uprawiano ją u nas na ok. 1,5 tys. ha, a moglibyśmy bardzo szybko kilkudziesięciokrotnie zwiększyć ten areał. Szczególne nadzieje można wiązać z Annuszką, ukraińską odmianą, która w polskich warunkach daje nawet dwa razy wyższe plony niż soja w Ameryce. Można iść w tym kierunku, ale wymaga to przynajmniej czasowego wprowadzenia mechanizmów pobudzających rozwój produkcji, jak dopłaty do materiału siewnego czy wpisanie soi na listę roślin uprawniających do płatności uzupełniających. Zgłosiłem takie postulaty ministerstwu rolnictwa i mam nadzieję, że rozum będzie ważniejszy niż zacietrzewienie PSL-u.

Trzeba również szybko przeprowadzić badania na potrzeby dopuszczenia jakiegoś herbicydu do stosowania w uprawach soi, ponieważ w tej chwili na liście zarejestrowanych środków nie ma ani jednego i rolnicy są w pewnej pułapce. Może zresztą o to właśnie chodziło, o niedopuszczenie do uprawiania tej rośliny w Polsce? Mam nadzieję, że rząd szybko załatwi tę sprawę.

Podsumowując: nie musimy i nie powinniśmy być uzależnieni od genetycznie modyfikowanej soi amerykańskiej. Mamy ogromne możliwości produkcji komponentów białkowych, co byłoby korzystne dla rolników, reszty społeczeństwa oraz dla bilansu handlowego kraju.

Odnoszę wrażenie, że w kwestii stosowania GMO w rolnictwie świadomość ryzyka zdrowotnego i ekologicznego jest w społeczeństwie znacznie większa niż w odniesieniu do zagrożeń o charakterze ekonomicznym.

Gdy rolnik kupuje kwalifikowany materiał siewny, to nasiona z kolejnych zbiorów może wysiewać jeszcze przez kilka lat i uzyskiwać satysfakcjonujące plony. W przypadku roślin modyfikowanych nie ma takiej możliwości – umowa licencyjna wymaga, by nasiona były kupowane co roku. Ponadto, co szczególnie dobrze widać na przykładzie Indii, dopóki jest konkurencja na rynku, to ceny nasion modyfikowanych są niskie, ale po wyeliminowaniu roślin konwencjonalnych i uzależnieniu rolników od nasion pochodzących z zakupu te ceny dramatycznie rosną.

Następuje również całkowite uzależnienie od stosowania konkretnych herbicydów. Zdecydowana większość roślin nie jest bowiem zmodyfikowana tak, aby dawać większe plony, lepiej wykorzystywać wodę lub móc rosnąć na terenach zasolonych. Modyfikacje idą w kierunku uodpornienia na wybrane substancje aktywne środków ochrony roślin. W efekcie chłop uzależnia się zarówno od kupna nasion, jak i od określonego preparatu. Produkcja Roundupu, na którego substancję aktywną, czyli glifosat, odpornych jest wiele odmian GMO, w ostatnich latach wzrosła o 1500%, zaś jego cena – kilkakrotnie. To wszystko niesie konsekwencje ekonomiczne dla rolników.

Jest jeszcze jeden problem. Marka polskiej żywności opiera się na powszechnym przekonaniu, że w jej produkcji stosujemy mało chemii i że jest wolna od GMO. Miałem okazję spotykać się z przedstawicielami państw poszukujących żywności, np. krajów północnej Afryki, gdzie ze względu na postępujące zmiany klimatyczne rolnictwo zanika, a jednocześnie przybywa ludności. Mogłyby być one znakomitym rynkiem zbytu dla produktów naszego rolnictwa, ale warunkiem bardzo często jest właśnie to, aby było ono wolne od GMO. Jeżeli stracimy ten atut marketingowy, to strzelimy sobie w stopę. Mając tak dużą przewagę konkurencyjną, chcemy to wszystko zniszczyć, a rząd nie reaguje, lecz patrzy jak wół na malowane wrota.

Koalicja rządząca twierdzi, że podejmowane przez nią działania legislacyjne obronią Polskę przed GMO.

