Pyszna
Pyszna
1
Przez dwadzieścia lat myślałem, że ściemnia. Z ręką na sercu twierdził, że kiedyś widział je z najwyższego wzgórza w naszej wsi. Mało tego, oglądał je przez lornetkę. Posądzałem go o właściwą ludziom, którzy raczej nie opuszczają swojej okolicy, skłonność do przeszczepiania wytworów wyobraźni w prawdziwe życie, albo na odwrót – do przedłużania rzeczywistych scen w głowie, bo ani cyrkiel, ani google nie kłamią – to jak nic ponad sto czterdzieści kilometrów w linii prostej. Tyle że jak on mógłby kłamać? Jak może zmyślać człowiek, który codzienne od piętnastu, a może już dwudziestu lat ogląda „Jeden z dziesięciu”? Który siedzi zawsze w tym samym miejscu przed telewizorem pod pożółkłymi encyklopediami z siedemdziesiątego trzeciego, gdzie sprawdza każdy obcy lub nie do końca klarowny termin? Ostatni sprawdzał przy mnie słowo „łaszt”.
Wujek, to pewne, żyje w duchu „Wielkiej gry”, precyzję i merytoryczną wiedzę ceniąc ponad wszystko. Dlatego uwierzyłem mu, że kiedyś ciepłym latem przed piątą rano, o której przez całe życie wychodził na autobus robotniczy, widział na niebie dziwny obiekt, wyraźny, jasny, zmieniający lokalizację z zaprzeczeniem dobrze mu znanych praw fizyki, który na chwilę znieruchomiał gdzieś ponad szklarniami pana ogrodnika i pocisnął na południe. Niewykluczone, że troska o własny wizerunek nie pozwoliła mu podzielić się tym z nikim dorosłym. Całe życie czekam na taki widok. Kiedyś w górach Hoggar w Algierii leżałem pod pustynnym niebem pół nocy, wpatrzony jak szpak w dziuplę i nic, kompletnie nic. A nie uwierzyłem mu, że widział od nas Tatry.
W ubiegłym roku zwoziłem z dziadkiem siano z pola na tym samym wzgórzu. To był jeden z tych czystych, letnich dni, gdy wiatr zgarnia z powietrza pył i śreżogę, wysysa z przedmiotów pierwotne, żywe odcienie, a po bordowej ściółce lasów, na soczystej lucernie występują żółte plamy salamander. Horyzont idzie wtedy w sukurs wyobraźni spragnionej konkretu i odcina się od nieba wyraźną linią. Zostały nam ze dwie kopki na szczycie wzgórza, wrzuciłem ostatnie widły, odsapnąłem, otarłem pot z czoła, obróciłem się – i aż krzyknąłem. Były, tam na pewno były. Naszkicowane na idealnie gładkim bloku nieba cienką, ale wyraźną kreską, jak dobrze przyciśniętym H3. Dziadek spał na ciągniku z głową na kierownicy.
2
Jak cyrklem rysuję na mapie internetowej półokrąg. Sto czterdzieści kilometrów. Zakreślam okolice Cieszyna, Rybnika, Gliwic, Katowic, Buska-Zdroju, Dębicy, Krosna. A przecież to minimum, bo istnieją dowody, że widać je ze stu sześćdziesięciu albo i dwustu. Kiedyś leciałem samolotem z Gdańska do Krakowa. Nad Łodzią pilot powiedział: „Po lewej widzicie Państwo wieżowce Warszawy, przed nami widoczne Tatry, gdybyśmy mogli zerknąć do tyłu, zobaczylibyśmy wybrzeże”.
A więc musieli widzieć je ci, którzy przed wieloma wiekami, zanim ktokolwiek zaczął notować bieg spraw, znaleźli się na nizinach między Odrą a Wisłą i zmierzali na południe. Zza kolejnego wzgórza musiały się wyłonić jeszcze półrzeczywiste. Któregoś jesiennego świtu, gdy budzili się przy wypalonym żarze i wygrzebywali ze skór, jakiś bystry dzieciak z rozcapierzonymi kudłami mógł przetrzeć oczy i tyrpając jedną ręką kimającą jeszcze matkę, drugą wskazać palcem w tamtą stronę. Ludzie musieli iść w ich kierunku, bo chcemy przylegać do przestrzeni, wypatrujemy na widnokręgu form, w które można się wtulić, a nic nie nadaje się do tego lepiej niż doliny, jaskinie i góry. Za Piastów i wczesnych Jagiellonów na południe od Krakowa rozpościerała się prawdziwa puszcza. Grasowały w niej niezliczone niedźwiedzie i wilki. Była pełna wykrotów i przeszkód. W ciemny las szli tylko ci, którzy mogli odnaleźć w tym jakikolwiek interes. Uciekinierzy, prześladowani, bartnicy, budnicy, drwale, którzy coraz dalej na południe budowali swoje chyże. Dopiero około XV wieku u stóp Tatr stanęły pierwsze chałupy. Zupełnie inaczej niż po południowej, łatwiej dostępnej stronie, gdzie od paru wieków trwała na dobre węgierska kolonizacja. To jest pierwszy obraz, który nie daje mi spokoju – Zakopane, dajmy na to, 1478 rok. Zima na potęgę, zaspy po pas, z czarnego boru wyłania się na koniu oszroniony człowiek. Po drugiej stronie polany widzi parę czarnych chałup, pod którymi pełga mętne światło. Szczyty świecą w świetle księżyca jak łuski zbroi. Mniej więcej wtedy przybyli na tatrzańskie hale Wołosi. Nie wiemy, kto pierwszy stanął na wierzchołku Giewontu, Świnicy czy Rysów, ale na pewno znacznie wcześniej niż nam się wydaje. Ten, kto uczynił to jako pierwszy, najpewniej nie zdawał sobie z tego sprawy. Może i dobrze – nie każdy organizm i psychika wytrzymują ciężar takiej świadomości.
