Nie ma rozwoju bez państwa

·

Nie ma rozwoju bez państwa

·

Taka sytuacja: po skończonej kolacji wstajemy i sprzątamy po sobie. Gdy zbieram kubki, znajomy pyta: „państwo za ciebie tego nie zrobi?”. Niby tylko żart, a tak wiele mówi o współczesnych zwolennikach „wolności” i przeciwnikach „ograniczającego ją państwa”. W teoriach tzw. wolnościowców aktywna polityka państwa prowadzi niechybnie do rozleniwienia obywateli, którzy mając świadomość istnienia pomocy publicznej, całkowicie zdadzą się na nią i całymi dniami będą leżeć do góry brzuchem. Według nich, zwolennicy szerokiego zabezpieczenia społecznego chcą po prostu jak najwięcej czasu spędzać na kanapie z pilotem w dłoni, a drugą ręką w gaciach, niczym półgłówkowaty Al Bundy. Są też przekonani, że gdy tylko państwo odda pole obywatelom, ci wezmą sprawy w swoje ręce, co błyskawicznie uruchomi ich energię i wyzwoli społeczny dynamizm. Dzięki temu, że sami będziemy musieli zadbać o swoje sprawy, staniemy się bardziej samodzielni, innowacyjni, poszerzymy horyzonty, przekonamy się, jak wielkie mamy przestrzenie działania. Gdy tylko państwo ograniczy swą aktywność do kilku funkcji, odzyskamy wolność, staniemy się ludźmi w pełnym tego słowa znaczeniu. To koncepcja całkiem kusząca – ale tylko na pierwszy rzut oka. Im dalej w las, tym wyraźniej widoczne są luki takiego rozumowania.

Stoi za nim dosyć idiotyczna koncepcja człowieka, sprowadzająca homo sapiens do obrzydliwego stworzenia, które tylko czeka, by móc się wyłożyć na kanapie. Jednak przede wszystkim nawet pobieżne przyjrzenie się lumpen-wolnościowemu światopoglądowi ujawnia liczne absurdy logiczne. W jaki sposób mielibyśmy uwolnić gospodarczy dynamizm, ładując przeciętnemu obywatelowi na głowę te obowiązki, które wcześniej miał właśnie zdjęte z głowy? Skoro musiałby zużywać energię na każdą najdrobniejszą sprawę, która go dotyczy, to skąd wzięłyby się pokłady energii społecznej, rzekomo czekające na uwolnienie? Skoro cierpimy na brak kreatywności i aktywności społecznej, czy nie rozsądniej byłoby stworzyć obywatelom warunki do kreatywnego i społecznego współdziałania? Niezbywalnym elementem tych warunków jest system szeroko dostępnych usług publicznych, uwalniających jednostki od obowiązków niepotrzebnie zajmujących energię i czas, które przecież nie są nieskończone.

Brak silnego państwa i szeroko dostępnego zabezpieczenia społecznego nie prowadzi wcale do uwolnienia aktywności gospodarczej, a wręcz przeciwnie – do jej zahamowania. Obywatel, który ma świadomość, że może liczyć tylko na siebie, staje się dużo bardziej zachowawczy w decyzjach dotyczących własnej przyszłości. Trzeba być nie lada ryzykantem, żeby w sytuacji zerowego zabezpieczenia społecznego zechcieć np. rozwijać kompetencje w dopiero raczkującej dziedzinie, której długofalowy rozwój jest mocno niepewny. Lepiej zostać kolejnym prawnikiem lub pedagogiem. Przykładowo w 2003 roku w Korei Południowej, gdy po kryzysie z 1997 r. bardzo zliberalizowano rynek pracy, aż 80% uczniów najlepiej rokujących w dziedzinie nauk ścisłych zamierzało studiować medycynę. Po prostu zawód lekarza (wcale nie najlepiej wtedy płatny) gwarantował najbardziej stabilne zatrudnienie. Odpowiedź na pytanie o szanse i perspektywy rozwojowe rynku pracy składającego się z niemal samych lekarzy, jest chyba dość oczywista.

