Mały sens Wielkiego Społeczeństwa
Mały sens Wielkiego Społeczeństwa
Koncepcja Big Society (Wielkiego Społeczeństwa) była dominującym tematem w wypowiedziach Davida Camerona oraz jego zwolenników przed brytyjskimi wyborami w maju 2010 roku. Próbowano ją definiować na różne sposoby, tak by stała się łatwiejsza do zrozumienia i bardziej konkretna, ale działaniom tym zupełnie zabrakło spójności. Na pojęcie to składać się mają następujące elementy:
- „reforma” systemu świadczeń publicznych – prywatyzacja sektora publicznego i wprowadzenie systemu nieodpłatnej pracy ochotniczej,
- decentralizacja – przekazywanie władzy społecznościom lokalnym,
- rozwój wolontariatu,
- upublicznianie informacji rządowych oraz minimalizowanie biurokracji związanej z regulacjami, odchodzenie od kultury laburzystów nastawionej na osiągnięcie celu,
- wspieranie organizacji charytatywnych, przedsiębiorstw społecznych oraz spółdzielni.
Zwolennicy Big Society opisują tę inicjatywę jako progresywną i innowacyjną strategię, która polega na upodmiotowieniu społeczności, redystrybucji władzy oraz na wychowywaniu w kulturze wolontariatu. Jest to rządowa wizja społeczeństwa, w którym wolontariat i poczucie wspólnoty stają się stanem naturalnym.
Big Society Network opisuje swoje działanie jako napędzane złością i frustracją związanymi zarówno z poczynaniami City, jak i Westminsteru oraz z poczuciem bezradności i niemożnością wprowadzenia zmian. Zazwyczaj jesteśmy anonimowymi podatnikami i nie mamy tak naprawdę pojęcia, jak wydawane są nasze pieniądze. Większość z nas stara się być dobrymi obywatelami, ale wydaje nam się, że mamy znikomy wpływ na to, co się dzieje wokół nas.
Istnieje szereg paradoksów związanych z pojęciem Big Society. W okresie powyborczym w 2010 r., po co najmniej czterech próbach wprowadzenia inicjatywy w życie, niewiele osób rozumie lepiej, czym ta koncepcja jest, niż wtedy, gdy Cameron zaczął promować tę dziwną mieszaninę idei „czerwonych torysów”. Mianowany „carem Big Society” Lord Nat Wei zrezygnował z tego „stanowiska” w śmiesznych okolicznościach, stwierdzając, że nie może sobie pozwolić na dalszy wolontariat. Lokalne władze czterech pilotażowych ośrodków borykały się z różnymi problemami związanymi z wdrożeniem Big Society, a Liverpool (jedyny ośrodek miejski, w dodatku najbiedniejszy ze wszystkich czterech) wycofał się z powodu skali cięć budżetowych na poziomie lokalnym. Projekt polityczny, który jest tak rozmyty, często niedorzeczny, a wręcz nieuczciwy, jak Big Society, w normalnych warunkach z pewnością wylądowałby na śmietniku historii. Wobec tego warto zastanowić się, dlaczego ta koncepcja jest tak zadziwiająco odporna i dlaczego Cameron jest tak bardzo przekonany, że Big Society pozwoli mu na jednoczesne ocieplenie wizerunku Partii Konserwatywnej oraz na atak na sektor publiczny i ludzi biednych – atak bardziej radykalny niż ten, który przeprowadziła Margaret Thatcher.
Analizę Big Society warto rozpocząć od przedstawienia paradoksów z nim związanych. Następnie porównam go z bardziej kompleksową, radykalną i dalej idącą koncepcją, która miała odmienić relacje między państwem a obywatelem. Chodzi tu o Great Society, przedstawioną w latach 60. przez amerykańskiego prezydenta Johnsona.
Big Society jako zorganizowany chaos
W artykule opublikowanym 28 grudnia 2010 r. w „The Telegraph” Michael Gove przyrównał podejście rządu brytyjskiego do urzeczywistnienia Big Society do maoizmu. Była to aluzja do „rewolucyjnych” zmian, które planowała partia rządząca. Gove trafił w sedno. Big Society to zdecydowanie ruch rewolucyjny, który wyrósł na terenach wiejskich – chodzi tu jednak bardziej o angielskie hrabstwo Oxfordshire oglądane z perspektywy krótkiego spaceru niż o chińską prowincję Hunan po Długim Marszu – do tego należy dodać niechęć do miejskich intelektualistów oraz nostalgię za prostym życiem i poczuciem wspólnoty.
Eric Pickles, minister do spraw samorządów lokalnych w rządzie Camerona, nie pozostawia żadnych wątpliwości co do charakteru wprowadzanych zmian: Zamierzamy wstrząsnąć równowagą sił w kraju. Mamy zamiar zmienić charakter konstytucji. Nie powinniście wątpić w nasze zaangażowanie na rzecz decentralizacji. Być może nie wyglądam na rewolucjonistę, ale właśnie tutaj zaczyna się rewolucja.