Wszystko zaczęło się na dobre w XIX wieku. Nie jest celem tej opowieści streszczenie rozwoju turystyki tatrzańskiej w XIX wieku, literatura na ten temat jest nieskończona. W każdym razie dekadę później, gdy mały Mickiewicz chłonął aurę litewskiego pejzażu, a po kraju paradowali szwoleżerowie w lampasach, Staszic przemierzył Tatry wzdłuż i wszerz, przeżył burzę życia na Wołoszynie i spędził noc na Łomnicy, skąd zniósł do badań zamknięty pojemnik powietrza. Już w połowie wieku powstały pierwsze przewodniki, pióra ks. Janoty i Ludwika Zejsznera, a dopiero potem ów słynny bedeker Walerego Eljasza Radzikowskiego, którego oryginał chodzi na rynku antykwarycznym po półtora tysiąca złotych. No ale – legenda Tatr, to legenda Tatr. Początkowo pionierzy tatrzańskich wyryp często wespół z Tytusem Chałubińskim podróżowali do Zakopanego z Krakowa dorożką, co trwało bite dwa dni, zwykle z noclegiem w oberży Herza w Nowym Targu. W 1884 roku, gdy otwarto linię kolejową do Chabówki, dorożkami górale wozili śmiałków tylko na tym ostatnim odcinku, i trzeba było się ostro targować. Walizki fruwały w powietrzu, niejeden woźnica dostał od innego po mordzie. Kapitalnie opisuje to Stanisław Witkiewicz w „Na przełęczy”, od furory której zaczęła się kariera Podhala. To drugi obraz, od którego nie mogę się uwolnić. Witkiewicz jedzie z kompanią po raz pierwszy do Zakopanego. Zaczyna piekielnie lać, walą pioruny, na miejsce docierają nocą. Deszcz dzwoni o gonty i wywrócone balie, w poszarpanym mroku migoczą lampki w oknach. Towarzystwo podjeżdża do domu gościnnego u gazdy i pod parasolkami, kwikając butami o głębokie kałuże, wbiegają pod dach. O poranku muskularne sylwetki Tatr lśnią jak naoliwione. Szybko robi się parno. Zakopane jest małe i jasne. Kawałek dalej jest targ. Pod okapem siedzą górale i ćmią fajki, niespecjalnie nagabując chętnych do wyprawy w głuszę, bo wiedzą, że i tak tamci przyjdą do nich pierwsi. Na rogu stoi Sabała. Pójdzie z Witkiewiczem w góry, przez Halę Gąsienicową, Zawrat, do Doliny Koprowej i od południa na Przełęcz pod Chłopkiem, wówczas prawdziwy wyczyn, by przepaścistą percią zejść nad Morskie Oko i spotkać dwóch Brytyjczyków o polskich korzeniach. Parę dni wędrówki, parę noclegów przy ognisku pod gołym niebem i 254 stron, na których jedzie młodopolszczyzną, aż gwizda. Witkiewicz znalazł się w cieniu swojego głośnego syna, ale przecież mamy oficjalnie rok obu Witkiewiczów, więc nie zapominajmy o ojcu. To on dał swoją opowieścią bodziec do przyjazdu młodopolskich artystów do Zakopanego, a w efekcie do całej tatromanii.
Piszę o tym, bo kilka razy miałem okazję być w miejscach, na zupełnie innej szerokości geograficznej, które pachniały nastrojem Zakopca tamtej epoki. Gdy coś się raczej zaczynało, a nie kończyło. Gdy o poranku las lśni jak krucze pióra, a powietrze jest czerstwe tak, że aż wierci w nosie. Jak w Shwebwiyang w północnej Birmie, gdzie wypasionymi dżipami albo na słoniach docierają pierwsi pionierzy turystyki, albo gdzieś na płaskowyżu Ulla Ulla w Boliwii, skąd można obserwować uważnie nienazwane wierchy pasma Apolobamba. Jest tam zaskakująco dużo przestrzeni na myśli, zwłaszcza na swoje. Trudno wtedy oprzeć się wrażeniu, że cywilizacja każdego miejsca zupełnie niedostrzegalnie dla współczesnych osiąga punkt harmonii z własnym tłem. Wcześniej trwa niezbyt przyjemna walka z siłami natury, później wszystko stacza się w chaos, wir, zmultiplikowane zderzenie. Niewykluczone, że czas, gdy człowiek mógł, powtarzam to za Konwickim, „z honorem znieść swoje położenie geograficzne”, mieć jako taki święty spokój, w miarę ciepły dom, aptekę za rogiem lub w pobliskim mieście, dobrą gazetę do poczytania bez terroru szklanego ekranu, który jak eter usypia ducha, już minął. Niewykluczone, że całkiem niedawno. Pewne jest tyle, że trwał bardzo krótko.
Młodopolskim Tatry były przeznaczone. Zaczęli bratać się z chłopami z Bronowic i zapuszczać na północ przez jurajskie wąwozy, Kobylańską albo Półrzeczki, Bolechowicką i Kluczwody, do kolejnych wsi zagnieżdżonych na słonecznych, jurajskich garbach (najwyższe wzniesienie Jury – Grodzisko – ma 513 m n.p.m. i leży wyżej niż Chabówka), wpatrując się z ławek pod chałupami w wyszczerbioną piłkę Tatr. Najlepiej widać je stąd wczesną wiosną, gdy jeszcze przykrywa je kremowa czapa śniegu. Jadąc olkuską, trzeba powściągać ciekawość, by nie rozbić auta. Można odbić do Będkowic, które leżą na wyniosłym wzgórzu, skąd roztacza się widok na Kraków i szmat wyliniałej ziemi. Kiedyś malarze i zachodni podróżnicy zachwycali się tymi wsiami. W kolorze fotografował je już wtedy Tadeusz Rząca. Domy były niebieskie i wtulone w bujne sady. Wokół było zielono i świeżo. Wesela były huczne i trwały parę dni. Zawsze wyobrażam sobie tęscenę – wesele w Będkowicach na powietrzu, 1901. Światło, wóda i święto krwi. I białe Tatry w oddali.