Ale przecież awersja do ryzyka przejawiałaby się również w innych sferach. Pracownik stałby się mniej skory do innowacji lub brania większej odpowiedzialności (np. poprzez awans), skoro mogłoby to się dla niego skończyć zwolnieniem. Również zmiana pracy na bardziej wymagającą nie jawiłaby się w takich okolicznościach jako ekscytujące wyzwanie – przywodziłaby raczej na myśl widmo wylądowania na bruku, jeśli jednak nie wyjdzie. Racjonalną strategią w liberalnym raju jest zatem tkwienie na posadzie żałosnej, ale pewnej.

Nieprawdą jest również, że wysokie wydatki socjalne negatywnie wpływają na osiągi makroekonomiczne. Przykładowo, okres po II wojnie światowej, kiedy na całym niemal Zachodzie funkcjonowało państwo opiekuńcze, był zarazem okresem dynamicznego rozwoju. Większy dynamizm cechował zresztą ówczesną Europę niż USA, choć ta pierwsza tradycyjnie na wydatki socjalne przeznaczała dużo więcej. W latach 1950-1987 średni wzrost gospodarczy Niemiec wyniósł 3,8%, Szwecji 2,7%, Holandii 2,5%, natomiast USA – 1,9%. Tymczasem w roku 1980 wydatki socjalne w relacji do PKB kształtowały się na takich oto poziomach: Niemcy 23% PKB, Szwecja 28%, Holandia 24%, a USA 13%.

Na ograniczeniu aktywności państwa oraz braku zabezpieczenia socjalnobytowego cierpi także społeczeństwo obywatelskie. Dla prawidłowego funkcjonowania sektora pozarządowego niezbędny jest sprawny, dysponujący szerokimi kompetencjami sektor rządowy. Ludzie zmuszeni do ciągłej troski o byt raczej nie znajdą czasu i chęci, by zająć się pro bono sprawami publicznymi. Za to obywatele mający zapewnione stabilne środki do życia i dysponujący odpowiednią ilością wolnego czasu (gdyż instytucje państwa zdjęły z nich pewną ilość obowiązków) mogą z czystym sumieniem poświęcić się działalności społecznej, artystycznej czy politycznej. Wpływ państwa i samorządu na trzeci sektor ma także aspekt wymierny. Jak podaje GUS, w 2012 roku aż 52% przychodów organizacji pożytku publicznego pochodziło ze środków publicznych, a tylko 20% ze składek lub darowizn podmiotów prywatnych (pozostałe 28% stanowiły tzw. przychody rynkowe, czyli np. odpłatna działalność statutowa). Jak widać, sektor prywatny nie garnie się do łożenia na rozwój społeczeństwa obywatelskiego.

Kolejna niezwykle ważna rola państwa związana jest z redystrybucją bogactwa. Na obecnym etapie rozwoju Polski sprawna redystrybucja jest niezbędna dla poprawy warunków życia. Jak udowodnili Kate Pickett i Richard Wilkinson, standard życia w danym kraju rośnie wraz ze średnim dochodem, aż do poziomu mniej więcej 20 tys. dolarów na osobę. Po przekroczeniu tego poziomu zamożności standard życia staje się skorelowany głównie ze stopniem równości ekonomicznej – jest tym wyższy, im niższy jest poziom rozwarstwienia społecznego – zaś średni dochód staje się czynnikiem zupełnie drugorzędnym. Według danych MFW, Polska w 2012 roku osiągnęła PKB w wysokości 20592 dolarów na osobę. Pickett i Wilkinson oparli swoje badania na indeksie, który uwzględnia wskaźniki występowania patologii oraz pozytywnych zjawisk społecznych i zdrowotnych. I okazało się, że w badanej grupie państw z PKB powyżej 20 tys. dolarów na osobę, USA, pomimo najwyższego przeciętnego dochodu (wraz z Norwegią), wypadały zdecydowanie najgorzej! Nie trzeba chyba dodawać, że charakteryzowały się one także zdecydowanie największym rozwarstwieniem. Co więcej, widać było wyraźną prawidłowość, wskazującą, że państwa zmagające się z większymi nierównościami ekonomicznymi osiągały gorszy wynik według wskazanego indeksu. Dodajmy, że wyższy standard życia w społeczeństwach cechujących się względną spójnością społeczną dotyczył wszystkich – także najbogatszych, którzy w najwyższym stopniu obciążeni byli redystrybucją. Jak widać, na obecnym etapie rozwoju naszego kraju, to właśnie sprawna redystrybucja może być jednym z najistotniejszych narzędzi poprawy naszego standardu życia. A taką redystrybucję zapewnić może tylko państwo.

