Amezri

·

Amezri

·

Myślę, że najlepiej jest wrócić do Raqqi i wziąć busa do Hama. W Rasafeh nie ma nic, same ruiny i bardzo, bardzo biedna wieś. Jeśli poprosisz, możesz coś zjeść i przespać się u kogoś pod samymi ruinami. Zapytaj dzieci.
Odpowiedź niejakiego zincou na pytanie o podróżowanie po Syrii na forum przewodnika turystycznego Lonely Planet,
9 marca 2011 roku, tydzień przed wybuchem rewolucji

1
Przepraszam za tak trudny tytuł. Ale miejsca nie wybierają nazw, a ludzie miejsc, poprzez które majta ich los, i które naznaczają. Amezri leży wysoko w Atlasie, w suchych marokańskich górach i było idealnym miejscem, by przejść na islam. Postanowiliśmy przejść całe pasmo w poprzek z zachodu na pustynny wschód. Szliśmy z zeszkapiałym Berberem i jego jucznym osłem. Berber nazywał się Mohamed. Szedł kawałek przed nami, czekał i gdy ujrzał nas wyłaniających się zza czerwonej skały, ruszał dalej. Za którymś zakrętem przystanąłem – Mohamed klęczał na potężnym płaskim głazie tuż przy ścieżce i oddawał pokłon Allachowi. Osioł stał tuż za nim z opuszczoną szyją zwróconą też w stronę Mekki.
W którymś momencie skończyły się słupy z prądem. Nocowaliśmy w małej wsi, jeszcze przed przełęczą, z glinianymi chałupami wtopionymi w ochrowe ciężkie zbocza. Wieczorem pasterze jak z nieba zsuwali się po pionowych żwirach, w ogóle nie podpierając się rękami, otoczeni rojami czarnych kóz. Muezzin z małego wiejskiego meczetu śpiewał o zachodzie słońca, gdy ostatnie krzyki dzieciarni rozbijały się jak szkło o dno czarnej doliny, ale dopiero przed świtem wybrzmiał jak należy, wprowadzając człowieka w stan nieosiągalny zwykle ani przez sen, ani przez wódkę, ani przez modlitwę. Kolejnej nocy ktoś zrobił to samo, ale potężny krzyk niósł się gdzieś z bardzo wysoka, nie wiadomo skąd, aż zrozumiałem, że dobiega z przełęczy na samej grani pod żyłami gwiazd, pękając na rozrogu góry i niosąc wzdłuż dolin bezapelacyjną nowinę o właściwym porządku rzeczy.
Dopiero potem – chyba czwartego dnia – było Amezri. Tuż powyżej wioski kobiety przerywały na nasz widok pranie w drewnianych baliach. Domy tonęły w ciemnozielonej oazie. Trafiliśmy na Id Al Fitr, koniec ramadanu, a więc wielkiego islamskiego postu, najważniejszego święta w roku, trwającego trzy dni, gdy w dół nie jeździ żaden transport. Po południu jeszcze gdzieś za górą zawarczał silnik, ucichł, przybrał mocy, znów ucichł i w końcu przechylona beżowa maska kamaza wyłoniła się zza skały. Z samochodu wyskakiwali wąsaci Berberowie ubrani w beżowe swetry z wzorkami i mokasyny z łuskami, i zmierzali do swoich rodzin. Wieczorem bordowe, ale lekkie chmury rozproszyły nasycone, miedziane światło, wyciągając z roślinności zupełnie nieziemski odcień. Potężna ściana góry do złudzenia przypominającej Lodowy od Jaworowej, wpadła w ciepły metaliczny fiolet. Ponad wioską rozpostarła się wielka tęcza. Niewykluczone, że w podobnych okolicznościach Mahomet doznał objawienia, bo stało się to w czasie wędrówek po górach. Uroczyście ubrani i pachnący ludzie wyszli z domów. W naszym kierunku zmierzał stary człowiek odziany w śnieżnobiałą szatę. Zanim przywitał się z ciepłym, niepojęcie serdecznym uśmiechem, kilka młodych osób ucałowało go w rękę. Wszyscy ściskali się i pozdrawiali, rzucając w naszą stronę błyski raz oczu, raz zębów.
To właśnie wtedy – w Amezri – po raz pierwszy przyszło mi do głowy, by przejść na islam.

2
Aby to uczynić, o ile mi wiadomo, wystarczy szahada, wyznanie wiary poprzez wypowiedzenie słów: „Zaświadczam, że nie ma Boga prócz Jednego Boga prócz Allacha i zaświadczam, że Muhammad jest Jego Wysłannikiem”. Ponoć nie potrzeba do tego świadków, choć zaleca się ich obecność. Oczywiście mówię tu o niewypowiedzianej myśli, jednej z tych, które swawolnie fruwają po naszych głowach.
Nie potrafię jednak patrzeć obojętnie na tysiące Europejczyków, którzy niczym backpackerzy zmierzają przez Stambuł z przewodnikiem dżihadistów w smartfonie na swoją pielgrzymkę do Państwa Islamskiego. Śledzę w prasie losy kolejnych z nich, lecąc do Kairu dowiaduję się o śmierci Maksymiliana R., blond cherubina z Pomorza, który padł w walce gdzieś na froncie północnego Iraku, wciąga mnie jak kryminał historia Krystiana Ganczarskiego z Gliwic, który dostarczał leki na cukrzycę Osamie bin Ladenowi. Większość zdaje się być tam wiedziona naiwnymi myślami, ale żyję niemal z pewnością, a może i trochę się tego obawiam, iż są wśród nich tacy, którzy swój wybór potrafią uczciwie uargumentować.
