Gdy Martin Shkreli, nowy szef firmy Turing Pharmaceuticals, podjął decyzję o podniesieniu ceny leku Daraprim stosowanego w leczeniu toksoplazmozy m.in. u chorych na AIDS, przez światowe media i internetowe społeczności przetoczyła się potężna burza. Cena wzrosła z 13,5 do 750 dolarów za dawkę. Pan Shkreli, wcześniej zarządzający funduszami hedgingowymi, młodzieniec, jak widać, nie tylko zdolny, ale i prostolinijny, powiedział dziennikarce telewizji Bloomberg, że firma musi zacząć zarabiać na tym leku. Przyznał, że koszt produkcji dawki wynosi ok. 1 dolara. Dodał też co prawda, że producent ponosi koszty dystrybucji, marketingu, badań, ale ponieważ specyfik jest w obiegu już od 60 lat, trudno sądzić, żeby rzeczywiście ponosił jakieś zauważalne wydatki na jego opracowanie. Prawa patentowe obowiązują w USA tylko przez 20 lat, ale wielkie koncerny farmaceutyczne co jakiś czas minimalnie i nieistotnie dla działania specyfików zmieniają ich formułę, aby przedłużyć ochronę patentową o kolejny okres.
Burza wybuchła, jednak pojawiły się także komentarze, że to właściwie problem z zakresu public relations. Gdyby firma pana Shkreliego długo przed ogłoszeniem decyzji o podwyżce cen leku rozpoczęła profesjonalnie przygotowaną kampanię „informacyjną” (he he), z której opinia publiczna dowiedziałaby się o niedostatkach dotychczasowej formuły, o pilnej konieczności wdrożenia niezwykle skomplikowanych i kosztownych badań nad jej udoskonaleniem, gdyby rzutki prezes dużo, dużo wcześniej, a nie dopiero gdy wybuchła awantura, zaczął opowiadać o tym, że firma chciałaby doprowadzić lek do stuprocentowej skuteczności, sprawy mogłoby nie być. Gdyby ładnie – jak to się przecież powszechnie praktykuje w biznesie – ubrać chciwość w kostium troski, firma zarobiłaby krocie, jej prezes zgarnął iście hedgingową premię, a że dla tysięcy ludzi zachorowanie na AIDS i toksoplazmozę oznaczałoby ruinę? C’est la vie!
Po przetoczeniu się gigantycznej, wszechświatowej fali oburzenia (pan Shkreli został nawet okrzyknięty „najbardziej znienawidzonym człowiekiem w Ameryce”) firma ogłosiła, że podwyżka ceny leku nie będzie tak drastyczna, ot, taka tylko, żeby produkt przynosił niewielki zysk. Oczywiście w to, że zysk będzie niewielki, tudzież że dzisiejsze 13,5 dolara za tabletkę zysku nie przynosi, musimy uwierzyć na słowo, bo działające na wolnym rynku firmy nie mają ani obowiązku, ani zwyczaju publikować dokładnych wyliczeń.
Czy panu Shkreliemu należała się taka nienawiść? Przecież próbował po prostu robić swoje. I on sam, i inni akcjonariusze firmy wyobrażali sobie jego misję jako dostarczyciela zysków i wysokich cen akcji, a nie jako kogoś współczującego i do głębi przejętego losem chorych. Mogą przecież sami być bardzo współczujący i większość z nich z pewnością co jakiś czas wpłaca stosowną kwotę na numery kont umieszczone na plakatach ze zdjęciami zapłakanych dziewczynek. Ale przecież żeby na te wpłaty zarobić, potrzebują porządnych dywidend i wzrostu kursów, i po to przecież inwestują w prawa do leków, żeby na tym zyskać. To przecież istota inwestowania: kupić tanio, sprzedać drogo. Czy ktoś z państwa chciałby inwestować inaczej? Shkreli oczywiście zaniedbał te paskudne, ale konieczne w biznesie rytuały mizdrzenia się do opinii publicznej. Dobrze jednak przyswoił nauczane dziś na studiach menedżerskich Ameryki i reszty świata złote zasady: „Celem wszelkiej działalności gospodarczej jest zysk” czy „Lekarstwo to towar jak każdy inny”.
Ja złotemu hedgingowemu dzieciakowi, który zaniedbał lekcje PR-u, chciałbym podziękować za to, że przez swoją bezczelną szczerość pozwolił publiczności dostrzec pewien problem. Obawiam się bowiem, że w przemyśle farmaceutycznym przeważają jednak prezesi, którzy strategiczne decyzje, a zwłaszcza wypowiedzi dla prasy, konsultują z odpowiednimi specjalistami. I nie dałbym sobie uciąć ręki za to, że z podobnymi – tylko świetnie przygotowanymi PR-owo – operacjami na patentach i cenach leków, które chorzy grzecznie przełykają (leki i operacje), nie mamy do czynienia na co dzień.