3
W 1915 roku z Krzyżnego zniknął schron. Dlaczego tak nagle? Co się wydarzyło? Ktoś go zburzył? Spalić nie mogli, bo był z kamienia. Co, tak wysoko się naparzali, bo przecież trwała wtedy wojna? Na przełęczy na 2112 n.p.m.? Nie dowiesz się. Źródła internetowe na ten temat milczą, Muzeum Tatrzańskie jest wyjątkowo oporne w dzieleniu się z obywatelami swoimi archiwami. Do dziś na przełęczy stoją fundamenty. Postawili go tam w 1880 roku. A co tam schroniska nad jeziorem, budy dla frajerów, jak górski schron, to górski schron, niech żyje słowiańska ułańskość – od razu ponad chmurami między łbem Wołoszyna a igliczkami Buczynowych Turni. Schron stał się w końcu niezwykle popularny. Odkąd ksiądz Gadowski w jakiejś górsko-eschatologicznej obsesji poprowadził od Krzyżnego przez grań Orlą Perć, spały w nim jego ekipy budowniczych, a po nich tabuny ceprów spragnionych górskiego luftu. Krzyżne ze swoją panoramą miało już markę za sprawą Chałubińskiego. Chciałbym napisać kiedyś powieść, która zaczynałaby się właśnie tam. Jest zima, wieczór i wieje jak nieszczęście. W schronie strzelają szczapki w ogniu. W środku jest dwóch mężczyzn, jeden siedzi, drugi stoi oparty o ścianę i wygląda przez szparę w kierunku Pięciu Stawów. W śnieżnej zamieci wspina się do nich wolno mała czarna postać. Jest to pewien Żyd, który ma im do przekazania kartkę z niezwykle ważną treścią nieznaną póki co ani dla nich, ani dla narratora, ani dla nawet autora. Jest 1914 rok.
Upadek schronu na Krzyżnem wyznacza zbieg epok. W Tatrach idzie nowe, zaczyna się wielka balanga międzywojnia. Tu mamy jasność – dla Rafała Malczewskiego, wziętego wspinacza, malarza i pisarza, autora „Zakopane – pępek świata”, gwiazdy tatrzańskiego międzywojnia, jest już wtedy po wszystkim. Za II Rzeczypospolitej Zakopane jest już miastem z kamienicami, samochodami i niechlujną rozbudową, i dla Malczewskiego jest oczywiste, że ów punkt harmonii z tłem już minął gdzieś przed pierwszą wojną światową.
Jego książka jest lekturą obowiązkową. Pisze już inaczej niż Witkiewicz, jest to już proza bardziej zwarta i zwięzła, ale dalej przebogata językowa, jakaś swobodna i nienapięta, i może dlatego czyta się to nawet za drugim czy trzecim razem jednym tchem. Wyłania się z nich obraz Zakopanego podwójny – mekki narciarzy i osady artystów.
Przezabawna jest poza wielu współczesnych skiturowców, z których wielu żyje w przekonaniu, że otwierają nową epokę. Ze szczytów Tatr zjeżdżano już na początku wieku, wtedy już odbywały się zorganizowane kursy narciarstwa, ale swoje apogeum skitouring przeżywał w międzywojniu. Jeździli wszyscy. Na narty przyjeżdżał w Tatry prezydent Mościcki i szusował po wymarzonym puchu pod krawatem. Wystarczy spojrzeć na inne fotografie. Szyk i elegancja obowiązywały również w sporcie, przynajmniej gdzieś do wysokości górnych regli. Mam dziwne przypuszczenie, przypatrując się przewrotności dzisiejszej mody, że ten trend lada chwila, góra za parę lat, wróci z hukiem. Widzę wyraźnie w wyobraźni te klipy w telewizjach śniadaniowych, które raczą się nowym (tak, na pewno będą podkreślać, że to rzecz bez precedensu) sznytem na stoku, lansiarnią w stylizowanych koszulach i gatkach. Trendsetterzy, czytajcie „Nowego Obywatela”, a będziecie pierwsi!
Wtedy Józef Oppenheim, kumpel Witkacego i naturalnie Malczewskiego, wydaje kultowy przewodnik pt. „Szlaki narciarskie Tatr Polskich”, którym wychowuje kolejne pokolenie zapaleńców. Gdy dziś na Allegro pojawia się ta książka w oryginalnym wydaniu, kupujący rzucają się jak piranie, kwota ostateczna sięga paru stówek, które zawsze gotów jestem wydać, ale zawsze znajduje się ktoś o większej determinacji. Mam bowiem do Józia Oppenheima, jak na niego mawiali, stosunek szczególny. Józio jest moim idolem. Posiadał wybitną niechęć do robienia pieniędzy. Wreszcie raz udało mi się napotkać człowieka, który żył tak, jak pragnął, robił to, co lubił naprawdę, poza tym starał się pracować w miarę, nie był żadnym „stachanowcem”. Przeciwnie, umiał i lubił się wybyczyć w górach czy dolinach, po schroniskach pod wantą, w kolibie czy wreszcie w klubie– pisał o nim we wspomnieniach Malczewski. Na to pozwalają sobie wyłącznie ludzie z natury wielkiego formatu. Oppenheim przybył pod Tatry w 1910 r. z wycieczką krakowskiego AZS-u i po prostu postanowił zostać, a przy okazji został rasowym zakopiańczykiem i człowiekiem gór. Przez lata pełnił funkcję szefa TOPR-u, wyczyniał w górach, głownie zimą, rzeczy nieprawdopodobne. Mieć taką krzepę fizyczną i fest intelekt to jest, bądźmy zgodni, nie lada wyczyn. Jeździł mocarnym Harleyem ze swoją „Rudą”, Wandą Krzeptowską, malarką i artystką, kolejną heroiną tatrzańskiego międzywojnia. Już jesienią, gdy pachniało pierwszym śniegiem, wybywał na Halę Pyszną, gdzie stało regularnie powiększane i wyposażane schronisko na Hali Pysznej, powyżej dzisiejszego schroniska w Dolinie Kościeliskiej, matecznik narciarzy i romantyków. Oppenheim rąbał drewno, przygotowując budynek pod napór gości. Do 1936 roku, gdy schronisko otwarto na cały rok i przydzielono mu gospodarza w osobie narciarza, olimpijczyka i wicemistrza świata w zjazdach narciarskich Stanisława Marusarza, ciągle ktoś włamywał się do środka i kradł. Zwykle byli to przemytnicy i pospolici rabusie. Oppenheim zimą prowadził na Pysznej kursy narciarskie. Wieczorem było picie i harmonia, w gruncie rzeczy dziś jest całkiem podobnie – na pewnym pułapie czas nie ma wpływu na kształt rzeczy, omija góry gdzieś dołem, gdzieś bokiem, subtelnie zakrzywiając czasoprzestrzeń.