Spotkanie z muzułmaninem – piszę o tym na bazie swoich doświadczeń – jest jeszcze bardziej wymagające niż dialog wierzącego z niewierzącym na gruncie chrześcijańskim. Polski wierzący może niewierzącego zlekceważyć albo spróbować zrozumieć, niezwykle rzadko jednak posądzi go o nieracjonalność. Dla muzułmanina – coś mi się wydaje – istnienie Boga nie jest nawet kwestią wiary, jest oczywistością, a sam Stwórca istotą racjonalności. Jesteś człowieku, ślepy? – trzyma cię mocno za rękę Ahmed w algierskim Djanet pod granicą libijską, nie chce jej puścić, bo oni tak mają, i pyta: Nie widzisz? Rzucasz nasiona bobu do ziemi, a one kiełkują…
Oczywistość istnienia takiej konieczności tworzy unikalną wspólnotę. Nie chciałbym się powtarzać – bo sprawę opisałem pokrótce w „Południu” – ale niech siła obrazów usprawiedliwi pewną wtórność. Tuż przed wymarszem w Atlas staliśmy pod meczetem Kutubijja w Marrakeszu. Znów trafiliśmy na duże święto związane z ramadanem. To czas, gdy jeść i pić można dopiero w nocy. Gdy zajdzie słońce, ludzie dzielą się jedzeniem. Biedacy mogą wtedy raz w roku spróbować dobrych potraw. W ciągu dnia na placu Dżemaa el-Fna złaknieni spryskiwali twarze z dozowników. Wieczorem na wielki, muskany zielonym światłem meczetu plac ściągały zewsząd tłumy. Wszyscy dostojni i pachnący po kąpieli w hammamie, a świeżość podkreślała nieskalana biel wykrochmalonych szat. Smagli i zdrowi, dobrze zbudowani, stopy wielkie w skórzanych sandałach, umięśnione łydki. Rozproszeni turyści z Zachodu stali przy barierkach i pstrykali foty, nie budząc żadnego zainteresowania wiernych. Wyglądaliśmy przy nich marnie – różowawi, pokraczni, w plastikowych japonkach, z krostami i z goleniami jak kołki osinowe. Przed nami tysiące ciał zlały się o zachodzie słońca w regularny wzór jak ornamenty na ścianach, które w tym samym momencie oddawały pokłon dotykając ziemi czołem, a gdy naraz ryknęli, przeszyły nas ciarki. Duch muzułmańskiej wspólnoty, ummy, dosłownie promieniował. Byłem zazdrosny. „Bo gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich”? Nieszczelna jest szpara między dobrem a złem: czułem, że wystarczy podmuch, by roznieśli nas w pył. Nocą obudził nas śpiew muezzina z meczetów całego miasta, zwielokrotniony i nieludzki, spajający jawę i sen.

3
Idą w naszą stronę. Idą. Gdy ten tekst ukaże się w druku, będzie styczeń, a więc do Polski dotrą pewnie pierwsze grupy uchodźców. Na długo zanim media obiegły obrazy z Bałkanów, na trzy-cztery miesiące wcześniej znajomi donosili mi z Macedonii: idą. Idą czarne objuczone tłumy, idą gęsiego, idą przed siebie i jak węże wślizgują się na Bałkanach w doliny Gór Przeklętych prowadzące na północ. Jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.
Może to nauczka, by wyobraźnia przygotowała umysł na podobne obrazy na polskiej ziemi: czarne węże wyłaniają się z mroku Pienin i wypełzają na osłonecznione łąki pod Trzema Koronami. Trzymają przed sobą iphony z nawigacją i zmierzają na Zakopiankę, na niebie fruwają drony z kamerami i błękitny TVN24. Odlatuje dalej, bo kolejny oddział napiera wprost od południa, okrążywszy Tatry i majaczy na prześwietlonym plateau Podhala. Od Bieszczad i od Gorlic, zmierzają na północ, w kierunku Bałtyku, który Ibrahim ibn Jakub nazywał Oceanem. Rozbijają się przy drogach pod billboardami z napisem „I love Poland”. Idą przez wsie, które ożywają po raz pierwszy od lat i na simpsonach wyjeżdżają wsiowe chłopaki oderwane od fejsbuka. Parkują jak dawniej na przystanku, spluwają łupinkami słonecznika, które kleją im się do warg i łypią z byka na czarnych. W oknach stoją stare zmęczone kobiety z tłustymi włosami i z grubym szkłem na oczach – i odmawiają różaniec. Muzułmanie pod oknem czynią to samo na swojej subhie, wygląda podobnie. Zmęczeni przysiadają na ławce przed domem i podchodzi do nich jako pierwszy Zygmunt, który zna w językach obcych „Jawohl” i „ok”, i z wyciągniętymi rękami, z głupkowatym uśmiechem zdradzającym trochę ciekawość, trochę współczucie, a trochę strach, wypowiada na zmianę te słowa. Ale to trwa krótko. Zza wysokiego muru z piaskowca wybiega z siekierą Marian i przegania ich, drąc się: Wypierdalać mi stąd, kurwa jego mać, brudasy. Jego syn pracuje w Anglii i powtarza, że ciapaty to ścierwo. Dlatego rozbijają się dalej za wsią, na pochyłym zboczu pod osamotnionymi topolami. Prawie jak dawniej Cyganie, ale jest ich więcej. Cyganie byli jednak inni. Przemierzali swoimi starymi merolami wiochę, czasem coś podpieprzyli, ale generalnie cechowała ich ulotność – gdy tylko gruchnęła na szkolnym wieść, że się pojawili, zrywaliśmy się na składaki i motory, ale na skraju wsi zostawał po nich już tylko podmuch, lekki smród benzyny.
Gdy zachodzi słońce, zaczynają się modlić. O świcie babka Kłobuszowa przynosi im w koszyku ser, jabłka i chleb, żegna się i odchodzi.
Patrzę na uchodźców w telewizji i poznaję typy, z którymi zadawałem się przez całe lata tam, w ich krajach. Słońce i biel. Czarne, gęste jak wełna, lśniące włosy, modne okulary, obcisłe, często modnie poszarpane dżinsy i białe adidasy, za duże plastikowe klapki, puchowe połyskliwe kurtki albo pstrokate bluzy. Inaczej ci starsi – spodnie w kant, skórzane trepy, wciągnięte w spodnie koszule, na nie swetry i ciepłe, brązowawe marynarki. Kobiety w chustach, zza których błyszczą czarne przenikliwe oczy. Obracają w dłoniach smartfony, jakby obojętni na świat, gdy letni skwar odcina zbawiennie umysł, bo praca w takiej temperaturze skutkuje czymś, co uczeni nazywają syndromem stresu z powodu upału, i co grozić ma coraz większej populacji świata z racji globalnego ocieplenia. Jakby ciut obojętni, bo brakuje języka, by opisać doświadczenie pokolenia odciętego od korzeni swojej cywilizacji epoką kolonialną, a jedyną drogę do powrotu do niej proponuje Państwo Islamskie.