W spocie wyborczym Polski Razem Jarosław Gowin opowiada o wymarzonej Polsce, w której politycy spierają się o to, jak obniżyć podatki. Trudno wybaczyć krakowskiemu intelektualiście tak prostacki sposób myślenia, nawet jeśli jest to tylko wyborcza propaganda. Należy zauważyć powszechne wśród konserwatywnych liberałów przekonanie, według którego niższe podatki zawsze pozytywnie wpływają na portfele obywateli. Tymczasem nie trzeba być orłem z matematyki, by zorientować się, że niższe podatki to także mniej usług publicznych. A zatem więcej trzeba będzie płacić z własnej kieszeni za ich prywatne odpowiedniki. Doskonale wiedzą o tym Szwedzi, którzy m.in. za obniżanie podatków prawdopodobnie w najbliższych wyborach pokażą czerwoną kartkę rządowi Frederika Reinfeldta. Wiedzą to także Amerykanie, którzy muszą zmagać się z koszmarem prywatnej służby zdrowia. Aż 46% upadłości konsumenckich w USA jest spowodowanych koniecznością poniesienia kosztów świadczeń medycznych; 15% Amerykanów w ogóle nie jest objętych opieką medyczną, ponieważ nie stać ich na prywatne ubezpieczenie. Ci zaś, których stać i tak nie mają się z czego cieszyć. Prywatna służba zdrowia w USA funkcjonuje tak, że pomimo ogromnych nakładów (8,5 tys. dolarów na osobę – dla porównania, w Polsce jest to 1,45 tys. dolarów) przeciętna długość życia w niektórych południowych stanach jest niższa niż w Algierii czy Bangladeszu, a śmiertelność niemowląt wyższa niż w Polsce (gdzie funkcjonuje chronicznie niedoinwestowana publiczna służba zdrowia).

Obniżka podatków odbija się zresztą nie tylko na jakości usług publicznych, ale także na ich ilości. Im mniejsze będzie państwo, o tym więcej rzeczy będziemy musieli zadbać sami. Co oczywiście odbije się na mniejszej ilości dostępnego czasu i energii, które moglibyśmy wykorzystać choćby na próbę rozkręcenia własnego biznesu po godzinach lub realizację nietypowego zlecenia. Ograniczenie usług publicznych może przełożyć się zatem na niższy poziom aktywności zarobkowej. Słowem: ostatecznie rzecz biorąc, obniżka podatków może odbić się negatywnie, a nie pozytywnie na naszych domowych budżetach.

Zdroworozsądkowy Polak powinien marzyć o Polsce, w której politycy spierają się nie o to, jak obniżyć podatki, ale o to, jak poprawić jakość usług publicznych. Nie chcemy rozwoju zabezpieczeń społecznych po to, żeby całymi dniami leżeć do góry brzuchem. Chcemy aktywnego państwa po to, by móc się skupić na tym, do czego jesteśmy jako ludzie predestynowani: na byciu obywatelami.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie