Miesiąc przed śmiercią (której 50. rocznicę obchodziliśmy w ubiegłym miesiącu, 19 maja) notowała w swoim dzienniku Maria Dąbrowska:
„Opowiadanie salowej p. Kazi o krawcu-strażaku, miłośniku pierścionków.
Pani Kazia mówi: Znam sama jednego strażaka, bo to i mój mąż jest strażak, więc ze środowiska. Ale tamten jest krawcem w straży. Córki wykształcił, jedna jest lekarzem. Żonę pochował i dopiero zaczął oszczędzać: miał krowę, bo to tak u nas na przedmieściu – to wszystko spod niej sprzedał, a sobie tylko litr mleka zostawiał. A tłuste było mleko, bardzo dobre. To do tego mleka dolał pół wody, i tym mlekiem żył. A miał tylko jedno zakochanie – a tym były pierścionki. To już tych pierścionków miał z pięć kupionych, aż w sklepie jubilera zobaczył taki, co mu się więcej podobał od wszystkich. To jak zaczął szyć, to prywatnej roboty sobie dobierał i szył całymi dniami i nocami, żeby zebrać na ten pierścionek. A co dzień biegł zobaczyć na wystawę do tego jubilera, żeby zobaczyć, czy on aby jest. Aż milicja zwróciła na to uwagę i zaczęli go śledzić, co on tak tę wystawę u jubilera ogląda.
Aż wreszcie zebrał tyle, ile mu potrzeba było na ten pierścionek, poleciał i kupił. I taki szczęśliwy, że ma, czego upragnął – aż tu przychodzi milicja, zrobili rewizję, znaleźli pierścionki, aresztowali go. I choć wszyscy za nim świadczyli, że uczciwy, tylko tę jedną manię ma pierścionki kupuje, strawy sobie od gęby odejmie, a kupi. – Ale nie. – Siedział 7 miesięcy jako spekulant.
– Ale pierścionki mu zwrócili?
– A – a – nie. Skąd by mieli zwracać. Zabrali sobie – taka gratka!”.
Fragmencik niezwykły, choć podobnych w „Dziennikach” Dąbrowskiej mnóstwo. Pół stroniczki, a gotowa nowelka z wciągającą fabułą, z dramatycznym momentem, wyrazistym bohaterem. Historia – banalna, utkana z elementów przyziemnych, przez którą jednak prześwituje tajemnica: nigdy niedające zrozumieć się do końca siły powodujące człowiekiem, los, którego wyroków ani przewidzieć, ani zrozumieć nie sposób.
I jeszcze jeden element niezwykły, dla mnie tym bardziej, że właśnie jestem po lekturze kilku dzienników pisarzy: kilku rówieśników Dąbrowskiej, kilku dużo od niej młodszych, niektórzy wciąż żyjący i tworzący (mogę nie wymieniać nazwisk?). I tam się zdarzały świetne, zgrabne i lakoniczne historie, i tam czuło się tchnienie tajemnicy, i tam z rzadka pomiędzy kolegami po piórze i koryfeuszami innych sztuk, tudzież postaciami ze świata polityki, nieśmiało przemknęła salowa. Ale nie zdarzało się raczej, aby salowa była panią Kazią (salowa wystarczy), opowiadała historie, których treść służyła czemuś więcej niż zabawnej ilustracji sposobu myślenia ludzi prostych. W „Dziennikach” neurotycznej i egotycznej – może nawet bardziej niż to w jej środowisku przyjęte – Dąbrowskiej to jest właśnie niezwykłe. Ich autorka żyje przecież w bańce: w swoim, inteligenckim i elitarnym środowisku, spotyka się z największymi intelektualistami kraju i kontynentu, o jej uznanie zabiegają ludzie władzy. A jednocześnie świat spoza tej bańki do niej czasem przenika i jest równie wyrazisty, jak to, co znajduje się wewnątrz: dozorca z jej kamienicy ma nazwisko, rodzinę, kłopoty; imiona i swój pogląd na różne sprawy mają gospodarze na wsi, w której Dąbrowska spędza wakacje; student, który przychodzi naprawić radio, jest sympatyczny, a dentystka kocha swoją pracę. Ludzie bywają dla Dąbrowskiej ciekawi niezależnie od zajmowanego życiowego stanowiska. Niby banał – ale czy znowu tak wielu jest pisarzy, tak wiele osób umiejących dać wyraz swojej ciekawości dla ciekawych ludzi, niezależnie od ich pozycji społecznej?