Nick Boles, konserwatywny deputowany z okręgu Grantham i Stamford oraz gorący zwolennik Camerona, w swojej książce „Which Way’s Up: the Future for Coalition Britain and How to Get There” opisuje koncepcję radykalnej decentralizacji, której celem ma być likwidowanie biurokracji rządowej przynoszącej największe straty. Następnie ubarwia on tę teorię, mówiąc o wstrzyknięciu pewnej formy chaosu do lokalnych społeczności. Francis Maude, minister odpowiedzialny za Big Society, obiecał przyszłość pełną chaosu i nieporządku. O co tu, do licha, chodzi?
Oni wcale nie chcą tego doprecyzować
Cameronowi oraz innym czołowym zwolennikom Big Society w rządzie nie udało się do tej pory określić, co to pojęcie tak naprawdę oznacza. Jego filozoficzna podbudowa (za którymi stoją Phillip Blond i think tank ResPublica) jest równie rozmyta.
Prawdziwą zaletą koncepcji jest to, że nie można jej dookreślić, a przez to wiąże się z nią wiele stereotypów i w praktyce można pod nią podczepić wiele sprzecznych pomysłów. Jest jak budyń: kusząco słodki, a więc na pewno ci zaszkodzi, może przybrać niemal każdy kształt i co najważniejsze – cały czas się trzęsie. Taka ogólnikowość nie jest przypadkowa. Koncepcja ta staje w opozycji do kultury laburzystów, która nastawiona jest na odgórne ustalanie celów oraz planowanie i różne regulacje. Kolejną zaletą niesprecyzowania Big Society jest to, że na skutki cięć budżetowych oraz rosnące nierówności społeczne nie patrzy się srogim statystycznym okiem. Trudno więc ocenić, na czym miałby polegać sukces Big Society. Pozbawione sensu są też pytania, jak miałoby wyglądać to „wielkie” społeczeństwo. Ewentualny sukces tej inicjatywy ma więc raczej być czymś, co się „czuje”, a nie widzi. Wskaźniki „nie do zmierzenia” – takie jak spójność społeczna czy kapitał społeczny – są niekiedy przywoływane, żeby odpowiedzieć na powyższe pytanie, ale niczego nie wyjaśniają.
Torysi zdystansowali się od polityki New Labour, którą uważają za odgórną, biurokratyczną i etatystyczną. Konserwatyści nie przykładają wagi do mierzenia postępów w osiąganiu celów, a ponadto zlikwidowali wiele niezależnych od rządu instytucji publicznych (tzw. quango oraz NDPB), których zadaniem było analizowanie różnych aspektów życia społecznego. Przykładowo Departament ds. Społeczności i Władz Lokalnych oświadczył, że zaprzestaje zbierać dane od pracowników socjalnych. Na stronie internetowej czytamy, że chce on zredukować liczbę czasochłonnych i kosztownych wymogów sprawozdawczych nakładanych na władze lokalne przez rząd centralny. Może to mieć katastrofalne skutki dla słabszych – ale nie będzie już można zmierzyć, jak bardzo katastrofalne.
Takie podejście jest zaskakujące. W zeszłym roku media opisywały wiele przykładów kontraktów uzależnionych od rezultatów – organizacje społeczne musiały prezentować dane, z których wynika, w jakim stopniu ich działalność zmienia rzeczywistość. David Cameron przedstawił ponadto pomysły na zmierzenie dobrego samopoczucia narodu i opowiedział się za łatwym dostępem do informacji publicznej. Wszystko to wymaga od organizacji społecznych pozyskiwania i analizy danych.
Najbardziej niepokojące pośród tych prób deregulacji są jednak zamachy na zasadę równości oraz Komisję ds. Równości i Praw Człowieka (Equalities and Human Rights Commission). Idea „równości” miała ogromne znaczenie dla poprawy jakości życia w Wielkiej Brytanii, szczególnie grup dyskryminowanych. Stanęła teraz przed dużym wyzwaniem, zwłaszcza że atakowana jest również multikulturowość. Obecnie promuje się bardziej ogólne i indywidualistyczne pojęcie „sprawiedliwości”: „to niesprawiedliwe, że muszę płacić wyższe podatki, żeby ktoś mógł posłać swoje dzieci na studia”. Idea sprawiedliwości jest kluczowym elementem szerszego ataku na solidarność oraz spójność społeczną. Bogaci mogą teraz lepiej dbać o swoje, a ci, których nie stać na korzystanie z usług sektora prywatnego, zawsze przecież mogą się powiesić…
Liderzy „czerwonych torysów” Phillip Blond oraz John Milbank twierdzą, że połączenie doktryny torysów z tradycyjnymi ideami lewicy to jedyny sposób na zbudowanie prawdziwie egalitarnego społeczeństwa. Ich odpowiedzią na raport Narodowego Panelu ds. Równości (National Equality Panel) było zakwestionowanie podstaw idei „równości szans”. Według nich retoryka egalitarnej szansy sprawia, że w odniesieniu do osób, które nie odnoszą sukcesu, używa się określenia porażka. Taka pogarda wzmacnia nierówności. Autorzy nie przedstawiają żadnych argumentów na poparcie swoich teorii, a następnie formułują dziwne twierdzenie, że równość szans jest… jak rynek pozbawiony zasad moralnych lub jak merytokracja bez zasług. Następnie wspominają o „cnocie” jako swojej kluczowej idei – ale nie są w stanie wyjaśnić, co przez to rozumieją: […] im bardziej staramy się połączyć prestiż społeczny i ekonomiczny z pojęciem cnoty, tym większe możemy mieć nadzieje na pojawienie się dobrych liderów w dziedzinie polityki i finansów, którzy będą się kierowali współczuciem i uczciwością (No equality in opportunity, „The Guardian”z 28.01.2010 r.).