Klub Prawa i Sprawiedliwości optował za tym, żeby wprowadzić stosowny zakaz w formie ustawy, a następnie iść na spór prawny z Komisją Europejską do Trybunału Sprawiedliwości i tam bronić swoich racji. W czasie debaty, którą zorganizował w lutym 2012 r. prezydent Komorowski, nawet przedstawicielka Ministerstwa Spraw Zagranicznych mówiła, że Polsce żadne kary nie grożą. Jednak przegraliśmy w Sejmie, gdyż koalicja uznała, że lepszym rozwiązaniem będzie wprowadzenie zakazu rządowego w formie rozporządzenia. I tak się stało, ale trzeba zwrócić uwagę na kilka aspektów problemu. Po pierwsze obowiązuje zakaz uprawy, ale nie obrotu, w związku z czym nadal będzie można handlować nasionami GMO. Po drugie nie wiadomo, czy instytucje odpowiedzialne za kontrolę żywności i upraw, takie jak Państwowa Inspekcja Ochrony Roślin i Nasiennictwa, inne inspekcje w ramach administracji zespolonej czy policja, są przygotowane, aby ten zakaz skutecznie egzekwować. Przypomnę też, że ustawa, która do niedawna obowiązywała, przewidywała za uwolnienie GMO do środowiska karę do 8 lat więzienia. W ramach obecnych rozwiązań gdy ktoś wysieje modyfikowane nasiona, to grozi mu grzywna w wysokości 200% ich ceny, czyli kilkaset złotych na hektar. To tworzy dla niektórych rolników, nie rozumiejących zagrożenia płynącego z GMO, silną pokusę: „Nawet jak mnie nakryją, nic wielkiego mi nie grozi”. Kary muszą być dotkliwe i obejmować także zniszczenie nielegalnej plantacji. Widzimy więc, że zabezpieczenia wprowadzone przez rząd są zbyt mizerne.

Poza tym na rejestrację na poziomie europejskim czeka wiele nowych odmian roślin modyfikowanych, m.in soi oraz rzepaku. Czy każdorazowo, gdy w Unii Europejskiej pojawi się nowa odmiana, rząd będzie natychmiast wydawał dodatkowe rozporządzenie? Będziemy bardzo bacznie patrzyli mu na ręce.

Istnieje jeszcze jedno zagrożenie. Rząd jako uzasadnienie zakazu podał, że pyłek kukurydzy MON 810 jest szkodliwy dla zdrowia. Jeżeli Komisja Europejska przyjmie niedawny raport Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności, jak się wydaje dość nierzetelny, to stracimy podstawę merytoryczną zakazu – mowa tam bowiem o nieszkodliwości wspomnianego pyłku. Wystąpiłem do resortu rolnictwa oraz sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi z wnioskiem, by poszukać innych argumentów naukowych, które mogłyby zostać wówczas wykorzystane.

Obawiam się, że uprawy GMO mogą się w Polsce pojawić pomimo rządowego zakazu. Trzeba zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło.

Pozostając przy kwestii szeroko rozumianego bezpieczeństwa żywnościowego: jednym z podstawowych mechanizmów, które mają je zapewnić, jest system dopłat podtrzymujących opłacalność rolnictwa.

W Polsce w zakresie dopłat bezpośrednich obowiązuje tzw. system SAPS, na który zdecydowaliśmy się, wchodząc do UE. Wydaje mi się, że spełnia on swoją rolę: jest prosty, zrozumiały dla rolników, a ponadto nie wiąże im rąk, umożliwiając modyfikację produkcji w zależności od potrzeb rynkowych. Mówi się jednak o głębokich zmianach systemu płatności bezpośrednich i oparciu go o tzw. uprawnienia, które mają wartość niematerialną i w pewnym sensie są oderwane od uprawy. Można sobie wyobrazić rolnika, który nie uprawia ziemi, a dostaje uprawnienie, albo takiego, który wydzierżawia komuś swoje grunty, lecz uprawnienie zostaje u niego. To jest dla rolników dość trudne do zrozumienia i nielogiczne, jednak wygląda na to, że Komisja Europejska będzie chciała ten system forsować. Dlatego do końca nie rozumiem zachowania polskiego rządu. Wydaje się, że trzeba mocniej lobbować w Brukseli albo szukać sojuszników wśród innych krajów, żeby utrzymać dotychczasowy system lub nadać nowym rozwiązaniom taki kształt, aby nie pogorszyły konkurencyjności naszego rolnictwa. Bo może się okazać, że jeżeli oprzemy się na systemie uprawnień, to stracimy część należnych nam pieniędzy, gdyż rolnicy nie będą w stanie złożyć stosownych wniosków tak, żeby wykorzystać całą pulę środków. Nie mają bowiem odpowiedniej wiedzy oraz umiejętności, a nikt ich na razie do zmian nie przygotowuje.

