Latem ubiegłego roku pisałem sobie do sztambucha, czyli w mediach społecznościowych, o pewnym niezamierzonym spacerze i poczynionych wówczas obserwacjach: „Do domu ani daleko, ani bardzo blisko, jakieś pięć kilometrów – w sam raz tyle, by pieszo dotrzeć ani wcześniej, ani później niż komunikacją miejską. Bardzo ona tutaj, na południowych obrzeżach Gdańska, niedomaga, bo tkanka miejska spleciona jest nieregularnie. Raz sam beton, gdzie indziej pola, stepy, resztki lasu, staw, strumień. Dość, że poszedłem boczną ulicą, którą rozważałem wcześniej jako skrót w porannym dojeździe do przedszkola. Ulica podmiejska albo małomiejska, domy, podupadły pawilon handlowy, wystawiony na sprzedaż. Chyba od dawna, co dziwi, bo nadawałby się – w mieście bądź co bądź – na eksponat w muzeum nostalgii za PRL. Ktoś łowi ryby. Nie wiem, w jakiej wodzie, bo zasłaniają ją wybujałe trawy i chwasty. A może nie ma tam żadnej wody, a trzymana przez mężczyznę wędka to tylko oznaka jakiejś tęsknoty za wielkim jeziorem, rzeką, morzem. Zbliżając się do wylotu ustronnej ulicy, widziałem zrazu tylko łany zboża, potem jednak panorama otwiera się i spoza zbóż wyłaniają się pomniki niedokończonej nie miejskości nawet, ale niedomiejskości. Widziałem je nieraz z auta, zawsze zastanawiając się, jak to możliwe, że są w takim stanie. Na placu zabaw – już zbudowanym – żaglowiec z drabinkami, masztami i bocianimi gniazdami tonie w zielsku. Wybudowane niedawno bloki straszą pustymi oknami, od których odrywa się folia. Z żółtych tablic informacyjnych odpadają ostatnie strupy żółtej farby. Jest w tej przyszłej ruinie jakaś groźna uroda, podkreślona latem, jego słońcem, zapachami i barwami. Ghost town kredytowej gorączki złota sprzed kilku lat”.
Ostatnio zauważyłem, że na tym opuszczonym osiedlu trwają jakieś gorączkowe prace, krzątają się ludzie, krążą maszyny, wywrotki wywożą coś i przywożą. Mamy zimę bez zimy, dlatego cała robota prowadzona jest w oceanie błota, które wylewa się zewsząd i wszystko pochłania, także odzyskiwane tu właśnie szklane domy na miarę naszych pragnień i możliwości. Ponieważ jestem mądrzejszy o całe pół roku, chciałem tam podejść i powiedzieć krzątającym się, żeby lepiej tu nic nie budowali, że z tego budowania będą tylko same nieszczęścia, chciałem wyjaśnić im, że nie warto. Oczywiście nie podszedłem i nie wyjaśniłem. Wyśmialiby mnie, w końcu taka to już praca, więc budują i nie pytają, po co. Mają własne zmartwienia, a ci, dla których budują, będą mieli swoje. Ale ludzie przecież chcą i muszą gdzieś mieszkać. I zamieszkają w końcu w dzielnicy Gdańsk–Południe, gdzie wielkim wysiłkiem powstaje Druga Australia, odległy i obcy prawdziwym mieszczanom kontynent mieszkaniowy.
Australia, ta prawdziwa, aż do wieku XVIII pozostawała nieznana mieszkańcom Europy. Podobnie z okolicami, które teraz widzę za oknem. Wiedzę o historii Drugiej Australii czerpię z takich źródeł, jakie akurat mogę znaleźć. Najpierw od ciotek mojej żony, które pół wieku temu właśnie tędy jeździły na grzyby pekaesem. Według ich relacji było tu wtedy zupełnie pusto, jechało się pośród wzgórz, łąk i pól. Zresztą duża część terenów uprawnych należała do PGR-u, ten zaś powstał na terenach należących do dworu Zakoniczyn. Nie ma już PGR-u, rozprawili się z nim reformatorzy, chociaż zdaje mi się, że skarlałe krzaczki truskawkowe, jakie widuję w okolicy, to pamiątka po owocowych uprawach. Po dworze też niewiele już zostało. Czworaki wyburzone, stawy zarośnięte i stopniowo zasypywane, brukowana aleja także znika. Stoją tam zaś krzyże, które upamiętniają ostatnich właścicieli, zamordowanych podobno przez czerwonoarmistów. Budynek dworu jeszcze stoi i ktoś w nim mieszka, ale odkąd cały teren i zabudowania przejął – w zamian za obietnicę renowacji – deweloper, wszystko chyli się ku nieuniknionemu. I tak właśnie żelazna ręka wolnorynkowej konieczności dziejowej pogodziła w końcu PGR z dworem i przygotowała teren pod nowoczesne, zdobywcze osadnictwo.