Od czerwca do września ubiegłego roku nie przeczytałem ani jednej książki i nie napisałem ani jednego zdania. Między innymi dlatego się z nimi solidaryzuję. Z wszystkimi pozbawionymi chłodu, w którym może pracować umysł. Ze wszystkimi wsiami i miasteczkami, których mieszkańcy nigdy nie widzieli niczego innego, a dywan w sieni przywołuje marzenie o ogrodzie, wodzie, a więc raju. Ubiegłą jesienią liście wydzieliły u nas po raz pierwszy ostro żółtą barwę, bo nigdy jeszcze nie było takiego lata. Słońce paliło od świtu, wentylatory klekotały całą dobę. Z ulic zniknęli ludzie. Koło południa na podwórku można było jeszcze tylko dojrzeć dzieci, ale chwilę potem znikały i one. Faceci pod sklepem kucali podparci pod ścianę w wąskim pasku cienia, ale kreska żaru przypalała im już palce u stóp, które bezcelowo podciągali pod tyłek.

4
Skłamałbym mówiąc, że nie planowałem wyjazdu do Państwa Islamskiego. Sprawdzałem na forach globtroterów, czy ktoś nie wpadł na tak „kozacki” pomysł, byłem przekonany, że komuś w tym towarzystwie strzeliło to do głowy, ale się zawiodłem. Państwo Islamskie doprowadziło do precedensu – nie akceptuje żadnych dziennikarzy, którzy do tej pory cieszyli się na frontach wojennych jako taką autonomią. John Cantlie, brytyjski korespondent, jest podobno ostatnim żywym zakładnikiem, ale czy nadal żyje, pewności nie ma. Islamiści wykorzystywali go w serii filmów, które mają prezentować ludzkie oblicze IS – Cantlie popyla po Mosulu na motorku na tyle z odzianym w czerń rozbawionym brodatym grubasem z kałachem i jak w programie na Discovery Travel, przymuszony, ale z uśmiechem i dobrze zagranym przekonaniem na ustach opowiada o normalności, jaką zaprowadzają bojownicy Państwa Islamskiego. Wygląda to na tragikomedię. Tyle że tam naprawdę wszystko przedstawia się w miarę normalnie jak na współczesne jądro ciemności. Jeżdżą żółte taksówki, wyją autoalarmy, na bazarach tłok, nowa tablica z zakwefioną kobietą z informacją o karach za nieprzestrzeganie nowych reguł ubioru na pierwszy rzut oka nie robi specjalnej różnicy. Tylko podobno ceny znacznie wzrosły. Oficerowie religijni snują się po ulicach, poklepują ludzi i bratersko ściskają ich dłonie. Ze szczerymi uśmiechami na twarzy wyglądają na oddanych i lubiących ludzi. Zaniedbując polską prasę, przeglądam też ich czasopismo „Dabiq”, które można sobie ściągnąć w pdfie z internetu. Przypomina grafiką uboższe polskie Logo, choć gdy się dłużej przyjrzeć, widać amatorszczyznę. Ogłaszają tam zwycięstwa na froncie, sprawiedliwość rządów i wprowadzenie swojej waluty. Jedynym obcokrajowcem, który przebywał tam legalnie, był niemiecki dziennikarz Jürgen Todenhöfer. Jakimś cudem uzyskał glejt od samego kalifa, islamiści zachowali się honorowo. Schudł tylko paręnaście kilo, a bardziej bał się amerykańskich dronów, które fruwały nad głową.
Dlatego wtedy po raz drugi przyszło mi przez myśl, by przejść na islam i dołączyć do grona awanturników, którzy udając muzułmanów, a więc popełniając grzech zagrożony karą śmierci, przenikali do zakazanych miast jak jeszcze przed wiekiem niebieski Szewszewan w marokańskich górach Rif. Oczywiście znów przywołuję przelotną i nieuzewnętrznioną myśl. Dlatego zostało mi YouTube. Nie można się od tego oderwać, bo realność nagranych kadrów ścina się z wrażeniem fikcyjności. Chodzą z mieczami, które wbijają w ziemię, krzycząc, że zaprowadzą na niej prawo szariatu. Dzieci w syryjskim Raqqa nabierają wspomnień, biegając pod wysokim płotem z nadzianymi na jego ostrza ludzkimi łbami żołnierzy Asada – niejedna literatura na tym wyrośnie. Gdy zdobyli to miasto, na czołgach posadzili miejscowych chłopców. Widać, że ci poczuli moc, ten dzień jest ich, ich odtąd są podwórka, innego świata nie ma. Grubasy w cyjanowych koszulkach wyglądają jak gówniarze z koledżu w USA. Dziesięciolatek oznajmia do kamery, że chce dołączyć do bojowników, by zabijać z nimi wszystkich niewiernych. Na placu tłum krzyczy „Allach Akbar!”: egzekucję na zdrajcach wykonują mężczyźni w czarnych kominiarkach, białych adidasach i spodniach w trzy paski. Wieczorem organizują tam wiec, wygląda to prawie jak festyn, nabijają się nawet z jakiegoś nawiedzonego karła, tłum parska śmiechem, w tle śmigają taksówki i jarzą się przydymione światła blokowisk – gdyby tylko nie te dzieci z kałachami jako ochroniarze. Jednego filmu nie da się już oglądać – na środku idealnie płaskiej pustyni patrol islamistów zatrzymuje syryjskich kierowców ciężarówek. Stanęli ciut dalej niż wypadało. Brodacz testuje ich wiedzę religijną. Jeśli okażą się szyitami, będą problemy. Tłumaczą, że są sunnitami z Homs. Brodacz ogląda ich dowody osobiste. Już odchodzą, już wracają do wozów, gdy brodacz mówi stop: Jak sprawdzę, że jesteście sunnitami? Pyta ich o liczbę uklęknięć przy modlitwach rannych, południowych i wieczornych. Nie potrafią odpowiedzieć, tłumaczą, że są tylko kierowcami, zarabiają na życie, ale brodacz wyciąga ich na środek drogi i rozwala kałachem.
Te klipy wciągają, bo emanując najczystszym złem, budują w wizji zglobalizowanego świata poczucie istnienia w realu wyczuwalnej granicy, za którą zapada się przestrzeń. Zło staje się niemal namacalne i zasysa. Wzrok ściąga błękitne idealnie czyste niebo.