Drugi problem, chyba ważniejszy, stanowi wielkość dopłat.

Przypomnę, że po akcesji otrzymaliśmy gorszy system wsparcia bezpośredniego niż „stare” kraje UE. Trochę go poprawiamy płatnościami krajowymi, obciążającymi budżet państwa, ale mimo wszystko łączne wsparcie jest nadal znacznie mniejsze niż dopłaty, które otrzymują nasi główni konkurenci, czyli rolnicy niemieccy, francuscy, duńscy czy holenderscy. Nawet rolnictwo na południu Europy, mimo iż jest tam bardzo często kwiatkiem do kożucha, otrzymuje o wiele więcej środków niż nasze.

Niestety wygląda na to, że polscy negocjatorzy, z premierem na czele, nie traktują poważnie walki o wyrównanie dopłat bezpośrednich. W ramach kończącej się „siedmiolatki” na wsparcie dla rolnictwa otrzymaliśmy 135 mld zł, tymczasem Donald Tusk powiedział swego czasu publicznie, że na lata 2014–2020 nawet 100 mld wystarczy mu do dobrego samopoczucia oraz uznania, że odniósł sukces. Jeśli rząd oczekuje mniej, niż zamierza nam dać Komisja Europejska, to jest to działanie na szkodę własnego społeczeństwa i gospodarki. Mamy obecnie podobne ceny środków produkcji jak w Europie Zachodniej, jedynie koszty pracy są nadal niższe. Innymi słowy: możemy konkurować wyłącznie poziomem życia zatrudnionych w rolnictwie. W tej sytuacji dopłaty bezpośrednie, stanowiące obecnie 40–50% dochodów gospodarstw, decydują o ich konkurencyjności. Nie umiemy o nią walczyć, skoro rząd, a w szczególności PSL, mówi tak: „brać, co dają, bo mogliby nie dać nic”.

Kiedy wchodziliśmy do Unii, układ był następujący: ponosimy ogromne koszty dostosowania się do funkcjonujących w niej przepisów, w zamian za co zyskujemy prawo do wsparcia. Polscy negocjatorzy, SLD z PSL-em, zgodzili się, byśmy przez 10 lat byli „gorszym Europejczykiem”, jednak teraz, gdy spełniliśmy już wszystkie kryteria, należą nam się jednakowe dopłaty. Każde odejście od wyrównania płatności jest łamaniem Traktatu Europejskiego i Polska powinna bardzo mocno podnosić ten argument; zresztą z inicjatywy Prawa i Sprawiedliwości udało się w ubiegłym roku przyjąć niemal jednobrzmiące uchwały Sejmu i Senatu, które były apelem do rządu w tej sprawie. Dopłaty bezpośrednie stanowią prawo przysługujące wszystkim krajom Wspólnoty, niezależne od dobrej woli jakichś wujków z Brukseli, którzy może nam coś dadzą, a jeśli będziemy niegrzeczni, to nie dadzą albo zabiorą.

Niestety, negocjacje budżetu Unii Europejskiej dla rolnictwa i obszarów wiejskich okazały się klęską. Premier Tusk dla PR-owego, propagandowego „sukcesu” uzyskania 300 mld na politykę spójności praktycznie poświęcił środki należne Polsce w ramach I i II filara Wspólnej Polityki Rolnej.

Bezpieczeństwo żywnościowe to także mechanizmy chroniące uprawny charakter oraz polską własność gruntów.

