Zeszłoroczne wakacje i tegoroczne niepokoje

·

Zeszłoroczne wakacje i tegoroczne niepokoje

·

Krótką, lecz najgłębiej zapadającą w pamięć część zeszłorocznej kanikuły spędziłem, po raz pierwszy od lat, z tatą. Zatrzymaliśmy się w niewielkim hotelu w miasteczku Floss, we wschodniej części Bawarii. Lipiec tamtego roku był, zgodnie ze zwyczajem, upalny. Mieszkańcy położonej w Lesie Czeskim mieścinki również kierują się nakazem dobrego obyczaju, bowiem i siebie nawzajem, i obcych zawsze uprzejmie witają uśmiechem i pozdrawiają grzecznie „Dzień dobry!” lub „Szczęść Boże!”. Dobry społeczny obyczaj zaznacza się i tak, że w niedzielę nie spotka się otwartego sklepu, zaś hotelowa kuchnia wieczorem jest zamknięta, by odpoczywać mogli nie tylko goście. Tak właśnie trafiliśmy z tatą do jedynej otwartej gospody.

Od futbolowego triumfu niemieckiej reprezentacji nie minął wówczas jeszcze tydzień, nic więc dziwnego, że przy jednym ze stolików spowity w narodową flagę mężczyzna co jakiś czas wykrzykiwał „Jesteśmy mistrzami!”. Wszystko jednak w najlepszym patriotyczno-futbolowym guście, z dumą, lecz bez śladu agresji lub nieobyczajnego zachowania. Przy stoliku ze świętującym zasiadali żona i zaprzyjaźnione małżeństwo, które, widząc nieznane twarze, postanowiło zagaić rozmowę. Żałosne podstawy niemczyzny, której nigdy nie zacząłem się porządnie uczyć, oraz inne języki świata pomogły podtrzymać rozmowę. Kolega futbolowego fana okazał się kierowcą autobusów wycieczkowych. Objechał kawał Europy, bardzo podobało mu się w Polsce, szczególnie podczas Euro 2012. Gdy zapytał, czy jesteśmy tu na wakacjach, potwierdziłem. Cóż, nie była to prawda, w każdym razie nie cała. Obawiałem się, że to, co przemilczałem, mogłoby mocno zwarzyć nastrój niezobowiązującej rozmowy, w której wszyscy chcieli być dla wszystkich mili. Myślę, że nasi rozmówcy domyślali się celu naszej wizyty.

Do Floss trafiliśmy z okazji corocznych spotkań byłych więźniów Flossenbürga, na które zapraszane są również rodziny ofiar i ocalonych z całego świata. Nad obozem góruje skaliste wzniesienie z ruinami średniowiecznego zamku, stamtąd także najlepiej widać, że jego część zajęta została przez osiedle domów mieszkalnych. Tym bardziej należy docenić starania na rzecz zachowania historycznego kształtu tego miejsca, jakich dokonały organizacje więźniów, miejscowa ludność oraz badacze. Dziś w obozie funkcjonują muzeum i archiwum historyczne. Wcale nie musiały one powstać i sprawnie udzielać wszelkich dostępnych informacji o losach więźniów. Skoro jednak powstały, stanowią dowód dobrze odrobionej lekcji historii. Nie zmienią tego celowo zatarte anonimową ręką zdania na jednej z tablic informacyjnych przy drodze łączącej obóz z zamkiem.

Wspominam to w kolejną rocznicę Powstania Warszawskiego. Na Pradze, gdzie mieszkała moja rodzina, trwało ono krótko. Rozkaz powrotu do konspiracji – wobec braku jakichkolwiek szans uzyskania łączności z lewym brzegiem – został wydany już w pierwszych dniach sierpnia. Nikt nie wie, co robił wtedy ojciec mojego taty. Babcia nie chciała o tym opowiadać, wiadomo tylko, że pewnego dnia nie wrócił do domu i tak już zostało na zawsze, a najgorsze obawy potwierdził wkrótce po wojnie Czerwony Krzyż. Jedynymi śladami sierpniowych i posierpniowych losów dziadka Kazimierza pozostały numery obozowe z Auschwitz i Flossenbürga oraz zapisy transferu z obozu do obozu, wreszcie pozycja na liście zgonów podczas jednego z „marszów śmierci” z połowy kwietnia roku 1945. Armie alianckie spóźniały się zawsze nieznacznie, a zajmujący Bawarię i wyzwalający obóz we Flossenbürgu Amerykanie – o zaledwie kilka dni. Dopiero po siedemdziesięciu latach udało się nam postawić znicz na symbolicznej zbiorowej mogile.