Nocą widać tam pewnie dużo gwiazd. Muszą przypominać razem konstelację, przedmiot. Raz, że pustynia i przejrzyste powietrze, a dwa, że odkąd przez region przetoczyła się wojna, brakuje żarówek. Długo przyglądałem się zdjęciu satelitarnemu, które pokazuje zmiany w zanieczyszczeniu sztucznym światłem. Na terenie Syrii widnieje czarna dziura.
Podobno białych ochotników wywożą czasem na obozy szkoleniowe. Palą ogniska i dużo rozmawiają. Opowiadają, że brodacze są dla nich niezwykle ciepli i ojcowscy. Rozlewają dla wszystkich miętową herbatę ze srebrnych dzbanków i karmią. Człowiek wreszcie ma okazję z kimś po ludzku posiedzieć i pogadać. Ma się wrażenie, że jest się wewnątrz czegoś, a nie na zewnątrz. Że znowu jest paka. Dziś, paradoksalnie, co do zasady większe bezpieczeństwo w wielkim świecie daje bycie z islamistami niż z Europą. Niektórym zawsze lżej być po stronie tych, co mogą uciąć łeb. Donoszą, że dbają o swoich ludzi, rozwożą darmową żywność i wodę. Ludzie robią tam to, co mówią. Jak post, to post – ludzie ćwiczą dyscyplinę ducha, a wieczorami siadają wspólnie przy stołach z rodzicami, dziadkami i wujostwem. Uczą białych modlitwy. Gdy neofici z chrześcijańskich klęczek pochylą się w naturalnym odruchu do przodu i upadną głową do ziemi, pojmą doskonałość tego aktu, aktu poddania. Islam znaczy uległość.

5
Pewnie właśnie tam gdzieś w górach opowiadają im o przeszłości, którą wskrzesza nowy kalifat Państwa Islamskiego. O czasach, gdy prawo Allacha i sprawiedliwość obowiązywały od Samarkandy po Kordobę. Gdy wiadomość w poprzek całego Maghrebu docierała nad Atlantyk w jedną noc wzdłuż linii ribat, położonych na wzgórzach wież – można wyobrazić sobie, jak wyglądałoby to z satelity: światełko zapala się gdzieś nad Kairem i przeskakuje jak pchełka aż po Tanger. Kawałek na północ jest już Andaluzja z Kordobą.
Gdyby wtedy – w końcu pierwszego tysiąclecia po Chrystusie – istniały mapy light pollutioni, światło promieniowałoby tylko z tej części świata, bo już wtedy ulice miasta oświetlały publiczne latarnie. Na sinej okrągliźnie obracającej się Ziemi o wschodzie słońca wybłyskały rzeki, ośnieżone szczyty i minarety Kordoby. Mieszkało w niej pół miliona ludzi, gdy parotysięczny Londyn spływał strugami szczyn, a Słowianie ciepali za siebie obgryzione kości w kurnych chyżach dzielonych z bydłem. Były w niej kanalizacja, tysiące willi z kunsztownymi maszrabijamiii, pięćdziesiąt szpitali, dwadzieścia trzy szkoły wyższe, apteki i parę tysięcy łaźni, w których wisiały obrazy. Żyli w nim w harmonii muzułmanie, Żydzi i chrześcijanie. O świcie ożywał wielki bazar, który zapełniali pachnący ludzie. Handlarze wozili po brukowanych uliczkach na wózkach tafle lodu zamrażane w górach na wietrze i trzymane w specjalnych ziemiankach głęboko pod ziemią. Wozy z wołami czyściły chodniki. Ze sklepu z perfumami wypływała woń szarej ambry. W dzielnicy papierników wytwarzali pergamin z gazeli i fenków. Dzieci pluskały się w fontannach z krystaliczną wodą. Nadzorcy sukuiii pilnowali porządku, uczciwości i traktowania zwierząt. Wyznaczeni urzędnicy podlegli kadiemu, islamskiemu sędziemu, dbali o standardy irygacji. Nawozili pola siedmioma rodzajami nawozów – końskim, ludzkim, z odpadów, bydlęcym, gołębim, popiołem z toalet i mieszanką ziemi i ziół, dlatego rolnicy osiągali sześć ziaren z jednego, dwa razy więcej niż na terenie dzisiejszej Francji. Wprowadzili uprawy trzciny cukrowej i palm. Sadzili gaje oliwne i Andaluzja wyrosła na największego eksportera oliwek na świecie. W pałacach automatyczne umywalki, przy których manekiny podawały ręczniki. Wieczory były orzeźwiające i rześkie. Z oświetlonych patio niosły się czysto śmiechy i muzyka.