Nie jestem specjalistą od marketingu, ale myślę, że chorzy – zwłaszcza na choroby śmiertelne, przynoszące ogromne cierpienie, utratę komfortu życia – są idealnymi klientami. Są fantastycznie zmotywowani i gotowi wydać ostatni grosz, aby przedłużyć swoją egzystencję czy pozbyć się – rujnujących życie – bólu i niesprawności. Także ich kochający bliscy, kiedy trzeba będzie kupić lekarstwo, będą gotowi wiele poświęcić, żeby zdobyć pieniądze. Co prawda w wielu krajach – także w naszym – istnieją systemy refundacji cen leków, ale tutaj takim szczególnie zmotywowanym klientem staje się podatnik. Dlatego sądzę, że kalkulacja ich cen nie powinna być pozostawiona wyłącznie działającym w imię maksymalizacji zysku wytwórcom. Mamy wierzyć, że oni zawsze myślą o naszym dobru, a ogromne ceny wynikają wyłącznie z kosmicznych kosztów badań. Ale ja w to jakoś nie wierzę, a sprawa Daraprimu w tej niewierze mnie utwierdza.
A może idzie to jeszcze dalej? Naprawdę trudno mi uwierzyć, aby nastawione na zysk koncerny farmaceutyczne były w jakikolwiek sposób zainteresowane wprowadzaniem na rynek tanich leków rzeczywiście pomagających chorym. Pofantazjujmy trochę, wyobraźmy sobie, że zatrudniony przez prezesa z doświadczeniem w funduszach hedgingowych zespół genialnych uczonych odkrywa nagle superskuteczny specyfik leczący raka, którego masowa produkcja będzie bardzo tania. Jeśli wdroży się jego produkcję, gigantyczne wydatki na badania szybko się zamortyzują dzięki skali zastosowania, a po wygaśnięciu patentu w gabinetach lekarskich odbywać się będą takie rozmowy:
– Skarżył się pan na ból brzucha i złe samopoczucie, mam już wyniki pańskich badań i muszę pana uspokoić. To nie żadna nadkwasota, tylko rak trzustki. Proszę bardzo, tu jest recepta, wykupi pan opakowanie tego leku za siedem pięćdziesiąt, proszę łykać tabletkę rano i dwie wieczorem – tylko regularnie! – a za miesiąc przyjdzie pan na kontrolę i będzie po sprawie.
– Ach, rzeczywiście mnie pan uspokoił, bo już się bałem, że będę musiał zrezygnować z piwka i chipsów.
I rozgorączkowani uczeni idą do prezesa z doświadczeniem w funduszach hedgingowych, przedstawiają mu swoje odkrycie, w myślach układając już przemówienie, które wygłoszą w Sztokholmie przed Komitetem Noblowskim.
Jak to może wyglądać dalej? Prezes myśli sobie: „Chory na raka to przecież dzisiaj fantastyczny, zmotywowany klient. I co teraz, pozbyć się żyły złota? Zamienić grube, grube tysiące dolarów zarabiane na każdym chorym przez długie lata na siedem pięćdziesiąt do podziału z aptekarzem za skuteczną kurację?”. Przypuszczam, że taki prezes poprosiłby dzielnych uczonych o zatrzymanie sprawy w tajemnicy, w dźwiękoszczelnym i odpornym na podsłuchy pomieszczeniu odbyłby burzliwą naradę z zarządem, po czym znów zaprosiłby badaczy do swojego gabinetu:
– Szanowni państwo. Nagroda Nobla, która się wam bezsprzecznie należy, to coś około miliona dolarów i wieczna sława, proszę bardzo, tu jest czek na dwa miliony dolarów zamiast miliona, a teraz pogadajmy, jaki finansowy ekwiwalent wiecznej sławy by państwa satysfakcjonował. No i oczywiście kolejna kwota za zobowiązanie do milczenia.
A może z góry źle oceniam prezesa z doświadczeniem w funduszach hedgingowych, może i trafiłby się tu taki, który w humanitarnym natchnieniu zrobiłby wszystko, by tanie, proste w użyciu, nieszkodliwe i skuteczne lekarstwo zlikwidowało problem raka raz na zawsze? Nawet kosztem bankructwa firmy? Ale – zostawmy na boku strategicznych inwestorów, którzy zaczęliby mieć kłopoty ze spłacaniem rat za ośmiopokładowe jachty – cóż wtedy stałoby się z dziesiątkami tysięcy emerytów, którzy prezesowi zaufali, przeznaczając oszczędności swego życia na akcje jego firmy, mające przynieść zysk pozwalający na w miarę godne przeżycie starości? Przecież kupowali akcje komercyjnego przedsiębiorstwa nie po to, żeby uwolnić świat od problemu raka, ale po to, żeby na stare lata nie musieć żebrać. „Cóż nam panie prezesie – mogliby powiedzieć – po pańskich narcystycznych filantropijnych uniesieniach, skoro głód nam zagląda w oczy, a komornik już licytuje nasze mieszkania?”. Kapitalistyczne korporacje z definicji nastawione są na zysk, więc ich prezesi właśnie zysk, a nie cokolwiek innego, mają mieć na uwadze. A wniosek z tego potrafię wyciągnąć tylko taki, że między dążeniem do zysku a działaniem dla dobra ludzkości istnieje jednak przepaść nie do zasypania.