***
Czy ta ciekawość ludzi to przyrodzona cecha charakteru Dąbrowskiej? Chyba raczej element programu życiowego, świadomie wybranego jeszcze w latach młodzieńczej fascynacji Abramowskim i z Abramowskiego czerpiącego. Programu, który nakazuje, wbrew szlachecko-inteligenckiej tresurze, przyglądać się „ludziom stamtąd” równie uważnie, jak tym oswojonym. Ludziom, którzy w tradycyjnej optyce tej klasy nie istnieją jako samodzielne i oddzielne byty, ale jako kategorie bądź zbiorowości, wymagające czy to tresury, czy to troski i oświecania. Dzienniki Dąbrowskiej są niezwykłym dokumentem uprawianych przez całe życie duchowych ćwiczeń ciekawości, ciągłego ich porzucania – kiedy pisarka z falą życiowego powodzenia dryfuje w kierunku inteligenckiej alienacji, i kolejnych do nich powrotów. Wszyscy uczymy się, że ważnych – i dlatego ciekawych – ludzi możemy dostrzec patrząc w górę i wszyscy wyrobiliśmy w sobie odruch spoglądania w górę. Dąbrowska nakazała sobie na siłę zwracać oczy tam, gdzie one patrzeć nie chcą, bo spodziewają się czegoś brzydkiego i nieciekawego, a w każdym razie nieważnego. Etyczne ćwiczenie ciekawości wysublimowało w twórczości Dąbrowskiej w bardzo interesujący kształt estetyczny.
Wielu pisarzy pozytywistycznej proweniencji (jak choćby Sienkiewicz, Konopnicka czy Orzeszkowa, ale widać to także u twórców następnych pokoleń – Żeromskiego czy Nałkowskiej) wyobrażało sobie, że zrealizują swoją powinność wobec niższych klas w taki sposób, że dokonają artystycznej diagnozy ich upośledzenia, która dotrze do inteligentów, wstrząśnie ich sumieniami, skłoni do organicznej, edukacyjnej, społecznej pracy na rzecz tamtych. Dąbrowska widziała to inaczej. Ponieważ jako inteligentka posiada komunikacyjne umiejętności, których ludzie klas niższych nie posiadają: literacki język, kulturę literacką, znajomość konwencji, gatunków i form itp., a więc nie mogą we własnym imieniu wypowiedzieć własnych stanowisk i interesów, to ona powinna tych umiejętności tamtym ludziom udzielić. Najpierw słucha ich z ciekawością, bez jakichś odgórnych założeń, a potem mówi w ich imieniu, reprezentować ich takich, jakimi są, a nie takich, jakimi mają się dopiero stać, nawet wbrew własnemu inteligenckiemu oglądowi świata, klasowym interesom czy – co chyba najtrudniejsze – wbrew własnemu inteligenckiemu poczuciu troski o nich i wbrew przekonaniu o konieczności ich „oświecania” czy cywilizowania.
Opowiadania, które złożyły się na „Ludzi stamtąd”, były takimi właśnie szlachetnymi ćwiczeniami ciekawości, próbą oddania inteligenckiego pióra ludziom, którzy się piórem nie posługują. Ale był to raczej projekt artystycznie nieudany. Dąbrowska pokazała tam świat „ludu” jakby w ekstrakcie, laboratoryjnie czysty. Dopiero w „Nocach i dniach” przemówił on pełnym głosem, nieco paradoksalnie dlatego, że został może nawet nie tyle wycofany na drugi plan, co stworzył osnowę dla zasadniczych wątków. Główni bohaterowie – małżeństwo, a później także dzieci Niechciców – za sprawą życiowego zajęcia Bogumiła, najemnego administratora majątków rolnych (Bogumił jest pracownikiem najemnym, co warto podkreślać – „Noce i dnie” to nie jest powieść ziemiańska), żyją w ciągłej interakcji z „ludźmi stamtąd”, muszą wciąż się z nimi – wzajemnie – poznawać, dogadywać, docierać i użerać, muszą wciąż układać sobie z nimi wspólne życie. Choćby bardzo chcieli (a chcą), nie mogą odwrócić od nich wzroku ani oddalić ich od siebie inteligenckim frazesem o opiece i powinności, bo tamci są wszędzie dookoła i uparcie nie chcą być inni niż są. I Bogumił – kochający życie i bardzo go ciekaw, i Barbara – świata rzeczywistego się bojąca i bezskutecznie próbująca przed nim uciec, przez codzienną bliskość z pracownikami Krępy, Serbinowa, Pamiętowa, wręcz zmysłowo doświadczają współzależności ludzi różnych klas i stanowisk. Słowo „współzależność” wypadałoby tu powtórzyć, bo chodzi o to, że Niechcicowie nie mogą po inteligencku wyprzeć faktu, że są od „ludzi stamtąd”, od ich wysiłku i twórczości, ale także od obecności w przestrzeni nieskończenie wielkiego świata zależni co najmniej w równym stopniu, jak tamci od nich.