Bardzo pokrętna argumentacja. Autorzy zapomnieli również, że to właśnie „władcom wszechświata”, którzy zniszczyli ostatnio naszą gospodarkę i pogrążyli ją w kryzysie, najskuteczniej udaje się łączyć bogactwa, które posiadają – pozycję społeczną i ekonomiczną – z własnym pojęciem cnoty. Przecież „chciwość jest dobra”. Zamiast stawić czoła temu przeświadczeniu, „czerwoni torysi” zdają się hołubić tę „hierarchię wspaniałości”, która jest zaskakująco podobna do struktury klasowej w Wielkiej Brytanii.
Big Society teoretycznie ma służyć lokalnym zbiorowościom i społeczeństwu, ale w rzeczywistości koncepcja ta bardziej dotyczy pojedynczych jednostek oraz ich rodzin. Nat Wei stwierdził, że w Big Society chodzi głównie o upodmiotowienie obywateli, a największym wyzwaniem dla tej idei będzie rzeczywiste przekazanie władzy i kontroli zwykłym obywatelom. Jednak w tym samym czasie, wraz z wprowadzaniem Big Society, likwiduje się te elementy aparatu państwowego i systemu socjalnego, których zadaniem jest redystrybucja władzy i zasobów między bogatymi i biednymi. Dlatego warto zapytać, kto tak naprawdę skorzysta na tych zmianach. Zdecydowanie nie najubożsi i osoby zepchnięte na margines, których do tej pory chroniło równościowe prawo i system zabezpieczeń społecznych. Nie będzie to również sprzyjało osobom korzystającym z usług sektora publicznego, których nie stać na prywatne alternatywy.
Big Society jest ugrzecznioną wersją Tea Party, która zdobyła popularność w Stanach Zjednoczonych. Wychodzi z tego samego założenia: prywatne = dobre, publiczne = złe. Zakłada również, że jesteśmy wolni tylko wtedy, gdy konkurujemy między sobą w ramach wolnego rynku. W związku z tym wszystkie regulacje są złe, bo kojarzone z socjalizmem. Takie podejście dalekie jest od stworzenia „wielkiego społeczeństwa”. Stanowi raczej receptę na wojnę wszystkich ze wszystkimi – straszliwą dystopię w stylu Hobbesa.
To już się dzieje
Jeśli obecny w doktrynie Big Society „aktywny udział obywateli” rzeczywiście cokolwiek znaczy, to robimy to od dawna. Aktywność społeczna i wolontariat na rzecz lokalnych społeczności nie są niczym nowym. Społeczeństwo obywatelskie jest w Wielkiej Brytanii rozwinięte bardziej niż gdziekolwiek indziej na świecie. Jednak według „czerwonych torysów” i zwolenników Big Society społeczeństwo obywatelskie zostało przywłaszczone i zagrożone przez państwo, mające jakoby zbyt dużo wpływów, a także przez agresywny rynek. Twierdzę, że niektóre z założeń Big Society mogą być szkodliwe dla niezależności społeczeństwa obywatelskiego – pomimo zapewnień, że to Big Society ma stać na straży owej niezależności.
Tysiące organizacji społecznych działają obecnie na poziomie lokalnym. Big Society oraz cięcia budżetowe sprawią raczej, że staną się one mniej aktywne. Wiele organizacji społecznych traci bowiem znaczną część funduszy, co prowadzi do kolejnego paradoksu: Big Society = duże cięcia = słabsze społeczeństwo obywatelskie.
W przypadku Big Society chodzi o stworzenie ideologicznej obrony przed tymi, którzy protestują przeciwko cięciom w sektorze publicznym na poziomach lokalnym, regionalnym i krajowym. Mimo retoryki mówiącej, że Big Society wpłynie na polepszenie kondycji małych, lokalnych organizacji społecznych, wszystko wskazuje na to, że w związku z ograniczaniem wydatków przez władze lokalne i różne agencje zaczną występować masowe cięcia w sektorze pozarządowym. Wśród uczestników protestów przeciwko cięciom w budżecie są liczne organizacje obywatelskie. Istnieje wiele dowodów na to, że rząd konserwatystów i liberalnych demokratów jest dużo mniej tolerancyjny wobec nieposłuszeństwa wśród organizacji obywatelskich niż rząd laburzystów. Wielu członków parlamentu z ramienia Partii Pracy wywodzi się z sektora społecznego. Po prawie dwóch dekadach prac nad polepszeniem relacji z tym sektorem i stworzeniem odpowiednich ram prawnych zaczęto rozumieć potrzebę jego niezależności, a także dopuszczalność protestu (gdy to konieczne) przeciwko władzom lokalnym i krajowym, nawet jeśli to właśnie one wspierają organizacje finansowo. Relacja ta rozwinęła się podczas rządów Blaira i Browna i została przypieczętowana porozumieniem o nazwie „Compact”, zawartym pomiędzy rządem a sektorem społecznym. Nie wiadomo nic, żeby rząd torysów rozumiał tę kwestię w podobny sposób. Jedną z wielu instytucji, które zostały zlikwidowane podczas reform organizacji pozarządowych, była Compact Commission – nadzorująca funkcjonowanie porozumienia „Compact” i uprawniona do interwencji, gdyby doszło do jego naruszenia na szczeblach krajowym, regionalnym lub lokalnym.