Kordoba świeciła blaskiem islamskiego imperium rozciągającego się od Chin po Andaluzję, wielkiego islamskiego domu, Dar al-islam. W kwitnącej Andaluzji muzułmanie ujrzeli obiecany raj. Ale na pustyniach Azji i Afryki jak żyrandole świeciły nocą oazy. Wielkie żaglowce ze sklepami, jadalniami i pralniami pływały z setkami pasażerów po morzach. Na sukach płaciło się listami kredytowymi. Na soczystych polach bawełny uwijali się ludzie pokryci skrzącym puchem. Latem bogate rodziny wyjeżdżały z namiotami na biwaki pod miasta. Szachiści otrzymywali pensje od kalifa. W rzekach organizowali zawody pływackie. Wędrowni lekarze przemierzali kraj i leczyli wiernych. Pod koniec IX wieku ar-Razi stworzył encyklopedię chorób i alergii, którą tysiąc lat później nazwano katarem siennym. Chirurg z Kordoby Abu al-Kasim napisał trzydziestotomową encyklopedię, w której narysował setki wynalezionych przez siebie narzędzi. Biblioteka w Kairze liczyła półtora miliona tomów. W Kordobie sam katalog składał się z czterdziestu czterech tomów, a w mieście prawie wszyscy potrafili czytać. Zdobywanie wiedzy było nakazem Mahometa: w domach mądrości i uniwersytetach kwitły matematyka, geografia i astronomia, a dzięki uczonym i filozofom arabskim, jak Awicenna czy Awerroes, przetrwała wiedza starożytnych. Z Kordoby wyruszali w świat islamscy podróżnicy, do Kordoby ściągali studenci z całego świata. Z dwumilionowego Bagdadu, miasta zbudowanego na planie koła, przybył słynny Ziryab, poeta i muzyk, który w 822 roku objął stanowisko naczelnego animatora kultury w pałacu kalifa. Kordoba kwitła jak jej ogrody: Ziryab założył pierwsze na świecie konwersatorium muzyczne, przywiózł do Europy lutnię i skórzane meble, zamienił ciężkie srebrne lub złote naczynia na szkło, wprowadził modę na krótkie fryzury, kosmetyki i mycie zębów, zwyczaj zmiany strojów w różnych porach roku i tradycję trzyczęściowego posiłku złożonego z zupy, drugiego i deseru doprawionego nieznanymi w Europie przyprawami Wschodu. Mógł być świadkiem pamiętnego wydarzenia. W 852 roku, pięć lat przed jego śmiercią, od rana miasto wrzało, gdy rozeszła się wieść, że niejaki Armen Firman postanowił zamienić się w ptaka. Pod wielkim meczetem stały tłumy, gdy Firman pojawił się na górze jak ćma w oślepiającym słońcu. Firman, obserwując ptaki, przypiął do ciała zaprojektowany przez siebie kostium z bawełny i drewnianej konstrukcji imitującej skrzydła. Skoczył i hamując lot prototypem spadochronu wylądował na ziemi, tylko trochę się obijając. Podobno wśród widzów był ibn Firnas, człowiek orkiestra – geniusz, wynalazca, fizyk, inżynier, poeta i muzyk. W 875 roku postanowił sprawdzić swój wynalazek. Do drewnianych skrzydeł zamontował naturalne pióra i skoczył ze wzgórza Jabal Al-‘Arus. Świadkowie twierdzili, że unosił się w powietrzu dobre dziesięć minut, aż zaczął spadać, coraz szybciej, ledwie uchodząc z życiem i z wnioskiem, że do pełnego sukcesu zabrakło właściwego ogona, który spowolniłby upadek. Świat czekał prawie tysiąc lat aż kolejny śmiałek, osmański Turek, powtórzył wyczyn kordobańczyka, rzekomo frunąc nad Bosforem.
Kordoba nie zostałaby perłą muzułmańskiej i światowej cywilizacji, gdyby nie ścisłe podporządkowanie życia w mieście prawu islamskiemu egzekwowanego przez kadich, muzułmańskich sędziów.

6
Dziś kadi odzyskują swój dawny prestiż na ziemiach Państwa Islamskiego w zupełnie innych okolicznościach. Kadi wydaje wyroki na podstawie prawa ustanowionego mocą Koranu, doktryny i lokalnego prawa zwyczajowego. Ich rola była niegdyś ogromna w społeczeństwach arabskich, zmalała w epoce kolonialnej wraz z wchłonięciem w systemy prawne państw arabskich europejskiego prawa. Od tamtej pory sądzą głównie sprawy z zakresu prawa rodzinnego czy testamentowego, podlegające prawu religijnemu.
Europejscy prawnicy długo uważali wyrokowanie kadiego i prawo islamskie za prymitywne. Jedyną podstawą jego decyzji wydawało się „widzimisię”, bo trudno mówić o logice, gdy w sytuacjach niemal identycznych wydawał dwa skrajnie różne wyroki. Do momentu aż w końcu lat osiemdziesiątych XX wieku pracy kadiego nie przyjrzał się amerykański antropolog Lawrence Rosen. „Chrześcijaństwo jest religią miłości” – pisze za Malise Ruthven w swojej książce z 1989 roku „The anthropology of justice. Law as culture in Islamic Society”, na której opieram cały wywód. I dodaje: „Islam to religia sprawiedliwości”.
Rosen wyjechał w góry Atlas, w których leży Amezri. Dopiero po długich obserwacjach pracy kadiego zrozumiał, że jego wyroki cechują nie przypadkowość i uznaniowość, lecz logika, którą nazwał logiką konsekwencji.
Aby to pojąć, trzeba wpierw zrozumieć, że społeczeństwo marokańskie przypomina żywą sieć. W centrum jego życia – pisze Rosen – nie stoją grupy korporacyjne, jak rodzina, wieś czy plemię, a indywidualny człowiek, który odkąd wstępuje w dorosłe życie, buduje swoje miejsce w sieci na drodze następujących po sobie społecznych kontraktów. Rozumiał to T. E. Lawrence, który pisał: „Arabowie wierzą w ludzi, nie w instytucje”. Życie jest bazarem, którego porządku pilnują przepisy prawa powstające w efekcie długich negocjacji społeczeństwa. Zadaniem kadiego jest przywrócenie zwaśnionym stronom zachwianych warunków negocjacji, jakie obowiązują na bazarze, a nie ustalanie za nich warunków każdego niepowtarzalnego kontraktu. Kadi dba więc, by nie wykraczać poza wyznaczone prawem ramy umów, jeśli takie zostają naruszone, ale nie wskazuje ani ich formy, ani treści.
Już sama rozprawa wygląda zupełnie inaczej. Kadi pozwala stronom na początku na swobodną wymianę zdań i obronę argumentów, co oczywiście często zamienia się w kłótnię. W Maroku, podobnie jak na Bliskim Wschodzie, Arabowie rozumieją naturę ludzką jako napiętą grę między racją – aqel a pasją – nafs. W każdym człowieku przeważa zwykle któraś z nich i ta proporcja wpływa na ludzkie zachowania. Logiki kadiego nie sposób też pojąć bez zrozumienia idei asel. Sędzia amerykański lub europejski pyta stronę na rozprawie o zawód. Kadi uznaje, że to niewystarczające, bo, owszem, każdy negocjuje swoją pozycję w świecie, ale każdy zaczyna z innego poziomu. Dlatego pyta o asel – pochodzenie, co tłumaczy się też jako „autentyczność”. Kadi utrzymuje, że fikcją jest twierdzenie jakoby wszyscy byli równi, dlatego chce wiedzieć, skąd jest stojący przed nim człowiek, jakie ma koneksje, chce znać jego wypadki życiowe, które nie mają pozornie nic wspólnego z bieżącą sprawą. W systemie europejskim analiza przypadku zawęża się tylko do faktów mających związek ze sporem – kadi, przeciwnie, uważa to za kolejny fałsz. Skupienie na zobowiązaniach, jakie wiążą ludzi, opisuje koncepcja haqq. Haqq oznacza „obowiązek”, „dług”. Jesteśmy skazani na niezliczone interakcje z ludźmi, które obracają się albo w dług, albo w wierzytelność. To one tworzą jedyną namacalną rzeczywistość, a jeśli są rzeczywiste, to są prawdziwe, a bronić prawdy jest zadaniem prawa. Kadi, stosując prawo, stwarza fakty, kreuje rzeczywistość.