Oni wszyscy musieli to czuć. W narciarstwie w tatrzańskiej głuszy idzie o coś znacznie istotniejszego niż adrenalina, bo płynne substancje nie nadążają za opadającymi narządami i wspinają się po ściankach organów w kierunku gardła, przestając pełnić swoje funkcje. Ruszasz w dół, ale czujesz, że to ziemia zapada się albo w najlepszym wypadku otwiera. Szus z Rakoniado Chochołowskiej to pogrzeb idei, kres matematyki euklidesowej. Dla wielu to jedyna szansa, by uwolnić się od myśli i realnie poczuć efekt medytacji. Obraz furkocze i drży, wygląda to jak na tych nagraniach z kabiny pilota, gdy świat zakrzywia się, mimo że grzejemy trawersem wprost na bydlęce cielsko Wołowca. Niewykluczone, że od fizyki i w tym wymiarze nie ma ucieczki i tak zwane poczucie jedności ze światem realizuje się dopiero przy prędkości światła, ponieważ Stwórca uznał, że tyle wystarczy. Taki zjazd pozwala choć ją musnąć, do czego na co dzień nie dopuszcza nas szczelne zbrojenie kości, powięzi i limfy. Zdaje się, że po prostu dusza jest ciut zwinniejsza od ciała pogrążonego w dyfuzji i doświadcza na te chwile wewnętrznej pustki, znając przewrotność fizyki, znoszącej się plus minus z Absolutem.
Co innego artyści.
Ściągali do Zakopanego i w „Morskim Oku” przy Krupówkach oswajali świat, wypijając morze gorzały. Wysuwam wypadkową z licznych wspomnień, pomniejszoną o gadki podejrzanie barwne, i stawiam pi razy oko obiektywną tezę, że międzywojenne Zakopane wyjątkowo sprzyjało piciu wódki. Nie idzie nawet o miłosierne dla kaca powietrze. Pili wszyscy, bo było gdzie, z kim i za co, a po ulicach nie wałęsało się jeszcze zbyt wielu meneli, którzy zawsze przypominają niewygodną prawdę, że picie jednak szkodzi. Było dużo czasu, wiadomości docierały tu umiarkowanie wolno, a przy tym nikt nie żył ze świadomością, że przed czymś ucieka – świadomość ucieczki czyni picie nad wyraz uciążliwym. Józef Oppenheim i jego kompania są na tę opowieść zbyt zaborczy. Między innymi dlatego opowiem o kim innym, o kimś nie tyle zapomnianym, co raczej w ogóle niepoznanym. Otóż do Zakopanego przyjeżdżał wtedy członek Awangardy Krakowskiej, prozaik i krytyk Adam Ważyk. Swoje wspomnienia spisał w potoczystej „Kwestii gustu”. Jest to w zasadzie źródło jedynego opisu człowieka, który miał szansę zapisać się na wieki w dziejach polskiej, a może i światowej literatury. Jego prozę Jan Gondowicz, czołowy współczesny krytyk, zaliczył w magazynie „Książki” w poczet zaginionych arcydzieł obok „Mesjasza” Schulza. Szkoda czasu na poszukiwania jakiejkolwiek fotografii czy listów. Dlatego tym bardziej warto oddać głos w wybranych partiach Ważykowi, z paroma skrótami.
Latem pojechałem do Zakopanego. Znalazłem się w przypadkowo wskazanym pensjonacie. Usadowiono mnie podczas obiadu przy końcu długiego stołu gęsto obsadzonego gośćmi. Naprzeciw mnie siedziała przystojna brunetka o nieregularnych rysach. Nazywałem ją w myślach kurewką portową. Obok niej usiadł mały człowieczek. Górna część jego twarzy przypominała szympansa, ale bardzo sympatycznego, o bystrym i melancholijnym spojrzeniu. Miałem ze sobą powieść Maxa Jacoba. Po drodze na taras zostawiłem ją na stoliku w korytarzu. Kiedy wracałem, zobaczyłem jakiegoś młodego mężczyznę w okularach w grubej rogowej oprawie. Przechodząc, pochylił się nad stolikiem, zawołał zdzwionym głosem „Max Jacob!”, i zniknął w głębi korytarza. W tej scenie było coś teatralnego. Książka porzucona zaskoczyła nieznajomego, mnie jeszcze bardziej zaskoczył jego okrzyk.
Dalej Ważyk opisuje, jak pewien adwokat podsuwa mu lekko zboczone rysunki, pytając o opinię.
Naraz spoza moich pleców wysunął się mały człowieczek o melancholijnym spojrzeniu, to właśnie on rysował te rysunki, nazywał się Bruno Schulz.
Jakiś chłopiec, słysząc nazwisko Ważyka, biegnie na górę i sprowadza na dół drugiego bohatera. Właśnie wtedy Ważyk poznaje Władysława Riffa, dwudziestopięcioletniego prozaika o galaktycznym talencie, tego możemy być pewni – był artystycznym sparingpartnerem Schulza. Idą do pokoju Riffa. Ważyk pyta głupio, czemu Riff wybrał tak chłodny pokój. Riff jest chory na gruźlicę i spędza w Zakopcu okrągły rok. Na ścianie wisi rysunek autorstwa Schulza, oczywiście kobitka i banda samców dokoła. Riff czyta Prousta i Kafkę, którego zachwala. Jest krakowianinem.
Oszołomiony tym spotkaniem, nie pomyślałem, że mam przed sobą człowieka piszącego. Po ochłonięciu, prędzej czy później przyszłoby mi to na myśl, ale Schulz mnie ubiegł, powiedział mi na osobności, że Riff pisze dużą powieść. Zapewnił mnie, że na moją prośbę wyjątkowo zgodzi się odczytać fragment. Później:
Zaskoczyły mnie długie, rozgałęzione zdania, rozumowane, wyzbyte stylistycznych efektów. Była to narracja w pierwszej osobie. Narrator opowiadał o swoim domu z lat szkolnych, o matce, o zjawieniu się sublokatora, któremu matka wynajęła pokój. Obcy człowiek wprowadzony do otoczenia domowego był nową osobowością, z którą narrator oswajał się w przelotnych spotkaniach. Dalej Ważyk rozwodzi się nad tekstem, podsumowując: „Powieść przygód psychicznych” – w ten sposób Riff określał swoje aspiracje. Opisuje ich spotkanie w zakopiańskiej knajpie, podczas którego jako krytyk trochę się mądrzy w odniesieniu do zaprezentowanej prozy. Spostrzegłem, że Riff wylał piwo z kufla, nie mógł opanować drżenia ręki. Zacząłem łagodzić swoją opozycję i żałowałem tej rozmowy.