Australię zbudowali osadnicy, rzadko kiedy zresztą dobrowolni. W XVIII i XIX wieku bywali to przeważnie skazańcy, a dla wielu z nich osiedlenie się na końcu świata było jedynym sposobem na uniknięcie stryczka. Tak trafili tam, między innymi, angielscy tkacze. Podstawami ich bytu zachwiał wynalazek optymalizujących zyski mechanicznych krosien, niszczyli więc maszyny i trafiali na zesłanie. Dzisiejszy kapitalizm dba o pozory, więc nikt nikogo nie zsyła pod przymusem. Jednak gdy cena zakupu jest za wysoka, a zdolność kredytowa za niska, trafisz w końcu do Australii. Tutaj też poszukasz mieszkania do wynajęcia, gdy jesteś – cytuję zasłyszane – „gdańskim słoikiem”.
Południe Gdańska jest tanie, a żeby było jeszcze tańsze – buduje się od kilkunastu już lat jak najwięcej. Domy pochłaniają polodowcowe wzgórza, zagajniki, wciskają się pomiędzy stawy i strumienie. Tam, gdzie znika natura nie powstaje jednak z konieczności cywilizacja, a gdzie buduje się domy, tam niekoniecznie jest miejsce dla ludzi. Nikomu rozsądnemu nie trzeba już dziś tłumaczyć, że deweloper nieprzymuszony do zadbania o potrzeby mieszkańców zabuduje każdy centymetr kwadratowy czymś, co może szybko sprzedać i zapomnieć. Ponieważ przymuszany nie był i nadal nie jest, trudno się dziwić, że w Drugiej Australii najwięcej jest domów i parkingów, bardzo dużo sklepów, ale bardzo mało publicznych przedszkoli, szkół i bibliotek. Największymi instytucjami publicznymi w okolicy są, co niezwykle wymowne, komunalny cmentarz oraz miejska spalarnia odpadów.
Na ironię zakrawa, że takie właśnie inwestycje miejskie znalazły się tam, gdzie tak wiele rodzi się i rośnie dzieci. Kiedy schodzę na parter, zawsze muszę przeciskać się korytarzami, bo pełno tu wózków dziecięcych, rowerków albo sanek, hulajnóg i czego tam jeszcze potrzeba maluchom – trudno tu uwierzyć, że w Polsce mamy jakiś demograficzny kryzys. To samo wynika z wiosennych i letnich obserwacji na nielicznych placach zabaw – w Australii brakuje wielu rzeczy, ale dzieci jest wcale niemało. Zwykle zresztą są to mali ludzie, którzy chodzą już lub zaraz pójdą do szkoły.
Do tej grupy zalicza się także nasz młodzieniec. Jeszcze w wakacje myśleliśmy, że lada moment wyślemy go do szkolnej zerówki, bo jest do tego zupełnie gotów. A my – nawiasem mówiąc – całkiem chętnie zdejmiemy z domowego budżetu kwotę kilku tysięcy złotych rocznie, jaką pochłaniało prywatne przedszkole. Upatrzyliśmy sobie nawet publiczną szkołę, do której będzie chodził, bardzo niedaleko – w warunkach australijskich mniej niż dziesięć minut pieszo to po prostu główna wygrana na loterii. Niestety, okazało się, że rejonową szkołą jest nie ta za górką, ale ta o dwa kilometry stąd. W dodatku polska edukacja została w międzyczasie poddana kolejnej „naprawie”, a takie zabiegi w Polsce oraz w Drugiej Australii powodują głęboką niewydolność całego systemu edukacji. Głęboką na tyle, że ktoś o odpowiednio wyczulonym słuchu mógłby usłyszeć, jak właściciele szkół niepublicznych otwierają szampany, bo umordowana chaosem, niepewnością i tłokiem klientela w końcu znajdzie drogę do ich placówek. A placówki te, których i u nas nie brakuje, mogą już wkrótce zaliczać się do największych beneficjentów programu 500+.