A więc to niepowtarzalny kontekst (hal), w jakim występuje w danej chwili człowiek, opisuje jego charakter. Nie ma dwóch takich samych przypadków. Niepowtarzalny – Arabowie inaczej rozumieją pojęcie czasu. Nie pojmują go ani jako linię, ani koło, lecz „drogę mleczną przypadków”. Czas to zbiór niepowtarzalnych kontekstów, w jakich znajduje się człowiek, które jednocześnie opowiadają o jego relacjach z innymi. Poznać człowieka to znaczy zdobyć informacje o jak największej ilości takich punktów na mapie jego życia. Znajduje to czytelne odbicie w arabskiej sztuce. Arabskie ornamenty to zbiory wyrafinowanych geometrycznych wzorów łączących się z innymi w sieć symbolizującą nieskończoność, dla których mury wyznaczają tylko granicę, a nie dyktują formę każdemu z osobna.
Ponieważ negocjuje swoje miejsce na bazarze życia za pomocą języka, do którego Arabowie przywiązują taką wagę, stąd kadi w kulturze wyrafinowanego słowa pisanego przywiązuje wielką wagę do spotkania twarzą w twarz i bezpośredniej relacji świadka, a także sposobu, w jaki mówi.
Wiedząc tyle, europejscy prawnicy nie potrafili przed Rosenem dostrzec ramy formalnej, korpusu przepisów, w których porusza się kadi, wydając wyroki. Słowem – wydawały im się one kompletnie uznaniowe i głupie. Rosen ją odkrył – kadi nie sądzi po to, by wyrok pasował do poprzednich, by prawo pasowało do prawa. Ramą dla kadiego jest konsekwencja, z jaką jego decyzja wpływa na społeczeństwo oraz na więzi międzyludzkie, a jego zadaniem jest dbać, by nie słabły. Ramą najwyższą jest prawo naturalne dane przez Boga z zasadami moralnymi. Prawo to nic innego jak znak niezmiennej moralności. W tej ramie społeczeństwo w długiej perspektywie wykształca swoje zwyczaje, które same w sobie są znakiem społecznego kompromisu. Jeśli kadi wydaje wyrok sprzeczny z nim, czyni to w sposób właściwy danej społeczności, zwykle wtedy, gdy opinia publiczna godzi się na nową praktykę.
Kadi, inaczej niż w Europie, nigdy nie sądzi intencji, zamiaru, jako odrębnego czynu. Kadi ocenia intencję tylko wtedy, gdy objawi się pod postacią słowa lub czynu; wszystko inne, twierdzi, jest nieuprawnionym domysłem. „Allach kocha tych, którzy ukrywają swoje grzechy” – Rosen cytuje Tradycję Prorocką. Myśli, póki nie znajdą ujścia w formie czynów, pozostają wewnętrzną sprawą człowieka i Boga, a unika się niepotrzebnego chaosu w społeczeństwie. Kadi, inaczej niż sędzia na naszym kontynencie, domniemywa szkodę, jaką zgłasza poszkodowany, a oskarżony musi udowodnić, że jest niewinny. Kadi tłumaczy to zasadą minimalizacji zła – to skuteczniej zapobiega wystąpieniu krzywdy, która rozrywa ludzkie więzi. Kadi zakłada – co wiąże się z przekonaniem powszechnym wśród Arabów – że szkoda wyrządzona przez człowieka wykształconego czy lepiej sytuowanego waży więcej niż ta autorstwa maluczkiego. Krzywda wyrządzona jest funkcją statusu społecznego, a więc znając go, można lepiej i sprawiedliwiej ocenić wyrządzoną szkodę. Prawnik europejski dba o interes klienta, muzułmański wykazuje jego dobro i pobożność.
Kadi sądzi przede wszystkim w imię dobra publicznego, które pojmuje jako troskę o kontynuację, o łatanie dziur pojawiających się na cudownej tkaninie jaką jest społeczeństwo, o zachowanie tego, co istnieje. Każda zmiana służyć może tylko lepszej konserwacji idealnego porządku społecznego ustanowionego przez Allaha. Prawo islamskie nie zna pojęcia osoby prawnej, przypisuje prawa nie instytucjom, lecz zbiorom tworzących je ludzi. W społeczeństwie marokańskim władza – pisze Rosen – jest przez to niezwykle rozproszona.
Prawo islamskie – podsumowuje – pozostaje pragmatyczne i lokalne. Zamiast tworzyć nieprzylegający do życia zbiór przepisów, jest pionowe – wnika w nie, służąc ludziom, a nie fikcji stworzonej przez ustawodawcę. Kończąc swój wywód, Rosen ocenia wady islamskiego prawa, które zrośnięte ze swoją kulturą miałoby oczywistą trudność wpasować się w inne. Troszcząc się przede wszystkim o status quo, posiadałoby trudność w sprawnej redystrybucji dóbr i praw w szybko zmieniającym się świecie. Tam jednak – w obrębie swojej kultury – utrzymuje witalność i wyraz zadziwiająco długo.
Logika, jaką reprezentuje kadi, może być niezwykle inspirująca dla europejskiego systemu prawa stanowionego, które coraz częściej tworzy niewydolne hermetyczne systemy ponad galopującą kulturą; dla którego jedyną ramą dla treści, odkąd doktryna zerwała z tradycją prawa naturalnego, jest zbiór spornych i kruchych reguł formalnych.