Nie wypracowaliśmy rozwiązań, które skutecznie chroniłyby naszą ziemię uprawną – dobro narodowe, którego może już tylko ubywać, np. pod zabudowę i infrastrukturę. Wszystkie kraje europejskie na różne sposoby je chronią, przede wszystkim udostępniając grunty swoim rolnikom. W Polsce istnieje, owszem, wynegocjowana z Unią Europejską i obowiązująca do 2016 r. prawna ochrona ziemi przed wyprzedażą obcokrajowcom. Żeby nabyć nieruchomość rolną, obywatel kraju innego niż Polska musi uzyskać zgodę dwóch ministerstw, dlatego areały kupione bezpośrednio przez obcokrajowców, w sposób zgodny z prawem, nie spędzają snu z powiek. Przepisy są jednak nieszczelne. Często stosuje się wybieg formalny, mianowicie ziemię kupuje spółka z udziałem Polaka, który następnie zbywa swoje udziały pozostałym wspólnikom, np. Niemcom. Drugi sposób: do przetargu ograniczonego na duże powierzchnie z państwowego zasobu przystępuje rolnik, który ma do tego prawo, czyli jest z terenu, na którym się on toczy, posiada wykształcenie rolnicze i prowadzi własne gospodarstwo, często karłowate. Wygrywa, po czym wyciąga kilka milionów złotych. Ten człowiek w życiu nie widział takich pieniędzy, ktoś mu je na chwilę pożyczył – pod zastaw nabywanej ziemi – żeby obejść wymogi przetargu ograniczonego. Rolnicy zgłaszali, że przejmowanie gruntów metodą „na słupa” ma charakter masowy, przede wszystkim w Polsce zachodniej, ale reakcja rządu i Agencji Nieruchomości Rolnych była żadna; minister rolnictwa jedynie zaapelował, aby izby rolnicze pilnowały poprawności przetargów. Tymczasem samorząd rolniczy nie ma przecież żadnych możliwości sprawczych wobec CBA, urzędów skarbowych czy wydziałów policji do walki z przestępczością gospodarczą, a tylko narzędziami skarbowymi i śledczymi można sprawdzić, czy ktoś nie jest podstawiony, skąd ma pieniądze itd. Prawo i Sprawiedliwość zaproponuje niedługo rozwiązania, które uszczelnią system obrotu ziemią, przede wszystkim wprowadzając obowiązek utrzymania rolnego charakteru gruntów kupionych od państwa. Nasze propozycje zakładają, że jeżeli ktoś zrezygnuje z uprawy nabytej ziemi, to poza przypadkami losowymi, takimi jak ciężka choroba uniemożliwiająca prowadzenie gospodarstwa, automatycznie wróci ona do zasobu państwowego.

Potrzebna jest również ustawa o dzierżawie. Nie może być tak, że w sytuacji dekoniunktury w rolnictwie oraz braku preferencyjnych kredytów celowych rolnicy są zmuszani do zakupu ziemi. W wielu krajach dzierżawa jest ważną, powszechnie akceptowaną i często wielopokoleniową formą gospodarowania, np. we Francji obejmuje ok. 70% gruntów rolnych. Nie ma potrzeby, aby rolnik zawsze był właścicielem użytkowanej ziemi. Oczywiście chciałbym, żeby jak najwięcej ziemi należało do gospodarstw rodzinnych, które zgodnie z Konstytucją są przecież podstawą ustroju rolnego, ale wiele z nich nie ma pieniędzy na jej zakup. W tej sytuacji jest ona traktowana jako lokata kapitału przez osoby niezwiązane z rolnictwem, które wyczuły ostatni moment na przejęcie dużych areałów po stosunkowo niskich cenach.

Jeżeli ktoś jest nierozsądny albo ma nóż na gardle i sprzedaje należące do siebie grunty, to jego sprawa. Rzecz jasna najlepiej byłoby, gdyby obrót ziemią uprawną odbywał się wyłącznie między rolnikami – mamy wówczas niemal pewność, że zachowa ona swój charakter – nie można jednak przesadnie ingerować w transakcje prywatne. Natomiast ziemia państwowa musi służyć celom rolniczym, nie może być przedmiotem spekulacji, jak to ma miejsce w tej chwili.

Zdaniem niektórych skupowanie ziemi przez największe gospodarstwa jest racjonalne z punktu widzenia całej gospodarki.