Przesiadują wieczorami w pokoju Riffa z dwoma znajomymi kobietami, w tym z ową brunetką, panną X, jak nazywa ją Ważyk, częstochowianką, która nie zdradza jakichkolwiek ciągot intelektualnych.Riff ostentacyjnie ją ignoruje. U jej stóp kuli się za to Schulz, parodiując swoje rysunki albo udaje szympansa. Riff zdradza Ważykowi: Kiedyś za protekcją Axentowicza wysłano go do Wiednia z kwotą, która miała mu starczyć na półroczny pobyt, ale Schulz trafił na wymagającą kobietę i wrócił po dwóch tygodniach bez forsy. Któregoś wieczoru Riff zaczepia na korytarzu Ważyka. Poradził mi wesoło, abym zostawił drzwi otwarte, może panna X przyjdzie do mnie na noc. Odpowiedziałem mu tym samym tonem, że na nic podobnego się nie zanosi. To, co usłyszałem od Riffa było do niego niepodobne. Skazany przez chorobę na izolację, traktował nas jak młodych ludzi, którym los pozwolił korzystać z życia. Zauważyłem, że mnie obserwuje. Dokładnie jak sublokator z jego powieści. Człowiek piszący obserwuje ludzi, ale nie powinien się z tym zdradzać. Ważyk prosi Schulza o subtelną interwencję. Miałem wrażenie, że Schulz to dobrze załatwił.
Dalej następuje scena jak z niemego filmu. Ważyk szuka na cmentarzu grobu Mieczysława Szczuki, „genialnego outsidera”, kolejnej gwiazdy międzywojnia, malarza i grafika, grabarz wskazuje mu miejsce na wzgórzu. Riff z panną X zostają na dole. Ważyk idzie pod górę, obraca się i widzi ich w gwałtownej kłótni; schodząc w dół, traci ich z oczu. Gdy spotykają się, tamci zachowują się jakby nigdy nic. Widocznie coś mnie w tym niepokoiło, coś, co się nie zgadzało z moim wyobrażeniem o przypadkowym zetknięciu się tych dwojga ludzi, którzy nie mieli ze sobą nic wspólnego.
Ważyk wyjeżdża i obiecuje Riffowi, że wpadnie w grudniu. Choruje na grypę i rezygnuje z wyjazdu, wysyła mu list. Otrzymuje odpowiedź: List Pana, niestety, nie zastał już Władysława Riffa, który zmarł 25 grudnia.
Czy Riff zdołał przed śmiercią doprowadzić powieść do końca? Wydaje mi się to wątpliwe.
Wiosną myśl o rękopisach Riffa zaczyna Ważyka dręczyć. Jedzie do Zakopanego. Od jednej z kobiet dowiaduje się, że przed śmiercią Riff intensywnie pisał, jakby przeczuwał koniec. Po wigilii upadł w drodze do pokoju, dostał krwotoku, znaleźli go po godzinie, żył jeszcze paręnaście godzin. Polecił przekazać Ważykowi wszystkie rękopisy. Funkcjonariusze wydziału sanitarnego podczas pogrzebu dezynfekują pokój, gdy w domu nie ma bliskich, i palą wszystkie papiery. Po ich spaleniu jego brat Janek popełnia samobójstwo. Chwilę później w Krakowie odwiedza Ważyka Schulz. W południe pojawia się przy bramie, ale wycofuje się. Wieczorem wraca i przyznaje się, że nie miał odwagi wejść i poszedł na pociąg do Drohobycza. Siedzą między świerkami. Schulz mówi, że duchy zmarłych krążą w pobliżu miejsca, gdzie mieszkały. – Teraz, kiedy Riff nie żyje, mogę panu powiedzieć prawdę – odpowiedział Schulz. Panna X stale przyjeżdżała do Riffa, była jego przyjaciółką blisko dwa lata, ukrywała ten związek przed rodziną. Nie mogła przyjeżdżać za często, była młodziutka i lubiła się bawić. Riff wpadał w chorobliwą nieuzasadnioną zazdrość. Chciał z nią zerwać. Podczas pobytu Ważyka dziewczyna próbowała uratować związek. Scena pod cmentarzem była pewnie kluczowa. Panna X nie pojawiła się na pogrzebie.
W kilka miesięcy później miałem sen o Riffie. Spotkałem go na ulicy ni to w Warszawie, ni to w Zakopanem. Cały był owinięty w bandaże, jak człowiek niewidzialny Wellsa. Mówił coś zagadkowego, co powinienem był odszyfrować. – Przecież pan nie żyje – powiedziałem zdziwiony. Potwierdził i bandaż zaczął się rozwijać w powietrzu, ukazując bezcielesną pustkę. Usłyszałem urywany szloch wewnątrz organizmu i obudziłem się zlany potem.
Schulz wysyła mu jeszcze parę listów Riffa z Zakopanego, w których pensjonat przeobraża się w statek, a epistolografia w prawdziwą literaturę.
Parę lat później Schulz przynosi do Ważyka maszynopis. Ważyk namawia go do pokazania „Sklepów cynamonowych” Nałkowskiej. Schulz chorobliwie boi się odrzucenia. W końcu Ważyk wypycha go do Warszawy. Jego proza wysadza w kosmos polską literaturę.
Ten sukces był dla mnie niespodzianką. Sądziłem, że imaginacyjna proza Schulza przejdzie bez echa. Czytając ją w maszynopisie nie mogłem się opędzić od niedorzecznej refleksji, że mam przed sobą namiastkę czegoś, co zaginęło. Pozbyłem się tych natrętnych myśli dopiero przy powtórnej lekturze w wydaniu książkowym.
Czy Schulz odważyłby się pokazać Nałkowskiej „Sklepy”, gdyby nie Ważyk? Gdyby nie Zakopane? Kim była panna X? Gdzie się podziała? Kiedy zmarła? Co pisał Riff? Czy straciliśmy arcydzieło?