W związku z cięciami w budżecie oraz wzrastającą liczbą organizacji przypartych do muru bardzo prawdopodobne jest, że pozostałe średnie i duże organizacje będą w coraz większym stopniu neutralizowane przez rząd lub sektor prywatny. Jest to zupełnym zaprzeczeniem idei silnego i niezależnego społeczeństwa obywatelskiego, na którym rzekomo zależy architektom Big Society.
Wielkie Społeczeństwo = wielkie kontrakty
Francis Maude i Lord Nat Wei, czołowi rzecznicy Big Society, przekonują, że przeobrażenia, które pociągnie za sobą realizacja idei Big Society, będą najbardziej korzystne na poziomach lokalnym i sąsiedzkim. Francis Maude twierdzi, że to właśnie w tej „mikroskopijnej” przestrzeni nastąpią zmiany. Wielu zinterpretowało to jako obietnicę wsparcia dla małych organizacji społecznych. Jednak w rzeczywistości jest to dalekie od prawdy. Skonsolidowane kontrakty na usługi publiczne oznaczają, że dla wielu organizacji obywatelskich będą one zbyt duże, żeby do nich przystąpić. Nie ma to nic wspólnego ze wspomnianą „mikroskopijnością”. Duże kontrakty trafiają zazwyczaj do sektora prywatnego, do firm takich jak Serco, Veolia, A4E, Arriva itp., a nie do organizacji społecznych, których rola zostaje zredukowana do podwykonawców. Spośród przetargów ogłoszonych w kwietniu 2010 r. w ramach Programu Pracy (Work Programme) tylko jeden wygrała organizacja społeczna. Płatność uzależniona od rezultatów będzie również sprzyjać większym podmiotom z sektora prywatnego, a nie mniejszym z sektora społecznego, które nie mają pokaźnych rezerw pieniędzy i nie są w stanie czekać miesiącami na zapłatę ani prowadzić działań finansowych, które umożliwią im wygranie przetargu.
Wszystko to wpłynie na relacje pomiędzy sektorami społecznym, państwowym i prywatnym. W czasach rządów New Labour władze lokalne oraz inne instytucje zapewniały niezależność organizacji obywatelskich, którym zlecały jakieś działania lub które finansowały. Stosunki te były regulowane przez wspomniane porozumienie „Compact”, które doceniało rolę organizacji społecznych jako instytucji strażniczych i „krytycznych przyjaciół”. Jest mało prawdopodobne, że firma Serco czy Group 4 będą się wykazywać podobną wyrozumiałością wobec organizacji-podwykonawców, skoro reprezentując swoich klientów, są wymagające tylko pod kątem komercyjnym. Niezależność wielu organizacji sektora społecznego jest zatem zagrożona, a możliwość powiedzenia prawdy podmiotom stojącym ponad nimi będzie najprawdopodobniej dużo bardziej ograniczona niż w ostatnich latach.
Big Society = mała Anglia
Big Society to nostalgiczne i sielskie spojrzenie na społeczeństwo. David Cameron wyjaśniał, że na pomysł wpadł w ogrodzie swojego ojca w Witney, małym miasteczku w hrabstwie Oxfordshire. Na pilotażowe obszary wybrano Liverpool, Merseyside (wycofało się z projektu w lutym 2011 r.), Eden, Cumbrię, Sutton, Greater London, Windsor, Maidenhead i Berkshire.
Z wyjątkiem Liverpoolu wybrane obszary są jednymi z najlepiej prosperujących w Wielkiej Brytanii terenów podmiejskich i wiejskich. W kilka miesięcy po ogłoszeniu ich uczestnictwa w programie Big Society jednostki koordynujące działanie organizacji społecznych w trzech z nich zgłosiły, że władze lokalne nie nawiązały z nimi żadnego kontaktu. W rzeczywistości bowiem poczyniono niewiele starań, by sektor społeczny miał swój praktyczny udział w realizowaniu planu Big Society. Jednak rząd polecił wszystkim większym instytucjom będącym partnerami strategicznymi Biura Społeczeństwa Obywatelskiego (Office of Civil Society), aby promowały i wspierały ideę Big Society.