Wspomnienia ubiegłorocznej wyprawy i uczestnictwa w obchodach nie dają mi spokoju. Wyznaczony przez organizatorów termin przypadł wszak na 70-lecie nieudanego zamachu na Hitlera. Właśnie we Flossenbürgu więziono, sądzono pod zarzutem udziału w spisku i stracono na początku kwietnia 1945 roku m.in. Wilhelma Canarisa, Hansa Ostera i Dietricha Bonhoeffera. Informuje o tym pamiątkowa tablica wmurowana na terenie obozu, ale w ubiegłym roku wspomnienia poświęcone uczestnikom niemieckiego ruchu oporu akcentowano także wyjątkowo mocno podczas oficjalnych przemówień. Miałem przy tym dojmujące wrażenie, że ich wektor skierowany jest wyraźnie ku takiemu upamiętnieniu przeszłości miejsca, które jednocześnie uwydatni skalę niemieckiego cierpienia i wskaże na przyszłość jako szansę na współżycie nieobciążone winami przodków.

Dążenie do tego, by zamknąć mroczny rozdział narodowej historii Niemiec doskonale rozumiem. Nie dziwi mnie też, że do udziału w uroczystościach zaproszono niemiecką młodzież szkolną, wieloetniczną i wielojęzyczną, wypowiadającą się w duchu pojednania i tolerancji. Bo przecież podobne uroczystości nie są tylko narzędziem prowadzenia polityki historycznej. Są także świadectwem trwającej od dziesięcioleci pracy edukacyjnej. Tym dziwniej czułem się, gdy wobec więźniów, także Żydów, występował młodzieniec owinięty w arafatkę, której symboliczna wymowa, czy choćby odległe sugestie, zanadto odsyłały do teraźniejszości w miejscu naznaczonym taką przeszłością. Był to zaledwie zgrzyt, który umknął prawie niezauważony i nie wywołał żadnej reakcji. Niestety, takie „zgrzyty” są dziś chlebem powszednim w moim kraju.

Proroctwa „końca historii” okazują się dziś jedynie pokazem myślenia życzeniowego. Rosyjska napaść na Ukrainę, upokorzenie Grecji i kryzys europejskiego projektu budzą niepokój. Nie tylko jako wyraz rozchwiania równowagi realnego układu sił, ale również jako skutek rozluźniania się więzów, jakie na agresorów sprzed lat nakładały wina i pamięć o popełnionych zbrodniach.

Powinno to budzić w Polsce szczególny niepokój, ale też szczególną, skierowaną do wewnątrz, ostrożność. Tymczasem wydarzenia z ostatnich miesięcy i lat zdają się sugerować, że największym marzeniem Polaków stało się dostarczanie amunicji każdemu, kto w stosownym momencie nasz kraj i nasze społeczeństwo chciałby przedstawić w jak najgorszym świetle.

Świńskie łby pod meczetem oraz inne islamofobiczne ekspresje; małoduszność wobec uchodźców i ich, oparta na religijnym kryterium, selekcja; antysemickie napisy na murach i żenujące werdykty sądów w sprawach o szerzenie nienawiści; antyukraińskie stanowiska dziwnych partyjek – to jedna strona medalu. Jest i druga. Ukazała się w medialnej nagonce na Grecję i Greków, w której uczestniczyły też redakcje i osoby uchodzące za wyjątkowo oświecone. Nawiasem mówiąc, podobnie zdarza się im traktować także rodaków, którzy bywają zanadto „roszczeniowi”. Nic z tego, żaden ksenofobiczny akt i żadne wyparcie się solidarności z będącymi w potrzebie nie zostaną zapomniane, gdy trzeba będzie przeprowadzić kolejną wojnę hybrydową lub inną, choćby prowadzoną orężem ekonomicznym, agresję. Niekoniecznie musi ona nadejść ze wschodu.

Wypada się cieszyć, że obchody rocznicy wybuchu Powstania są dziś w Polsce powszechne do tego stopnia, że 1 sierpnia o 17.00 słyszałem syreny pośrodku lasu nieopodal Wdzydz Tucholskich. Budujący jest też fakt, że pamiętamy już nie tylko o walczących z bronią w ręku, ale także o cywilnej historii Powstania. Jest to dla mnie ważne także z uwagi na małą, rodzinną historię. Ale tym bardziej boję się, byśmy jako zbiorowość nie zapomnieli, by pamięć uparcie konfrontować z tym, co czynimy dzisiaj, gdy licho nie śpi. Nie stać nas dziś na takie wakacje.

Dział
Nasze opinie
komentarzy
Przeczytaj poprzednie