I oczywiście od wniosków do paranoi tylko jeden krok. Bo skoro trudna do wyobrażenia jest sytuacja, w której nastawiona na zysk kapitalistyczna korporacja – zajmująca się tu akurat produkcją i sprzedażą leków – rezygnuje z zysku dla zaspokojenia potrzeb ludzi czy w imię wysokich wartości, to wcale nietrudna do wyobrażenia jest taka, w której ta sama korporacja farmaceutyczna kreuje sztuczną potrzebę i wciska swoim klientom coś, co zupełnie nie jest im potrzebne, a wręcz im szkodzi. Niemożliwe? A właśnie czytam, że nasi rodacy wydają gigantyczne pieniądze na produkowane przez te korporacje leki bez recepty i suplementy diety. „Większość lekarzy mówi głośno, że suplementy nic nie dają, a wręcz szkodzą. Ich zakup to więc wyrzucanie pieniędzy w błoto. Pomimo to odbiorcy dają się omamić” – mówi „Dziennikowi Gazecie Prawnej” prof. Zbigniew Fiałek, dyrektor Narodowego Instytutu Leków. Gigantyczne pieniądze idą do mediów (3,1 mld zł w 2014 r.) na reklamę tych szkodliwych, jeśli wierzyć lekarzom przywoływanym przez prof. Fiałka, substancji.
No a jeśli – tu już doprowadźmy paranoję do końca – farmaceutyczne korporacje mogą nam wciskać szkodliwe leki bez recepty, które nie leczą, suplementy diety nieuzupełniające żadnej diety, skoro mogą wciskać nieskuteczne, niepotrzebne i niedostatecznie przebadane szczepionki przeciw ptasiej grypie (pamiętamy sprawę sprzed ponad pięciu lat?), to dlaczego nie miałyby wciskać niepotrzebnych szczepionek na ospę, polio czy gruźlicę? Skoro korporacje wymyślają wciąż nowe sposoby, aby tworzyć popyt na swoje sprzedawane możliwie najdrożej produkty i uzależniać od siebie klientów, to dlaczego nie miałyby tworzyć popytu na niekończące się kuracje różnych postaci autyzmu? Chcą zarobić – w gospodarce rynkowej to przecież ich święty obowiązek. Oczywiście, niby istnieją państwowe procedury kontroli potrzeby i działania szczepionek. Ale czyż poważne korporacje na państwowe procedury, których zadaniem jest ciągłe uprzykrzanie życia przedsiębiorcom, nie mają swoich procedur? Czyż nie finansują kongresów medycznych na Seszelach? Czyż nie przelewają na konta czwartej władzy ponad trzech miliardów złotych tylko w naszym małym biednym kraju? Czyż w razie czego nie stać ich na zatrudnienie stosownych przedstawicieli pierwszej i drugiej władzy w charakterze konsultantów merytorycznych i członków rad nadzorczych?
Ponieważ niejednokrotnie już przekonałem się, że nie wszyscy czytelnicy rozpoznają odautorski dystans, oświadczam wprost, że jestem zwolennikiem bezwzględnych przymusowych szczepień. Administrację strony „Nowego Obywatela” upraszam o wycinanie wszelkich powielających antyszczepionkowe bzdury komentarzy pod tym tekstem Jednak stanowczo nie zgadzam się z tym, aby winne zadziwiającej kariery tych bzdur były wyłącznie odwieczna ciemnota i nie dość szybkie postępy oświecenia. Zazwyczaj irracjonalność ma racjonalne podstawy, a w tej sprawie widać to jak na dłoni. Pan Shkreli i jego koledzy z branży ciężko sobie zapracowali na brak zaufania, a to że ów brak zaufania zaowocował właśnie w taki sposób? Duch wieje, kędy chce.
Niemal równo dwa lata temu pisałem o tym, że biznes zawsze wypuszcza między nas swoje odchody. Zatruwa nas nie tylko wyrzucanym do atmosfery dymem czy wpuszczanymi do rzek ściekami, ale i całym wypuszczanym w przestrzeń mentalnym szlamem: czyni nas coraz bardziej nieufnymi, irracjonalnymi. Myślę, że biznes farmaceutyczny uwalnia tego trującego szlamu szczególnie dużo. I proszę czytelników o jedno: kiedy za kilka lat na naszych ulicach zaczną pokazywać się dzieci powykrzywiane przez polio (obrazek, który starsi czytelnicy pamiętają z dzieciństwa), nie wymyślajcie ich rodzicom od ciemniaków. Pomyślcie o jachtach członków zarządu, a może i o emerytach zażywającym względnie dostatniej starości dzięki udanym inwestycjom w akcje firm farmaceutycznych.