Prawo islamskie spogląda nieufnie na zmianę. Kto na tym wyjdzie lepiej, osądzi nieprzewidywalna i coraz bardziej mroczna przyszłość Zachodu. Brytyjscy uczeni ogłaszają, że zostało mu jeszcze sto żniw. Zabiją ziemię chemią i plastikiem. Pszczoły dowożą ciężarówkami na farmy, bo wybili wszystkie zapylacze i jeszcze zarabiają na tym forsę. Dzieci nie znają dziadków, a rodzice wnuków. Te ćpają więcej, odkąd zalegalizowali narkotyki. Mutują, bo faszerują kurczaki antybiotykami. Śmieci walają się po ulicach, po których rzygają półnagie nastolatki. W autobusach przeklinają przy starszych, dla których nie mają żadnego szacunku. Ludzie spotykają się, by patrzeć w swoje smartfony. Banki okradają ludzi, a islam gardzi lichwą (riba – zakaz odsetek) i nie tworzy sztucznego pieniądza. Bank islamski jest dla ludzi i z ludźmi dzieli ryzyko inwestycji. Muzułmanie płacą corocznie zakat – obowiązkowy podatek na ubogich, dwa i pół procenta całości posiadanego majątku. Islam zabrania monopolów. Nie pozwala, by upływ czasu, jak na Zachodzie, legalizował majątek zdobyty niezgodnie z prawem. Islam to religia zielona. Muzułmanie jako pierwsi troszczyli się o prawa zwierząt. Islam dba, by godnie traktować zwierzęta przeznaczone na ubój. Poleca jeść tyle, by zachować siły potrzebne do życia. Tylko Koran wyraża jasno troskę o przyrodę, podkreślając jedność człowieka i natury w mizan – równowadze ekologicznej. Wcale nie każe czynić sobie Ziemi poddanej. Krzywda wyrządzona naturze jest samookaleczeniem. Mury arabskich miast pokrywają niekończące się formy florystyczne, bo muzułmanie nie profanują Allacha jego wizerunkami. Islam to religia umiaru, droga środka między tępym legalizmem judaizmu a utopijną wizją miłości chrześcijańskiej, nijak niezakotwiczonej w codziennym życiu. Walka o ten umiar, nieraz zbrojna – jest koniecznością. Demokracja to głos większości, bez względu na to, kim ta większość jest, i czego chce. Allach jest jeden, jest jednością, Trójca to wymysł. Allach to nic innego jak źródło piękna. Mógł wybrać nicość, wybrał byt.
Tak mógłby tłumaczyć poszukującym oświecony kadi.

7
Póki co w Amezri jest spokój. Najlepiej przyjechać tam wiosną. Skórę pieści ciepły wiatr od pustyni, góry pokrywa biały śnieg, oazy kwitną, a strumienie huczą. Tropiki w czasie naszej zimy wymuszają na Europejczyku zdradę, bo ziemia daje z siebie dużo, by przygotować człowieka na zmianę. Dlatego jeśli późną zimą, to tylko Maghreb, bo to ledwie przeskok w aromatyczną wiosnę.
W lutym 2011 roku raz w życiu gazeta wysłała mnie za granicę. Miałem pojechać na tydzień do Tunezji do miasteczka Sidi Bouzid. W grudniu 2010 roku podpalił się w nim Mohamed Bouazizi, wywołując jaśminową rewolucję, która zamieniła się w Arabską Wiosnę Ludów. Nie przypuszczałem wtedy, że pośrednio jej efektem będzie powstanie Państwa Islamskiego.
Fajna jest taka rewolucja. Jest ogólne przyzwolenie na niechodzenie do roboty i dużo się dzieje. Wszyscy sączą kawę, wystawiają twarze do coraz cieplejszego słońca i gadają. Interes przekąskowy się kręci, orzeszki schodzą jak złoto, ktoś komuś w pysk da, jest o czym mówić. Przypominało to atmosferę jakiegoś Euro z tymi chorągiewkami, banerami i ogólną podnietą. Tak zwanego przewodnika i tłumacza znalazłem pierwszego dnia na ulicy. Aref był młody i jakiś niearabski, spokojny i wyważony. Szybko skaperował kumpla kierowcę, który wsadził za szybę kartkę A4 z wypisanym po arabsku czerwonym flamastrem PRESS, i woziliśmy się chłopacko po mieście. Hotel był za drogi, więc przeniosłem się do noclegowni w ośrodku sportowym. Był zadymiony jak lotnisko w Tunisie. W hali odlotów siedziały setki ludzi w skórzanych kurtkach i paliły papierosy. Wyglądało to smętnie i nieruchawo. Niewykluczone, że wszystkich dopadł syndrom kresu rewolucji, który objawił się identycznie jak koniec mundialu dla milionów kibiców na świecie. Ale najbardziej zadymione były knajpy, w których z pomocą starych, wypukłych ekranów przenieśli się już na „stadion” w Kairze, bo tam rozpoczęły się zadymy.
W Kairze też byłem zimą, czyli wiosną. Bus podjechał nocą do zatęchłego hotelu w wysokiej kamienicy w dzielnicy kolonialnej. Pod wejściem siedział stary Arab i palił ognisko. Noce były jeszcze zimne. Tam czuć ducha Brytyjczyków, jak w Rangunie. Wysokie kamienice przytłaczały niewydolne latarnie i ulice były mroczne i tajemnicze. Na rondach rozchodzą się w rozgwiazdę jak w Paryżu, w kawiarniach stylizowanych na wielką Europę sprzedają przesłodzone, ociekające lukrem słodycze. Gorzej było na poczcie przy placu Ataba. Klasyczne Południe. Była cała odrapana, a urzędnicy z rozczochranymi włosami i wypłowiałymi mundurami kimali na rękach. Śmieci fruwały na wysokości głowy. Światła neonów mrugały popsute. Tylko plac wrzał, Arabowie krzyczeli, przepychali się, nabuzowani, na permanentnej arabskiej fazie; potomkowie tych, którzy wymyślili al-kuhl, ale którym mądry Mahomet zabronił pić, bo czuł, że tę cywilizację picie zabije. Wszystko było przejaskrawione i wyblakłe. Nawet pracownicy polskiej ambasady tacy się wydawali: w beżowych, grubawych marynarkach, w zimnym hotelu z brudnym, wymiędlonym dywanem w jadalni, o który wycierał szorstką, żółtą stopę wielki przyjezdny Arab w piżamie – jakby pokrywał ich niewidzialny kurz. Recepcjonista gdzieś miał mój pośpiech i gdy przyszła na to pora, zaczynał się modlić. Ulice starego Kairu z wielkimi meczetami świeciły wieczorem żywą zielenią i puste wydawały się niweczyć czas, bo tak samo wyglądały tysiąc lat temu, gdy do Kordoby wyruszały karawany z kopiami Księgi Tysiąca i Jednej Nocy. Trwał Amshir, miesiąc wiatru i burz piaskowych. Po bocznych uliczkach medynyiv furkotały pudła. Zgubiłem się. Szedłem długą, niekończącą się i odludną ulicą. Nagle zobaczyłem w oddali czarną kropkę, która bliżej wyostrzyła się w siedzącą na niskim zydelku starą kobietę w nikabie, za którego błysnęły kocie oczy. Dokładnie gdy ją mijałem, spojrzała na mnie na przebłysk i z naszym kresowym mocnym „l” oznajmiła mi: „Allach…”.