Często słyszy się w kręgach liberalnych, że w Polsce rację istnienia ma 100–150 tys. gospodarstw, które przejmą grunty od pozostałych rolników i będą produkowały wystarczającą ilość żywności. Tymczasem szybkich zmian strukturalnych w polskim rolnictwie nie będzie – i nie powinno być. Brak bowiem alternatywy dla ludzi, którzy może swoje gospodarstwa prowadzą w sposób mało efektywny, ale mają dzięki nim miejsce zamieszkania i jakąś niewielką produkcję. Ma to ogromne znaczenie w kontekście pauperyzacji znacznej części społeczeństwa: wbrew propagandzie o „zielonej wyspie” poziom ubóstwa skrajnego zwiększa się, szczególnie na wsi. Dlatego mówienie, że powinny istnieć wyłącznie duże gospodarstwa towarowe, jest nieporozumieniem.

Tym bardziej, że drobne gospodarstwa istnieją również choćby w Austrii, Bawarii czy w niektórych regionach Francji i Włoch. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przychodzi do głowy, że stanowią one przeszkodę w rozwoju rolnictwa. Te gospodarstwa mają po prostu zajmować się czymś nieco innym niż gospodarstwa towarowe.

Jeszcze jednym elementem polityki państwa na rzecz szeroko rozumianego bezpieczeństwa i suwerenności żywnościowej powinna być ochrona rodzimej produkcji rolnej przed dumpingiem.

W momencie podpisania umowy stowarzyszeniowej z UE zostaliśmy zalani ogromną ilością nędznej żywności z Zachodu, konkurencyjnej cenowo ze względu na wysokość dopłat do tamtejszego rolnictwa. Ostry dumping wykończył znaczną część polskiej produkcji rolnej i zakładów przetwórczych. Nadal ma miejsce choćby napływ taniego mięsa. Najlepsze elementy tuszy wieprzowej zostają w krajach Europy Zachodniej albo idą na eksport do Azji Wschodniej, natomiast do nas trafiają głównie ścinki mięsa oskrobane z kości razem ze ścięgnami, stanowiące obecnie podstawę krajowej produkcji kiełbas. Czy o taki import nam chodzi? Jasne, że ileś produktów musimy importować: cytrusy, niektóre rodzaje olejów i ryb, wina itp. Nie ma problemu, żebyśmy posmakowali tego, co jest dobre w innych krajach. Ale to, co może być produkowane w Polsce, na dodatek w dużo lepszej jakości?

Oczywiście nie możemy wprowadzić cła na granicach wewnętrznych UE. Powinniśmy natomiast restrykcyjnie pilnować jakości i bezpieczeństwa żywności znajdującej się w obrocie, np. sprawdzać, czy część importowanych kurczaków po drodze nie zdechła i w polskich ubojniach jest tylko patroszona padlina. Kiedy służby weterynaryjne jakiegoś kraju ogłoszą, że występuje w nim określony problem zdrowotny, ma miejsce jedna z nielicznych sytuacji, gdy można wstrzymać import. Mogliśmy to zrobić w odniesieniu do Niemiec, kiedy pojawił się tam problem dioksyn; wiele krajów europejskich tak postąpiło. Tymczasem cały nadmiar niemieckiego mięsa, który normalnie poszedłby do utylizacji, trafił za bezcen do Polski i my go zjedliśmy, podcinając przy okazji rodzimą produkcję wieprzowiny.

Bacznie przyglądajmy się importowi, reagujmy, gdy przychodzi towar kiepskiej jakości – ale przede wszystkim promujmy polską żywność na rynku wewnętrznym. Myślę, iż wielu Polaków rozumie, że warto ją kupować, bo jest lepsza, ale chcą mieć pewność, że nie ma „krewnych i znajomych królika”, którzy dopuszczają na rynek produkty niepełnowartościowe, a nawet toksyczne. Parasol ochronny instytucji kontrolnych nad niektórymi firmami z branży rolno-spożywczej, które mają powiązania z politykami rządzących opcji, niestety istnieje – czego dowodem są kolejne afery. Jestem przekonany, iż zdecydowana większość polskiej żywności ma wysoką jakość, ale konsument musi mieć gwarancję, że nie jest oszukiwany.