Tyle możemy dla tego chłopaka dziś zrobić. Mam dziwne poczucie, że powinien być głównym bohaterem powieści, która zaczynałaby się na Krzyżnem, a ów niesiony w zamieci list miałby wpływ na jego los. Mogłaby nosić tytuł „Pyszna”.
Jak kończy Oppenheim? Czytajcie Malczewskiego albo, wolna wola, Wikipedię.
4
I tak mimowolnie i niepostrzeżenie przeszedłem z dominującego czasu przeszłego dokonanego na regularny teraźniejszy niedokonany, może dlatego że opisuję już wydarzenia za życia naszych dziadków. Ostatnio uczeni dowiedli, że dziedziczymy genetycznie traumy związane z wydarzeniami, w których brali udział nasi przodkowie. Wojna jest wciąż jak cień oddalającego się przedmiotu, którego kraniec zamiast znikać razem z nim, tkwi w tym samym punkcie albo wręcz wydłuża się, bo dzieje się to o zachodzie słońca.
Niemcy wchodzą do Zakopanego 1 września. Trzeba szybko zmienić zawody, funkcje, role. Stanisław Marusarz, szef Pysznej, światowej rangi narciarz, od razu zamienia się w kuriera tatrzańskiego, by przemycać przez góry ludzi i towar. Tworzy się siatka konspiracyjna, szlaki kurierskie i szyfry – pukanie do drzwi w określonym rytmie, obchodzenie budynku po parę razy przed wejściem do środka, hasła. Na przykład to: „Mam do naprawy buty”. Odzew: „Na kiedy?”. Trasa wiedzie przez przełęcze w głównej grani na Słowację, a potem do Budapesztu, gdzie wrze od polskich uchodźców, kopert i walizek z dolcami. Wojna nie zna żadnych kompromisów, długo nie docierało do mnie, że to wszystko działo się też tam, w górze. Skoro kurierzy śmigali przez zbocza Giewontu i Kondratową Przełęcz na południe, to i byli tam Niemcy. Co oni w tych czarnych skórzanych płaszczach chodzili? Trzy błyszczące postacie na upłazie Małołączniaka, które zbliżają się, aż słychać ich wyraźny, nieskrępowany szwargot.
Najwięcej o tym czasie mówi kurierski los Stanisława Marusarza. Był postacią-legendą, człowiekiem-demolką. Przed wojną podczas konkursu skoków kropnął głową w zeskok, złamał obojczyk i poturbował bark, ale nikomu się nie przyznał, bo zbliżały się mistrzostwa świata w Zakopanem. Wbrew kategorycznemu zakazowi lekarza zdjął sobie gips. Na zawodach zajął siódme miejsce w kombinacji norweskiej i piąte miejsce w skokach, co przy okazji dało mu tytuł mistrza Polski. Po wielu udanych akcjach w końcu wpada w ręce gestapo na Słowacji. Jest przesłuchiwany w budynku ich placówki. Po paru dniach decyduje się na coś, na co mógł zdecydować się tylko on. Wartownik stoi przy oknie i bawi się pistoletem. Marusarz ścieli o poranku łóżko. Wartownik każe mu je zostawić. Marusarz odpowiada, że nie lubi bałaganu. Chwyta materac, ile sił w dłoniach, wali go nim w łeb i wyskakuje przez okno. Gdy jego korpus jest już po drugiej stronie, jeden z żołnierzy zdąża jeszcze zadać mu cios nożem w nogę. Załoga rusza w pościg, Marusarz jest już w lesie. Gdy po raz drugi wpada w ręce hitlerowców, od razu zabierają go na tortury do zakopiańskiej willi „Palace” z siedzibą gestapo. Trafia do izby przesłuchań. Naprzeciwko siada wielki Niemiec, Marusarz nie wierzy własnym oczom – naprzeciw niego siedzi kolega z aren sportowych, bokser wagi ciężkiej Paul Nanen, i częstuje go papierosem. Marusarz nie może jednak liczyć na solidarność sportową. Nanen namawia go do kapowania na kolegów, a w końcu leje pięściami i gumowymi pałkami. Marusarz trafia do więzienia przy Montelupich w Krakowie. Nie mięknie i przenoszą go do „celi śmierci”. Gdy Niemcy wywożą kolejne cele na rozstrzelanie, znów postanawia uciec. Całymi nocami wygina nogą od taboretu pręty w oknie, naciągając na okno w ciągu dnia szmaty – Niemcy dla złamania morale podrzucają im zakrwawione ciuchy martwych kolegów. O świcie 2 lipca 1940 roku, gdy dwóch niemieckich wartowników odpala papierosy za rogiem budynku na dziedzińcu, rzuca hasło do ucieczki. W panice rzucają się ci, którzy odmówili z nim współpracy. Robi się bajzel i korek. W oknie utyka człowiek, Marusarz widzi, że blokują go buty schowane w kieszeni, wyjmuje je i przeciska go na drugą stronę. Nie ma czasu już korzystać z uwieszonej liny z prześcieradła. Ląduje prawie jak z telemarkiem. Wspina się przez druty kolczaste i pięciometrowy mur, biegnie ulicą Montelupich, słychać już syreny alarmowe i strzały. Wpada na targ warzywny na Kleparzu, przerażeni ludzie krzyczą, wywracają stragany, dopiero teraz widzi – cały spływa krwią poraniony drutem. Biegnie aleją Słowackiego, nie zna w ogóle Krakowa, więc biegnie, po prostu biegnie, przez Łobzów, na dziedziniec domu oficerskiego, który niestety zajęli gestapowcy, kryje się w parkanie, i biegnie dalej, do Bronowic, do Lasu Wolskiego, aż wypada na łąki pod Kopcem Kościuszki i będąc już na widoku, spostrzega pełno niemieckich żołnierzy. Schyla się i dźwiga leżącą bukową szczapę. Zarzuca ją na plecy i paraduje z nią tuż przed hitlerowcami. Jeden z nich chce go wylegitymować, drugi macha ręką. Marusarz dociera do zabudowań. Jaki silny był to strach, nie potrafi potem opisać. Na drugą stronę Wisły przewozi go wędkarz. Biegnie dalej, na przełaj, nocą, śpi w zbożu i po paru dniach dociera wieczorem do Kościeliska. Obchodzi dom, jest cicho. Wchodzi przez dach do kuchni. Jego ojciec zrywa się z łóżka. „To ja, Staszek” – mówi Marusarz. Ojcu drżą ręce, gdy dotyka jego ran. Zasłaniają okna i zapalają lampę. Matka mdleje.