Michel Houellebecq w ostatniej, głośnej książce „Uległość”, w której opisuje Francję 2020 roku pod władzą Bractwa Muzułmańskiego, dokonuje sprytnego zabiegu – w literacki sposób ukazuje tę moc islamu, która ściąga do siebie rzesze konwertytów.
„Chodzi o uległość – mówi do głównego bohatera jego książki niejaki Rediger, konwertyta, Francuz, nowy rektor Sorbony pod władzą islamską. – Oszałamiająca, a zarazem prosta myśl, nigdy dotychczas niewyrażona z taką mocą, że szczytem ludzkiego szczęścia jest bezwzględna uległość”. Rediger w występującej w powieści fikcyjnej publikacji „Dziesięć pytań na temat islamu” twierdzi, że islam został powołany do zdominowania świata. Zachód uważa za skazany na zagładę – trwał póki rozpuszczał w imię liberalnego indywidualizmu struktury ojczyzn, korporacji i kast, ale upadnie, gdy zaatakuje najwyższą strukturę społeczną – rodzinę. W innym miejscu: „Dla islamu dzieło boże jest doskonałe, to wręcz dzieło absolutne. […] Ludziom, którzy chcą poznać islam, nie polecam zazwyczaj rozpoczynania od lektury Koranu, chyba że są skłonni zrobić wysiłek: nauczyć się arabskiego i zagłębić w tekst pierwotny. […] Islam to jedyna religia, która zabroniła używania przekładów dla celów liturgicznych, bowiem Koran w całości opiera się na rytmie, rymach, refrenach, asonansach. Na podstawowej zasadzie poezji, na połączeniu dźwięku i znaczenia, które pozwala opowiedzieć świat”.
Jak arabeski na bramach medyn, które widziane czy to z lotu ptaka, czy z perspektywy żuka hipnotyzują i wystrzeliwują w Kosmos uwolniony umysł. Oddające jego strukturę, bo dziś wiemy, że właśnie tak wygląda – gromady galaktyk zebrane w włókna, jak tkanka czegoś znacznie większego. Złożone z niekończących się wyrafinowanych figur geometrycznych, których sztukę rysunku opisują podręczniki. Jak malunki na księgach z wykresami astronomicznymi w Muzeum Sztuki Islamskiej w Kuala Lumpur. Miały tysiąc lat, wyglądały na sto. Jak wzory na przedmiotach codziennego użytku, bo boskie piękno ma wnikać pod powierzchnię rzeczy w życiowym mozole, który jest drogą do Niego. V. S. Naipaul, laureat literackiej Nagrody Nobla, w imponującej reportażowej książce „Poza wiarą”, w której dokonuje kulturowej analizy państw zdobytych przez islam, twierdzi, że ta religia jest najwyższą formą imperializmu. Na zdobytych terytoriach wykorzenia stare kultury i rytuały, które nie mają prawa istnieć. Houellebecq cytuje w swojej książce słowa Chomeiniego: „Islam będzie polityką albo będzie niczym”. Allach jest wszystkim i jego prawu muszą podlegać wszystkie dziedziny życia, ale czyż przy takim punkcie wyjścia inna interpretacja nie jest obłudą? W Azji Południowo-Wschodniej kolejne regiony wprowadzają prawo szariatu, choćby na wyspie Aceh w Indonezji. Kilka lat temu zaczął to robić etapami obrzydliwie bogaty sułtan Brunei na Borneo. Chodziłem po supermarketowatych ulicach oddychających klimą i nie potrafiłem sobie wyobrazić kary chłosty obok Maca. Wszędzie były arabskie napisy. Spałem w największym na świecie osiedlu na palach, skąd dopiero z początkiem XX wieku Brunei przeniosło się na ląd. Na jego brzegu fosforyzował meczet Sultan Omar Ali Saifuddien. Łódki śmigały między palami i chwiały domami. Było duszno jak nieszczęście, nie dało się spać, a nie było zimnego piwa, bo jest nielegalne w całym kraju – jest nielegalne i niedostępne, więc nikt nie pije. Włączyłem ipoda i przełączałem stacje radiowe. W końcu trafiłem na stację z modłami muezzina, jak tamtejsze Radio Maryja. Brunei Darussalam, 89.1 FM i zasypiasz.
Ale gdy obudziłem się, trwały dalej. Sprawdzałem wielokroć – w południe, w nocy, nie kończyły się nigdy, układając się w wyobraźni w czułą, rozciągniętą w nieskończoność membranę. Nie ma doskonalszej pochwały wieczności niż wibrujący, gładko zmieniający koleiny tonacji głos muezzina, który wnika płytko pod skórę i powoli wypełnia sobą nową powłokę ciała. Spałem, a on powtarzał mi do ucha słowa, które jako pierwsze wypowiadane szeptem słyszy noworodek w islamskiej rodzinie. Może dlatego jadąc samochodem przez Polskę powiatową przez myśl przebiega mi czasem mimowolnie „Nie ma Boga nad Allacha..” – oczywiście jako pusta, efemeryczna myśl: między tym a owym.
Andrzej Muszyński

Dawną Kordobę próbowałem odmalować w szczególności na podstawie „Życia codziennego w Kordobie w drugiej połowie X w. i XI w. w świetle arabskich źródeł narracyjnych”, pracy doktorskiej Filipa Andrzeja Jakubowskiego z UAM w Poznaniu. Z pisma „As-Salam” czerpię wiedzę o islamie, w szczególności, na potrzeby tego tekstu, z numeru nr 2010/1431 poświęconego ekoislamowi, z artykułami S. N. Haqa i I. Smeli. Z książki L. Rosena „The Anthropology of Justice: Law as Culture in Islamic Society” – o prawniczej logice kadiego.

Andrzej Muszyński

komentarzy