Należy również zrobić wszystko, by znaczna część żywności była konsumowana lokalnie. Przecież od zawsze ludzie w mieście żywili się tym, co zostało wyprodukowane w okolicznych wsiach, a patrząc na to z drugiej strony – rolnicy sprzedawali swoje produkty w najbliższej większej miejscowości. Zresztą w wielu krajach Europy Zachodniej nadal kilka razy w tygodniu przyjeżdżają do miast, by na historycznych rynkach sprzedawać świeżą żywność. Kwitnie też przetwórstwo bezpośrednio w gospodarstwach, na małą skalę, z wyłączeniem biurokratycznych wymogów weterynaryjnych czy sanitarnych. Świadomy konsument ma możliwość kupić z pominięciem pośredników żywność bardzo wysokiej jakości.

Rozwój rynków lokalnych zwiększa popyt na polską żywność na rynku wewnętrznym, ale również pobudza podaż z mniejszych gospodarstw. Posiadacz kilku hektarów ze swoją niewielką ilością warzyw, owoców czy przetworów mięsnych oczywiście nie poradzi sobie na rynku globalnym. Sprzedając je, mówiąc rzecz jasna w pewnym uproszczeniu, w najbliższym mieście, może mieć dobre dochody i stałych klientów, którzy docenią wartość jego żywności.

Jaki jest zakres suwerenności Polski w kształtowaniu legislacji regulującej produkcję żywności? Zwłaszcza przeciwnicy GMO twierdzą, że decydujący wpływ mają na nią lobbyści.

Zacznijmy od tego, że wbrew opinii wielu Polaków nie wszystkie decyzje zapadają w Brukseli. Kraje członkowskie mają prawo do własnej, narodowej polityki rolnej i w wielu z nich jest ona nie tylko korektą i uzupełnieniem Wspólnej Polityki Rolnej, ale wręcz jest od niej ważniejsza. Oczywiście nadal obowiązują pewne ogólne ramy określone przez Brukselę, ale można także, czego znakomitymi przykładami są Niemcy i Austria, stosować szereg form dodatkowego wsparcia dla swojego rolnictwa i obszarów wiejskich, wprowadzać odstępstwa od acquis communautaire w zakresie produkcji żywności na niewielką skalę itd. Należy z tego korzystać, tutaj nikt nas nie ogranicza – to wyłącznie kwestia decyzji podejmowanych w ramach polityki wewnętrznej. Zwalanie wszystkiego na UE jest zwykle usprawiedliwianiem swojej głupoty albo bezradności lub też ukrywaniem jakichś innych powodów, dla których nie podejmuje się pewnych działań bądź ich efekty są co najmniej dziwne.

To oczywiste, że w naszym kraju funkcjonują lobbyści, przede wszystkim wielkich firm międzynarodowych. Przykładem działalności lobbystycznej jest przemysł paszowy, który wykorzystuje i straszy polityków oraz organizacje rolnicze w zakresie importu soi modyfikowanej genetycznie. Rolnicy często bezrefleksyjnie powtarzają różne rzeczy, nie rozumiejąc, że zabiegają o cudze interesy, nie o własne. Nie tylko w Polsce, ale w całej Europie, w tym w Komisji Europejskiej, za GMO lobbuje kilka międzynarodowych korporacji, które wyłożyły miliardy dolarów na prace badawcze, a teraz oczekują zwrotu poniesionych nakładów. Stąd taka presja na rządy, łącznie z wykorzystywaniem ambasad – zwłaszcza Stany Zjednoczone bardzo zabiegają o interesy swoich firm biotechnologicznych. To, co pozwoliłoby „usadzić” wszystkich tych lobbystów, to silne przekonanie o konieczności obrony polskiej racji stanu, o tym, że mamy prawo kształtować w ramach Unii stosunki własnościowe, gospodarcze i społeczne. Jeżeli to przekonanie zastępują partykularne interesy, korupcja albo przeświadczenie, że musimy być papugą narodów, bo od tego może zależeć, czy nas poklepią po plecach i powiedzą „proszę bardzo, zapraszamy do towarzystwa” – wówczas powstają legislacyjne głupoty. Niestety, w odniesieniu do rolnictwa wszelkiego rodzaju głupot było w ostatnich latach bardzo dużo.

Dziękuję za rozmowę.

Warszawa, 20 lutego 2013 r.

Tematyka
komentarzy