Wyobrażam sobie, że Big Society może działać w miejscach takich jak Eden, Sutton, Windsor czy w Witney – moja matka, podobnie jak ojciec Camerona, mieszka w tym miasteczku. Jeśli Rada Hrabstwa Zachodniego Oxfordshire (West Oxfordshire Council) zdecyduje np. o zamknięciu lokalnej biblioteki, to jest bardzo prawdopodobne, że znalazłaby się tam grupa wolontariuszy, którzy chcieliby ją poprowadzić przez kilka miesięcy za darmo. Nie wyobrażam sobie jednak takiej sytuacji w Wigan, Warrington, Walthamstow czy Watford.
Zdaje się jednak, że założenia Big Society nie działają nawet w Witney – okazało się bowiem, że Młodzieżowemu Ośrodkowi Kultury w tym miasteczku grozi zamknięcie z powodu dużego spadku liczby wpłat od darczyńców oraz cięć w budżecie lokalnym.
Nostalgia nie jest dobrym doradcą
W założeniach Big Society można zauważyć nie tylko elementy „maoistowskie”, ale również wątki anarchistyczne i leninowskie (cała władza w ręce parafii1). Zarówno „czerwoni torysi”, jak i ich nowsze (i równie niespójne) lustrzane odbicie – „niebiescy labourzyści” odwołują się do głęboko zakorzenionej nostalgii za Anglią „sprzed upadku”. Obie grupy nawiązują do czasów sprzed powstania państwa opiekuńczego oraz „biurokratycznej i etatystycznej” Narodowej Służby Zdrowia (NHS).
Społeczeństwo opisane przez Phillipa Blonda może wyglądać podobnie do tego zamieszkującego Ambridge, w którym zakonnice w porannej mgle jadą rowerem do kościoła, jak w słynnej wypowiedzi Johna Majora cytującego George’a Orwella. Phillip Blond wyraźnie tęskni za takim obliczem Anglii, które zniknęło wraz z ekspansją rewolucji przemysłowej. Blond uważa się za krytyka sekularyzacji oraz współczesnego państwa. Jest on autorem pochwał na temat horyzontalnego i komunalnego porządku społecznego na wzór średniowieczny, którego ucieleśnieniem jest Kościół, ale w którym jest również miejsce dla cechów i sielskich społeczności rolniczych. Niestety – zdaniem Blonda – ten idealny układ społeczny został zniszczony poprzez wzrost władzy monarchów i państwa. Poglądy Blonda można podsumować słowami „pochwała feudalizmu” lub jak w artykule opublikowanym w „The Independent”(25.01.2009): powrót do średniowiecza. Jest to zdecydowanie zbyt daleko idąca nostalgia.
Według Blonda najważniejszym lekarstwem na złamaną Wielką Brytanię są rodzina i małżeństwo, które mają zasadnicze znaczenie dla zdrowia narodu. Uważa on również, że wycofanie się państwa i przekazanie środków finansowych klasie średniej oraz biednym to najlepsze rozwiązanie problemu. W tekście z „The Evening Standard” (30.06.2011) Blond rozmawiając z Alison Roberts, stwierdza, że wprowadzanie w życie założeń Big Society nie powiodło się, ponieważ rząd nie podszedł do sprawy dostatecznie radykalnie. Według niego nie chodzi o wolontariat ani filantropię, ale o zmianę polityki wobec obywateli znajdujących się na najniższym szczeblu drabiny społecznej. Sugeruje on również, że wewnętrzne spory w rządzie, olbrzymie cięcia budżetowe oraz niezrozumienie przez torysów celów Big Society prowadzą do wzrostu niespójności całego programu. Blond zdaje się jednak nie zauważać, jak bardzo odporna jest Partia Konserwatywna na wszelkie próby wprowadzenia ochrony ludzi ubogich. Nie rozumie również, jak bardzo nęcące mogą się wydać torysom niektóre z jego poglądów nawiązujące do arkadyjskiej wizji „Merrie England”, przy ich jednoczesnej dezaprobacie dla radykalnej zmiany status quo.
Zamiast „horyzontalnego porządku społecznego” nostalgiczne wyobrażenia Blonda – w których pojawiają się cechy, towarzystwa ubezpieczeń wzajemnych oraz spółdzielnie – ostatecznie oznaczają powrót do systemu klasowego, znajdującego odzwierciedlenie w anglikańskiej pieśni: Bogacz w swoim zamku, biedak u jego bram – Bóg stworzył ich, wysoko lub nisko, odmienne dobra dając im.
Niebezpieczeństwa lokalizmu
W jednym z artykułów w „The Observer”(19.12.2010) wyjaśniono, dlaczego rządowa polityka lokalizmu przyniesie kłopoty. Przypomniano tam, że według wspomnianego Erica Pickelsa społeczeństwo to harmonijna jedność, dzieląca te same nadzieje i dążąca do tych samych celów, w której pojawiające się różnice zdań są rozwiązywane w cywilizowany sposób. Rzeczywistość jest jednak daleka od takiej wizji. Istnieją spory, gorycz, a także ekscentryczne decyzje, gdy lokalne społeczności (parafie, wioski) same mogą tworzyć plany zagospodarowania oraz przedstawiać lub wetować plany inwestycyjne na danym obszarze. Jest to podejście w stylu „nie w moim ogródku”, a taki rodzaj polityki powinien nazywać się raczej „atomizacją” – nie „lokalizmem”. Bez równoważącej presji rządu, dzięki której pod uwagę będą brane również inne interesy, chaos jest gwarantowany. Oczywiście rząd zapewnia, że „chaos” to pozytywny efekt założeń Big Society. Jest to konieczny produkt uboczny ideologicznej desperacji rządzących, aby zniszczyć tyle struktur państwowych, ile tylko się da. Mamy tu do czynienia z loterią, w której bogate obszary świetnie prosperują, a biedne idą na dno.