Gdy Sowieci zapuszczają się w górę Doliny Kościeliskiej (po co, pytam, po co?!), ścigają ich Niemcy i podpalają schronisko na Pysznej. Dziś są tam łąka i las.
5
No i znów kolejny rok nie poszedłem na Pyszną. Na przełęcz Pyszniańską rzecz jasna, na nartach. Od polskiej strony już nie można, to rezerwat ścisły, ale od słowackiej – owszem. Bo praca, bo działka, bo impreza.
Tatry są ciągłym wyrzutem sumienia. Budzą je, gdy nie odwiedzam ich zbyt długo, a zapomnieć o nich nie można, bo tu na Jurze świecą na widnokręgu jak gromnice. W tym sensie jest to relacja czysto międzyludzka, a kto wie, może i coś więcej, bo Tatry przypominają się jakby częściej. Nasilają się, gdy na skrzynce mejlowej torpedują człowieka posty członków KW Kraków. „W piątek po 17 jadę autem do Moka, ktoś się zabiera?”. Poniedziałek: „Dziś na filarze Świnicy dobry warun”. Środa: „W kominie Drege’a sorbet z dużą ilością śniegu”. I tak dalej, bez przerwy, ci sami ludzie, co rusz. Każdą chwilę pielęgnują w Tatrach, które słabo tolerują półśrodki. Albo góry, szanowni państwo, albo rodzina, albo góry, albo życie. Dziś jedynym środowiskiem górskim z prawdziwego zdarzenia są toprowcy, instruktorzy wspinaczki, którzy zresztą już niewiele się wspinają, bo spędzają całe miesiące w schroniskach, ciągnąc po graniach kolejnych kursantów zimowej turystyki wysokogórskiej. Nie ma wśród nich Jan Gwalbert Pawlikowski wielu następców. Na kursie lawinowym podczas wykładu pracowniczki TPN w Moku wywiązała się dyskusja o destrukcji Tatr przez turystykę. Nie wierzyłem, co słyszę. Ani ona, ani instruktorzy nie wierzyli, że można skutecznie limitować ruch w Tatrach, choćby w Morskim Oku. Takich rozwiązań jest na Zachodzie wiele i są niezwykle proste. Niespecjalnie reagowałem, bo było wśród słuchaczy wyjątkowe stężenie wszystkowiedzących, może dlatego, że byli to sami faceci i jedna kobieta – w ciągu dnia paplaniny padło jedyne sensowne pytanie, a jego autorką była właśnie ona.
Od paru lat wychwytuję ten stalowy, szklący wzrok ludzi gór. Jak u R., która stojąc w Dolinie Kobylańskiej na Jurze opowiadała o zawodnym punkcie asekuracyjnym w Dolomitach tak, jakby wspominała upuszczenie łyżki. Jak W., który stojąc w styczniu gdzieś pod Bandziochem Mięgusza opowiadał mi spokojnie i precyzyjnie: „W tamtym tygodniu podchodziliśmy pod niego, napięliśmy śnieg i z drugiej strony wyjechała deska”. Jak najczystszy lód, jak u Witkiewicza, jak u Marusarza, bo od jakiegoś czasu chcę wierzyć, że rzeczywistość odkłada się warstwami na samej tęczówce. Po co tam chodzić? Wspinacze nienawidzą tego pytania, i często odpowiadają „bo są”. Niewzruszone jak sam Stwórca, ale przynajmniej je widać. Dłonie precyzyjnie wiążą prusika i wpinają ekspres, ściana w swym bezgranicznym miłosierdziu przejmuje cały nasz gniew i w którymś momencie dochodzi do ulotnego sojuszu ducha i ciała, w miejsce chaosu wstępuje ład. W tegoroczny styczniowy dzień, po nocy wietrznej i śnieżnej, gdy buda schroniska w Moku skrzypiała jak łódka na falach, wstał suchy i przejrzysty dzień. Słońce nie chciało się wzbić poza precyzyjnie wyrzeźbione szczyty. Można było sobie tylko wyobrażać, jak światło pieści południowe zbocza i spływa nimi na południe, wypełniając równiny Słowacji i Madziarów. Stały niepokojąco ostateczne, symetryczne i szare. Ale na litość, jak wtedy wierzyć, że za Mięguszami są Hińczowe Stawy, czaj z tatranskich bylin i gulasz w Wielickiej? Sprawa staje tu na ostrzu grani – za Mięguszami jest wszystko albo nic.
Górale z innej części świata, górale Rawang spod Himalajów Birmańskich, wierzą, że nie istnieje jedna historia. Edmund Leach, Brytyjczyk, wybitny antropolog i uczeń Bronisława Malinowskiego, zbierał wśród nich relacje z dawnej wojny, w której brało udział kilka klanów. Nie było dziwne to, że każdy z nich przedstawiał swoją, zupełnie inną wersję wydarzeń, lecz to, że nikt nie miał nic przeciwko istnieniu przeciwnej. Jeden z najwyższych statusów miał wśród Rawang bard, którego wynajmowano, żeby za pieniądze przedstawiał wariant opowieści po myśli płacącego. Leach postawił antropologię na głowie – społeczeństw nie można badać jako organizmów statycznych, bo wszystko, co społeczne, też płynie. Szukanie na siłę obiektywnej wersji jest tyleż żmudne, co niepotrzebne, bo to różnice mówią o nas najwięcej. Z Tatrami jest podobnie – pozwalają każdemu wyłuskać dla siebie ich-swoją historię. Zamiast o Oppenheimie mogłem napisać o Zaruskim. Zamiast o Riffie – o Małachowskim. Zamiast o Marusarzu – o jego siostrze Helenie, która miała mniej szczęścia i zginęła z rąk hitlerowców. Są obfite i plastyczne jak islam.
