Mowa (nie)pogodzonych
Mowa (nie)pogodzonych
Rodzisz się. Świat nie jest usłany różami, ale da się to jakoś znieść, taka ludzka dola. Może jesteś z rodziny emigrantów, którzy przybyli ze wschodniego skraju Europy, gdzie była prawdziwa bieda. Albo trafili tu z Maroka, Bretanii, Włoch lub Belgii. Rośniesz, poznajesz smak życia. Zależnie od daty urodzenia – pamiętasz wojnę lub opowiadają ci o niej starsi. Idziesz do pracy, do cukrowni, która – jak to bywa na prowincji – stanowi niemal jedyną możliwość zatrudnienia dla ludzi z twojego miasteczka. Któregoś dnia, nie pamiętasz dokładnie kiedy, ale wiesz, że było to ze 40 lat temu, zakład zostaje zamknięty. Lądujesz na bruku. Ląduje na bruku twój sąsiad, sąsiadka, krewni i ten nieprzyjemny facet z następnej ulicy. Prawie całe miasteczko ląduje na bruku. A ty musisz jakoś dalej żyć. Wszyscy musicie jakoś żyć.
Blisko czterdzieści lat później, w jednej z kawiarni we francuskim miasteczku Crisolles (w regionie Pikardia) spotykają się ludzie, żeby opowiadać o stuletniej cukrowni, zlikwidowanej w 1966 roku. Poszukiwanie straconego czasu… Wielu z nich to dzieci nieżyjących już dawnych mieszkańców miasta, część to naoczni świadkowie tamtych wydarzeń – zwykli ludzie, którym później udało się jakoś żyć. Przełknęli swoją porcję biedy, goryczy i bezradności, przetrawili niezawinione upokorzenie – znaleźli pracę na roli lub w dalej położonych fabrykach. Życie wróciło do normy, świat się zmieniał, przybyło dostatku i wolnego czasu. Choć było go ciągle za mało, żeby myśleć o starych ranach.
Ale wreszcie przyszedł ten moment, żeby opowiedzieć o dawno zamkniętej cukrowni, jej strukturze, hierarchii zakładu pracy, stosunkach z pracodawcami, wakacjach, urlopach, dniu powszednim na polu obsadzonym buraczanymi sadzonkami. Żeby ze wspomnień na nowo utkać podarte na strzępy płótno minionego życia. Projekt pod patronatem stowarzyszenia „Souffler n’est pas jouer”, animowany przez Catherine Zambon, nazwano „Słowa Buraków”. Na jego podstawie powstało przedstawienie teatralne „Trudne ziemie” (Les terres fortes) w reżyserii Sylvie Baillon. Francuska premiera spektaklu odbyła się 5 października 2005 r.
2 marca 2007 roku. Paskudny, deszczowy wieczór, przed nowohucki teatr „Łaźnia Nowa” na os. Szkolnym tuż przed 18.00 zajeżdża autokar. Wysypuje się z niego spora grupka rozmawiająca po francusku: od dzieci, przez osoby dorosłe, po starszych ludzi. Kilkanaście minut później, w dużej, wypełnionej po brzegi sali zaczyna się spektakl. Rozmowy, dialogi, śpiew chóru – po francusku, a w tle napisy po polsku. Nie wiadomo, czy patrzeć na aktorów, z tonu głosu, mimiki, gestów wyłapywać najważniejsze treści – czy śledzić tłumaczenie. Co ważniejsze: ta obcość, która wyraża swoje szczęście, ból, próby chwycenia wątłej nici nadziei na przyszłość, obcość, która głosem dziecka odtwarza przeszłość, śpiewem starej kobiety przywraca jej sens i wartość – czy słowa, łatwiejsze do zrozumienia, ale tak oczywiste, że aż zaciemniają istotę rzeczy?
Powtórzę – minęło 40 lat od zamknięcia cukrowni w Crisolles. W sztuce „Trudne ziemie” biorą udział amatorzy – mieszkańcy miasteczka. To przedstawienie nie jest grą fabuły, fikcją literacką przeniesioną na teatralne deski, ale wysublimowaną rekonstrukcją wydarzeń, spektaklem pogodzonych z losem. To nie jest opowieść snuta przez ludzi, którzy zawodowo traktują emocje, mowę ciała, słowa, a nawet myśli. Dlatego w tym, co odbierałem, czułem tyle życia, tęsknoty, prawdy, śmiechu i powagi. Nawet dzieci opowiadające w tym spektaklu o wspomnieniach starszych, dzieci, dla których cukrownia jest już tylko znakiem, jakiemu inni muszą przydać treść, głupiutkie dzieci, przejęte powagą chwili i tą obcą widownią, porozumiewającą się na co dzień dziwnym językiem – nawet one, swoją niewinnością, uwiarygodniały to, co działo się na scenie.