Nostalgia może mieć też fatalne skutki w przypadku złego planowania społecznego. Jest to kolejny dowód na to, że należy „uważać na swoje pragnienia”. Lokalizm może łatwo przemienić się w zaściankowość, podobnie jak od pojęcia społeczności można łatwo przejść do komunalizmu, a to oznacza walki między plemionami, wojnę wszystkich przeciwko wszystkim. Tylko aktywne instytucje państwowe (współpracujące ze społeczeństwem obywatelskim) mogą zapewnić przeciwwagę, pomoc i fundusze dla najuboższych obszarów – inaczej miejsca takie popadną w ruinę, pociągając za sobą wszystko inne. Niektóre obszary Stanów Zjednoczonych znalazły się już w takim krytycznym położeniu. Dobre intencje Blonda (jeżeli rzeczywiście o takich można mówić) sprawią, że podobne piekło może rozpętać się również w Wielkiej Brytanii. Jedynie państwo może zapewnić stosowne regulacje i redystrybucję zasobów z obszarów bogactwa do obszarów ubóstwa. Bez takiej strategicznej interwencji może nastąpić niebezpieczna atomizacja, która wprowadzi podziały pomiędzy poszczególnymi obszarami i sprawi, że te najbiedniejsze będą musiały rywalizować między sobą oraz z tymi bogatszymi. W takim ujęciu podejście Blonda przypomina anarchię.
Ideologia czy sposób na uniknięcie ideologii?
W dążeniu do ograniczenia deficytu budżetowego rząd w ciągu zaledwie 4 lat przeprowadził olbrzymie cięcia i poddał Wielką Brytanię drugiej terapii szokowej, której nie zdążyła przeforsować Thatcher. Wprowadzając zmiany, rząd stara się zniszczyć resztki solidarności, która nadal istnieje w naszej kulturze politycznej, oraz zastąpić ją wynędzniałym pojęciem „wspólnoty”.
Big Society to sposób torysów na wykorzystanie „wspólnoty” (włączając w to organizacje społeczne) do demontażu państwa opiekuńczego. Dzieje się to poprzez nakłonienie organizacji trzeciego sektora do przyłączenia się do sektora prywatnego w nakręcaniu szaleństwa, gdy Narodowa Służba Zdrowia (NHS) oraz inne usługi publiczne są prywatyzowane po najniższych cenach. Ponadto organizacje społeczne używane są jako zasłona dymna, aby cały proces rozgrabiania prawdziwego kapitału społecznego – państwa opiekuńczego – wyglądał na przyjemny i ludzki, a nie egoistyczny i destrukcyjny.
Jedną z konsekwencji używania słowa „wspólnota” w sposób niejasny i niejednoznaczny jest to, że zarówno New Labour, jak i torysi posługują się nim jako pojęciem przeciwstawnym wobec świadczeń publicznych i państwowych. Komercjalizacja coraz większej liczby usług publicznych przebiega w tak zaskakującym tempie, że brakuje nam nawet odpowiedniego słownictwa, aby opisać, co się wokół nas dzieje. Jest to bardzo niebezpieczne dla całej lewicy, ale sami też jesteśmy sobie winni – w sposób nieprzemyślany doprowadziliśmy do fetyszyzacji pojęcia wspólnoty. Sektor społeczny miał niewiele do powiedzenia również wtedy, gdy Nowa Partia Pracy używała tego słowa, żeby ukryć atak na usługi publiczne. Istnieje poważne niebezpieczeństwo, że Rady Spółdzielcze2 będą ostatecznie zrzucać odpowiedzialność na mieszkańców, a nie wzmacniać ich zaangażowanie w model wzajemnego świadczenia usług, który rzeczywiście zaspokaja różne lokalne potrzeby i buduje prawdziwie inkluzywną solidarność, a nie enigmatyczne poczucie wspólnoty.
Związane z Big Society pojęcia takie jak „wybór”, „sprawiedliwość” i „wspólnota” wyglądają na zwyczajne, zdroworozsądkowe i przyjemne. W rzeczywistości mają jednak głębokie znaczenie ideologiczne i niosą niebezpieczne konsekwencje. Im silniejszy atak na sektor publiczny – bez względu na to, czy odbędzie się poprzez bezpośrednią prywatyzację, wprowadzenie wolontariatu czy rezygnację z usług sektora publicznego przez klasę średnią i wyższą – tym bardziej nierówne i niesprawiedliwe stanie się społeczeństwo. Odwoływanie się do poczucia wspólnoty i lokalizmu, a także samo pojęcie Big Society, to zasłony dymne, których używa się do zamaskowania tego procesu.