Teraz, gdy to piszę, jest 27 kwietnia 2015 roku. Siedzę w pustym pokoju na Tarasówce ponad Małym Cichem. Spędzałem w nim jako dzieciak całe wakacje, odkąd cokolwiek pamiętam. Rodzice w ramach wczasów pracowniczych dostawali tanie pokoje w miejscowej szkole. Całe dnie siedzieliśmy w lesie na grzybach albo na jagodach. Zawsze po przebudzeniu wychylałem głowę za okno, by sprawdzić, jak je widać. Zanim wszedłem na ich czubki, były rojeniem, ale na wyciagnięcie ręki. Tak zwana prawda spotykała się tam z fikcją i można było na nią nawet wejść okrakiem. Gdzieś już w podróży, gdy niebezpiecznie wyraźniały przed Nowym Targiem, zaczynało walić serducho. Droga do Małego Cichego wiła się jak w kreskówce przez smukły, czarny las. Pachniało drewnem i sieczką. Gdy wracałem, a powietrze koło Pcimia stawało się duszne i ciężkie od spalin, myśli przysłaniała zieleń lasów w Dolinie Tomanowej. Długo, do chwili, gdy zobaczyłem przez lornetkę ludzi na Kościelcu, nie wierzyłem, że można na nie wejść. Dlatego plecak po wakacjach wypełniały nowe albumy i pocztówki, by przygotować nieufny umysł na spotkanie z innym szczepem prawd. Przewodnik Józefa Nyki żółknął pod palcami, aż nauczyłem się go na pamięć, by jako tako zaspokoić wyobraźnię. A może w ogóle nie powinienem iść na Pyszną? Wszak spotkanie z rzeczywistością jest zawsze rozczarowaniem, tylko z tego względu, że obraca się we wspomnienie.
Siedzę na tarasie i patrzę na Tatry. Zbocza nad wsią, kiedyś zalesione, szpecą brązowe placki wyrębów, które podchodzą już pod Gęsią Szyję. Wytną wszystko – czy ktoś to w ogóle kontroluje? Jest cicho i słonecznie. Śnieg na szczytach jest już żółty, jakby nasiąkł światłem. Niżej jest już wiosna, która potrwa z dwa tygodnie, bo zaraz uderzy lato. Od paru lat nie ma zimy, jest sucho i przyroda nie wybucha. Śnieg jest tylko tam, na widnokręgu. W ten sposób Tatry zaspakajają kolejną tęsknotę. Jesienią zawsze przyjeżdżam tu na rydze. Dziesięć kilo w dwie godziny. Na Jurze to już niemożliwe. Tatry poza sezonem są jednym z ostatnich miejsc, które dają szansę na odosobnienie. Czasem, by to uczucie zintensyfikować, rozbijam zimą biwak na grani, najchętniej w dzień powszedni, by delektować się nią, gdy świat u stóp drga w padaczce świateł w jakimś koniecznym strachu przed zwolnieniem. Człowiek przewraca się z boku na bok, śnieg chrupie pod karimatą, para rozbija się o namiot. Wtedy wyraźnie czuć, że pośpiech nie jest w naszym ciele punktem, a wypełnia go, płynie, i człowiek zaczyna wierzyć, że zastrzyk takiej ciszy usypia go na zawsze, kapituluje, ale to tylko złudzenie. O zmierzchu poszarpany upłaz Starorobociańskiego wygląda z grani Ornaka jednoznacznie martwo i z miejsca przywołuje obrazy tych wszystkich odkrywanych egzoplanet i ich górskich pasm, Kepler 62s albo Gliese 163c, jak na wizualizacjach NASA – nic tylko światło, pył i wiatr po horyzont pod obcym niebem, aż myśl o istnieniu świata bez ludzi staje się zwyczajnie nie do zniesienia.
W styczniu szedłem na nartach na Gęsią Szyję, by potem zjechać do schroniska w Roztoce. Śnieg był niebieski, a gdzieś w żlebach Gerlacha wpadał w kobalt, zupełnie zlewając się z niebem. Człowiek wyłącza radio, zamyka auto, rusza w las, zaciąga się tym powietrzem i każdy ludzki umysł znów zaczyna krzesać jak opiłki myśli, które oczywiście wydają mu się genialne. Na szczycie nie było nikogo. Zbocza Waksmundu błyszczały jak cyna. Usłyszałem ludzkie głosy. Zbliżały się od strony Murowańca, to kawał drogi. Nagle zaczęli wyłaniać się z lasu. Ubrani w miejskie, flauszowe płaszcze i skórzane buty za kostkę zebrali się na szczycie jak kruki na dachu. Spoceni, umordowani, para biła od nich jak od wiejskich chłopaków po północy na wiejskim weselu, gdy w zimną jesienną noc wychodzą w koszulach na dwór. Ale ci byli inni, zupełnie niedzisiejsi, jacyś pełni ogłady, bo choć dosyć głośni, to bez tych typowych współczesnym nieskrępowanych bluzgów. Pomyślałem – tak, chłopaki z seminarium. Tym bardziej, że gdzieś z tyłu dokuśtykał do nich ksiądz. Gdy doszedł ostatni z grupy, spóźniony i zziajany, ściśnięci na wierchu odśpiewali mu piosenkę. Pierwszy raz ją słyszałem. Za nic nie potrafię jej odtworzyć w głowie, znaleźć w necie jakiś trop. Ładna była. Coś o powitaniu, a może o pożegnaniu? Serce, na pewno było tam serce. A diabli wiedzą, może i Bóg jakiś? Trzeba było zabrać dyktafon. Chciałem być sam, ale zupełnie mi nie przeszkadzali. Jak twierdzą znacznie mądrzejsi, odosobnienie jest zbawienne o tyle, o ile jest zbawienne dla innych. A może to byli śpiewacy operowi.
Psiklatka1
Ludziom skał
Teraz to już, ojciec, zmierzcha,
A ja wiszę jak gibon na tym czubku,
Który czarny pan w nienawiści do alpinistów
Wysmarował łajnem krów,
Których nie ma.
Teraz to już, ojciec, zmierzcha,
A naskórek horyzontu pruje się w bord,
Odsłaniając pochyłe wnętrze nieba.
Dlatego jeszcze nie zjeżdżam,
Dotykam dłońmi zimnej skały,
I oddaję jej swoje:
Nocą będzie kląć, sapać,
Kopać w pudła, rzucać talerzami,
Cierpieć na bruksizm, ryczeć, wychodzić,
Mocno trzaskać lasem.
Andrzej Muszyński
Krzykawa, 17.07.2014 r.
Przypis
- Popularna nazwa jednej z grup skał na Jurze