I dopiero teraz zaczynam rozumieć, w czym rzecz: to nie jest spektakl, ale rodzinne spotkanie, bo jeśli ludzie różnych narodów i języków są braćmi, to pewnie w tym, co niezależnie od okoliczności stanowi ich tożsamość – walka o godność, własna pamięć, szukanie sensu tam, gdzie o niego najtrudniej. I rzecz wcale nie w patosie, który bywa najgorszym wehikułem pamięci, ale w pięknie rzeczy banalnych. Trochę jak na stypie, gdy zostają najbliżsi: łzy, czyjś żarcik o zmarłym, ciepłe słowo, nie do końca wyraźne, pewnie na poły zmyślone wspomnienie, czarno-białe zdjęcie z dowodu sprzed trzydziestu paru lat, żałobnicy, którzy otrząsają się z bólu.
A zatem, jeszcze raz: 40 lat było potrzeba, żeby mieszkanki Crisolles, Eva Foucher i Josephine Mazgaj, których korzenie tkwią w Polsce, mogły opowiedzieć o dziwnych losach swego miasteczka, będącego najpierw szansą na lepsze życie, a później – miejscem rozpaczy. Życie w miasteczku Crisolles, którego nie znam, ale – wyobrażam sobie – atmosferą przypominało trochę miasteczka z moich rodzinnych stron. Zapyziałe, pewnie nudne dla patrzących z boku, może całkiem ładne; miasteczko, w którym szło się do pracy na kilka zmian, można było coś zjeść, wypić, zabawić się, poznać piękną dziewczynę, rzucić kamieniem w psa, pohulać w czasie święta, ponarzekać na lokalną władzę. I w tym miasteczku była stuletnia cukrownia, produkowano w niej cukier puder, na okolicznych polach wprowadzano nowe odmiany buraków, na ulicach można było usłyszeć słowa po polsku czy po włosku. Była praca, były pieniądze, wydatki, szansa na oszczędności, nadzieja na lepsze życie, dobre zamążpójście córki, piękniejszą przyszłość dla wnuków. I raptem – przypomnijmy – prowadzenie cukrowni przestało się opłacać. Była nierentowna.
To się zdarza. Zostają budynki. Pola, na których pracowano, nie dają plonu. Spracowane ręce, zbolałe kręgosłupy, ogorzałe od skwaru twarze – znajdują odpoczynek. Zbyt wiele odpoczynku, który staje się znojem cięższym niż najgorsza harówka. Bo dobry Bóg, wyrzucając człowieka z raju, rzekł mu: „W pocie czoła twego będziesz pożywał chleba” – ale przez grzeczność nie wspomniał nic o bezrobociu. No ale stało się. A po ponad czterdziestu latach pojawiła się szansa, by o tym wszystkim opowiedzieć ludziom w Nowej Hucie, Koszycach, Kazimierzy Wielkiej, Legowicach, Węglowicach…
„Trudne ziemie” to mowa pogodzonych z losem – czy aż tyle lat potrzeba, by wyznać głośno niegdysiejszy wstyd i nędzę? Czy zawsze w imieniu nieżyjących już świadków społecznych tragedii dopiero po dziesięcioleciach będą mogli wypowiadać się pozostali – ich nieliczni, pozostali wciąż przy życiu rówieśnicy, albo potomkowie, którzy ze zdjęć, zakamarków jawy i snu wydobywają wspomnienia? I to jest pytanie niepogodzonych z losem – które niestety jest jednym z najważniejszych naszych, polskich pytań. Ale myślę, że jest to także pytanie mieszkańców Crisolles, że mowa niepogodzonych wciąż jest ich udziałem, bo jest ona zarzewiem buntu, mową niezgody na zapomnienie, obojętność, krzywdę. Chciałbym jednak, żeby tej mowy, tego napięcia, tej sztuki pojednania z pamięcią i buntu przeciwko złu życia społecznego nie musieli nas uczyć Francuzi. Bo mowa niepogodzonych rozbrzmiewa w każdym zakątku Polski. Dlatego też boję się trochę takich spektakli – nie ze względu na nie same, ale z uwagi na znajomość polskiej inteligencji. Popatrzeć, jak o bezrobociu i sztuce wychodzenia zeń mówią Francuzi, podyskutować o tym przez chwilę, napisać recenzję do „Gazety Wyborczej”, a potem dalej, bezrefleksyjnie albo cynicznie ignorować mowę niepogodzonych, która rozbrzmiewa tuż obok. Zachwycać się cudzym bólem – szydzić z własnego. Ale, na szczęście, to przedstawienie było w Nowej Hucie. A w tym mieście, mam nadzieję, ludzie zbyt dobrze wiedzą, czym jest mowa niepogodzonych. I przecież sami wciąż szukają, jak ją najlepiej wyrazić, by w końcu w głosie zabrzmiała nuta ukojenia.
„Trudne ziemie” (Les terres fortes), reż. Sylvie Baillon, muz. Karine Dumont, scen. Érice Goulouzelle, produkcja: stowarzyszenie „Souffler n’est pas Jouer”, 2 marca 2007 r., Teatr „Łaźnia Nowa”, Nowa Huta. Spektakl odbył się w ramach „Eldorado – Festiwal Czynu Społecznego”.