W rzeczywistości Big Society jest odzwierciedleniem atomizacji naszego społeczeństwa. Państwo oraz władze lokalne muszą być utrzymane w stanie względnej równowagi. O ile prawdą jest, że wiele aspektów państwa było nadmiernie scentralizowanych podczas rządów New Labour, o tyle zbyt radykalne odwrócenie tej sytuacji może doprowadzić do zniszczenia skutecznych mechanizmów pozwalających na sprawiedliwą (re)dystrybucję pomiędzy bogatymi i ubogimi – zarówno na poziomie rodzin, lokalnym, jak i regionalnym.
Torysi i liberalni demokraci zdołali rozpowszechnić pojęcie wspólnoty, aby móc skutecznie przeprowadzić bezpośredni atak na państwo i społeczeństwo. Pojęcie wspólnoty, które starają się narzucić i które uważają za rodzaj aktywizmu opartego na zaangażowaniu i wolontariacie, jest czymś, co w rzeczywistości może sprawdzić się w Witney lub na Notting Hill. Jednak w miejscach takich jak Hackney, Tower Hamlets, Worthington czy Wigan pomysły takie będą postrzegane jako kiepski żart klasy średniej – ze względu na cięcia w świadczeniach lokalnych, od których zależni są ludzie ubodzy (zarówno jako klienci, jak i pracownicy), przy jednoczesnym nakłanianiu ich do wykonywania tej pracy nieodpłatnie. Wszystko to jest niewiele lepsze od hołubionej „straży sąsiedzkiej” i tak naprawdę służy zamaskowaniu procederu wycofywania funduszy i usług publicznych z najbiedniejszych okolic. Jedynym przejawem spójności społecznej, jakiego architekci Big Society na pewno nie chcą wywołać, są zbiorowe działania, które ludzie podejmą w miejscach pracy i zamieszkania, gdy zorientują się, że mają do czynienia z nonsensem i oszustwem.
Big Society końcem państwa opiekuńczego?
Na pierwszy rzut oka założenia Big Society mogą przypominać założenia Great Society – planu amerykańskiego prezydenta Johnsona z lat 60., mającego na celu walkę z ubóstwem w miastach i dyskryminacją rasową. Jasne jest jednak, że mamy do czynienia z czymś zupełnie innym. Na każdym poziomie idealizm USA lat 60. oraz brytyjskiego państwa opiekuńczego z lat 40. zostaje w przypadku Big Society zastąpiony przez coś zupełnie przeciwnego – zarówno w odniesieniu do sprawiedliwości, dystrybucji dochodów, równości płciowej i rasowej, inwestowania w sztukę i naukę, dostępu do porad prawnych, jak i wydatków na służbę zdrowia, edukację itd.
Great Society było pomysłem ambitnym i częściowo udanym, który miał na celu wyciągnięcie Stanów Zjednoczonych z sytuacji groźnego załamania poprzez walkę z nierównością i stymulowanie popytu. Wydatki na szkolnictwo i inne przedsięwzięcia publiczne były kluczowym elementem we wczesnych latach funkcjonowania państwa opiekuńczego – podobnie działo się w latach 60. w Stanach Zjednoczonych. Kontrastują z tym dzisiejsze wstrzymanie przez rząd koalicyjny wydatków na budynki szkolne oraz odmowa wspierania ośrodków przemysłowych będących źródłem zatrudnienia (takich jak Forgemasters w Sheffield). Państwo opiekuńcze, a w szczególności Narodowa Służba Zdrowia (NHS), powstały w czasach, gdy zadłużenie państwowe było na poziomie podobnym do dzisiejszego. Służba zdrowia w Stanach Zjednoczonych (Medicare i Medicaid), mimo że nie działa perfekcyjnie, została stworzona jako sieć zabezpieczająca osoby starsze i ubogie i była kluczowym elementem założeń Great Society. Dla odmiany rząd koalicyjny rozbija fundamenty Narodowej Służby Zdrowia – mimo swojej przedwyborczej obietnicy, że nie będzie więcej rewolucyjnych zmian w tej sferze. Dostęp do wymiaru sprawiedliwości dla wszystkich był kolejnym założeniem państwa opiekuńczego. Zapewnienie pomocy prawnej dla najuboższych było częścią „Wojny z ubóstwem”, prowadzonej przez prezydenta Johnsona w Stanach Zjednoczonych. Aktualnie w Wielkiej Brytanii obserwujemy ostateczny upadek Społecznej Pomocy Prawnej (Civil Legal Aid) oraz cięcia w świadczeniach socjalnych i mieszkaniowych, które można opisać jako „Wojnę z ubogimi”. Nawet inwestycje przeprowadzone w USA w latach 60. na rzecz kultury kontrastują z cięciami budżetowymi, które rząd konserwatystów i liberalnych demokratów planuje wprowadzić w muzeach, bibliotekach i organizacjach zajmujących się sztuką. Zlikwidowanie Agencji Rozwoju Regionalnego (Regional Development Agencies) oraz organów regulacyjnych, takich jak Komisja Rewizyjna (Audit Commission), sprawi, że wspieranie słabszych regionów i gmin nie będzie już możliwe.