Przy okazji poszukiwań szkoły dowiedzieliśmy się, że w centrum Gdańska dzieci jest mało, za to miejsc w szkołach całkiem sporo. Rodzice, którzy, jak przystało na mieszkańców niedomieścia, codziennie dojeżdżają do pracy do metropolii, będą więc szukać miejsc jeśli nie w prywatnej szkole, to w publicznej podstawówce. Obydwa rozwiązania będą miały podobny skutek – dodatkowo osłabią społeczne więzi w sąsiedztwie, które sąsiedztwem jest tylko z nazwy. Nie może być inaczej tam, gdzie tyle jest ogrodzeń, a brakuje ławek, tyle jest parkingów, a tak mało placów. Przecież z niedostatku dospołecznej przestrzeni, miejsc spotkań, wynika w dużej części to, że gdańscy Australijczycy pozostają „samotnym tłumem”.
Pisząc to, przypominam sobie pewną szkolną czytankę. Nie pamiętam, do której klasy był to podręcznik, na pewno jednak z takiego samego trzydzieści parę lat temu uczyli się moi rówieśnicy w podstawówce. Tekst opowiadał o tym, jak uczą się dzieci w Australii. Na odległość, drogą radiową lub telewizyjną, nie znając się nawzajem – chodziło zapewne o dzieci z australijskiego interioru. Pamiętam, że nie brakowało w czytance zachwytów nad możliwościami oferowanymi przez nowoczesną, jak na owe czasy, technologię komunikacyjną. Pamiętam i to, że dla PRL-owskiej, znającej się z podwórka, dzieciarni miejskiej były to sprawy wyjątkowo egzotyczne. Dziś obawiam się, że mieszkańcy terenów niedomiejskich zaznają tej egzotyki codziennie. Nasze dzieci nie będą już potrafiły wyobrazić sobie innego świata społecznego niż ten, w którym żyje się osobno, bo tego uczą się od kołyski: w swoich fotelikach samochodowych, w odległych od miejsca zamieszkania przedszkolach, bibliotekach i domach kultury.
Myślę więc, że oprócz – chaotycznie prowadzonej – polityki prorodzinnej potrzeba nam wreszcie polityki prospołecznej. Takiej, gdzie publiczne środki przeznacza się na publiczne inwestycje, pełniące funkcję ośrodków życia społecznego. Taką rolę z istoty swojej pełni szkoła, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach – staje się miejscem spotkań, zabawy, uczestnictwa w kulturze. Gdy takiego ośrodka zabraknie, jedynym liczącym się centrum społeczno-kulturalnym pozostaje parafia, a uwagę tę dedykuję wszystkim świeckim wolnomyślicielom, którzy liberalnie nie lubią państwa. Lekcja Radia Maryja nadal nie została przez was odrobiona.
Kiedy więc miałbym już podchodzić do pracujących na opuszczonej budowie robotników, powiedziałbym, że może lepiej budować z głową, to znaczy odpowiedzialnie. Prywatny inwestor nie musi się jednak przejmować takimi rzeczami. Tak pewnie zachowa się i ten, który niedokończone osiedle podnosi z ruiny. Nie zapobiegnie jednak ruinie społecznej kilku domów w szczerym polu. Dlatego troski i odpowiedzialności oczekiwałbym raczej od samorządów, zaś od państwa na szczeblu centralnym – przemyślanej strategii rozwoju dla takich pomników wolnorynkowej anarchii jak nasza Australia.
Myślę też, że jest to jedno z zadań, jakie ma do rozwiązania w Polsce społeczna lewica. Kulturalnie i edukacyjnie wykluczani mieszkańcy podmiejskich osiedli już dziś głosują nogami. Niektórzy dojdą do przekonania, że zbawi ich edukacja prywatna – świecka lub wyznaniowa – bo państwo znowu ich zawiodło. Ci najpewniej będą dla lewicy społecznej straceni, więc najwyższa pora, by pobudzić do życia, choćby i polityczne, ruchy niedomiejskie. A na zakończenie jeszcze jedna uwaga: niezależnie od kwestii politycznych trzeba się liczyć z tym, że Australia (nie tylko ta gdańska), gdy pozostawić ją samą sobie, będzie dryfowała w kierunku gettoizacji. Wtedy, jak w przypadku francuskich banlieus, będzie to już problem nas wszystkich, którzy wybudowaliśmy sobie na północy globalne Południe.