To m.in. właśnie dzięki takiej wizji społeczności, w której – mimo pochodzenia z różnych grup społecznych, wynikających z tego różnic w sposobie widzenia świata, mimo sprzecznych interesów i aspiracji – wszyscy są nawzajem zależni od swojego wysiłku i obecności, „Noce i dnie” są powieścią tak gęstą i wyrazistą. Dąbrowska potrafi fantastycznie wielowymiarowo pokazać nawet takich bohaterów z dalszego planu, którzy w życiu pierwszoplanowych pojawiają się tylko na chwilę czy zgoła pojawiają się obok nich, bo skoro los każdego człowieka tak bardzo od każdego człowieka zależy, to dla każdego jest istotne, kim jest, jaki jest, czego chce inny. W „Nocach i dniach” wielokrotnie jest wypowiadane (najczęściej przez panią Barbarę), ale i daje się odczuć nawet wypowiadane nie będąc, pytanie: „Czemu to wszystko [trud, wysiłek, „wieczne zmartwienie” i pogoń za wciąż uciekającymi mirażami, czy w ogóle życie] służy?”. Pytanie, na które jednocześnie odpowiedzi nie ma i są odpowiedzi niezliczone. Ale daje się wyczuć unoszącą się nad zmysłową realnością świata przedstawionego powieści mgiełkę przeczucia, że może właśnie ta zależność każdego wysiłku od innego wysiłku, każdego życia od innego życia, nadaje temu wszystkiemu jakiś sens. To właśnie zmysłowa, wręcz materialistyczna wizja świata Dąbrowskiej przepełnia jej powieść duchem i nadaje metafizyczną głębię.
Wart zauważenia jest jeszcze jeden, jednocześnie etyczny i artystyczny, zamysł Dąbrowskiej: bardzo przemyślany język, z jednej strony bardzo solidnie zanurzony w tradycji polszczyzny literackiej, z drugiej mający trafić także do czytelnika mniej wyrobionego literacko. Dąbrowska miała taką ambicję, aby trafić ze swoim przekazem nie tylko do uczestników własnej klasy, a jednocześnie miała na tyle zaufania do nieinteligenckiego czytelnika, aby sztucznie nie upraszczać ani przekazu, ani języka. Projekt ten był na tyle wymagający od samej autorki, że wyczerpał jej talent: nie zdołała ona ani go ukończyć – nie udało się jej, jak wcześniej planowała, doprowadzić akcji do czasów jej współczesnych – ani później realizować w żadnym innym dziele. A jednak projekt należy uznać za udany – zaowocował bodaj najlepszą polską powieścią XX w., powieścią, która trafiła do bardzo szerokiej rzeszy czytelników oraz wyobraźni masowej (i bezpośrednio, i za pośrednictwem filmu, serialu telewizyjnego, adaptacji radiowych czy teatralnych).
***
Program pisarski Dąbrowskiej chyba już trochę trąci myszką, z tego choćby powodu, że nie istnieje już klasa niepiśmienna, za którą ktoś musiałby się wypowiadać. Ja jednak tęsknię za polską literaturą piękną, polską epiką, która bez tezy, tendencji czy dydaktyzmu bierze pod uwagę fakt, że każdy przekaz, a przekaz artystyczny w szczególności, ma moc zmieniania świata na lepsze lub na gorsze. Za literaturą wykazującą namysł nad społeczeństwem jako siecią wzajemnych oddziaływań i nad wzajemną niezbędnością ludzi. Gęstą od postaci, które – niezależnie od swojej funkcji w świecie przedstawionym i przedstawionej społecznej hierarchii – oglądane są z ciekawością, z potwierdzającym się przekonaniem, że każdy człowiek posiada jakieś imię, nazwisko, aspiracje i problemy – jakąś głębię i jakiś sens. Literaturą, w której los (a także jego składowe: praca, miłość, aspiracje) ludzi zwykłych, nawet banalnych, ukazany jest z perspektywy pozwalającej dotknąć jego nieziemskości. I w dodatku literaturą, która mówi do odbiorcy z szacunkiem, a więc traktując go jako kogoś zawsze zdolnego do głębokiego przeżywania świata. Tego mi bardzo w naszej literaturze brakuje: skupienia uwagi na banalności, powtarzalności i ciągłej bezskuteczności ludzkich starań, na mozolnym podtrzymywaniu, a nie tylko efektownym inicjowaniu relacji miłosnych, na codziennej pracy (praca rozumiana nie jako posada, ale właśnie jako czynność, to temat niemal nieobecny w naszej dzisiejszej literaturze) i odnajdywania w tym nadzwyczajności i jakiegoś wyższego porządku. Nie domagam się – oczywiście – istnienia wyłącznie takiej literatury, która właśnie na banalność codzienności zwraca uwagę. Ale myślę, że także taka przydałaby się niejednemu czytelnikowi, już trochę zanudzonemu przez coraz to bardziej nadzwyczajnych bohaterów, coraz to większe wichry namiętności, coraz to głębsze mroczności ludzkiej duszy, coraz szybsze tempo ucieczki od banalnego życia.