Działania przeprowadzone w USA w latach 60. spowodowały, że ponad połowa Afroamerykanów przestała żyć w ubóstwie. Brytyjska ustawa o stosunkach rasowych (Race Relations Act) z lat 60. była podobna do rozwiązań amerykańskich. W tamtym czasie w Wielkiej Brytanii pojawił się też klimat sprzyjający multikulturowości. Kontrastują z tym założenia Big Society, gdyż nie podjęto żadnych starań, żeby zabezpieczyć kobiety oraz mniejszości etniczne przed utratą zatrudnienia spowodowaną cięciami budżetowymi. Cięcia w Komisji ds. Równości i Praw Człowieka (Equalities and Human Rights Commission) i ciągłe ataki na multikulturowość są częścią nostalgicznego projektu powrotu do Anglii sprzed czasów imigracji – Anglii, która tak naprawdę nigdy nie istniała. Społeczna spójność jest bardzo wątpliwa w takich warunkach. Wystarczy przyjrzeć się pomysłowi na zmianę górnego limitu przyznawania dodatku mieszkaniowego w Londynie, który z pewnością doprowadzi do jeszcze większej społecznej i etnicznej „czystki” w bogatszych częściach Londynu niż ta, do której doszło w związku z aferą „Domy za głosy” („Homes for Votes”)3 w połowie lat 80.
Polityka lokalizmu, choć na pierwszy rzut oka może wyglądać bardzo atrakcyjnie, doprowadzi prawdopodobnie do eskalacji różnic pomiędzy terenami, które świetnie sobie radzą, a tymi, które zostają daleko w tyle w odniesieniu do posiadanych zasobów – bez względu na to, czy jest to kapitał w tradycyjnym rozumieniu, czy też kapitał społeczny. Postulaty na rzecz lokalizmu i upodmiotowienia bez rzeczywistej redystrybucji zasobów to raczej kiepski żart niż prawdziwa polityka. Taki rodzaj komunitaryzmu jest filozoficznym odpowiednikiem tańców ludowych lub zabawy w harcerstwo. Jest to sposób na unikanie prawdziwych problemów związanych z nierównością, dyskryminacją, klasą i wykluczeniem, które nadal są blizną na ciele naszego społeczeństwa. Zdecydowanie nie jest to teoretyczne podłoże, na którym można zbudować sensowną politykę społeczną.
Niekiedy zwolennicy Big Society przedstawiają dziwny i naiwny pogląd, że jeśli wszyscy zbierzemy się razem w lokalnej wspólnocie i będziemy brać udział w festiwalach i innych imprezach okolicznościowych, to różnice klasowe i rasowe znikną w magiczny sposób. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie mam nic przeciwko festiwalom, imprezom ulicznym i kulturalnym jako takim. Nie jestem tylko przekonany, czy poprzez wspólne biesiadowanie będziemy w stanie zbudować kapitał społeczny pozwalający przezwyciężyć różnice w statusie społecznym i wpływie na decyzje, różnice tak bardzo niszczące nasze spękane i nierówne społeczeństwo. Twierdzenie, że społeczeństwo rozdarte przez olbrzymie siły rynkowe można z powrotem zespolić poprzez jedzenie ciasta i wspólną zabawę, jest sztuczką, która ma ogłupić biesiadników. Big Society to chleb i igrzyska XXI wieku.
Tłum. Monika Kwiatkowska
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w zawierającej dwa teksty broszurze Andy’ego Gregga i Mike’a Davisa pt. „The Big Society. The Big Con and the alternative”, dołączonej do pisma „The Chartist”. „The Chartist” to brytyjski dwumiesięcznik propagujący demokratyczny socjalizm, ukazujący się od lat 70. ubiegłego stulecia.
Tytuł pochodzi od redakcji „Nowego Obywatela”. Poczyniono drobne skróty.
Przypisy redakcji:
- Parish (w dosłownym tłumaczeniu „parafia”) – jednostka samorządu terytorialnego najniższego szczebla, występująca na dużej części obszaru Anglii.
- Rady Spółdzielcze (Cooperative Councils) to instytucje na szczeblu lokalnym, których celem jest zaspokajanie potrzeb mieszkańców przez podmioty z sektora społecznego.
- Mianem „homes for votes” („domy za głosy”) określa się skandal, który wybuchł w City of Westminster, jednej z gmin Wielkiego Londynu. Aby zagwarantować sobie zwycięstwo w wyborach lokalnych w 1990 roku, politycy Partii Konserwatywnej – która w poprzednich wyborach do rady City of Westminster zwyciężyła niewielką przewagą głosów – zaczęli prowadzić w okolicy politykę mieszkaniową, mającą na celu pozbycie się osób mogących głosować na inne partie. Przykładowo pozbywano się z okręgu wyborczego osób bezdomnych, studentów i pielęgniarek, a wiele mieszkań komunalnych wystawiono na sprzedaż.