Premier Węgier Viktor Orbán uradował niedawno świat nauki, oświadczając, że dobrze byłoby zbudować na Węgrzech nieliberalną demokrację na wzór Federacji Rosyjskiej. Ponieważ model liberalny w pewien sposób się wyczerpał. Zauważył przy tym bardzo przenikliwie, że „najpopularniejszym tematem refleksji jest dzisiaj funkcjonowanie systemów, które nie są ani zachodnie, ani liberalne, ani tym bardziej liberalno-demokratyczne”.
Rzeczywiście, nie ma we współczesnej politologii zagadnienia bardziej aktualnego niż studia nad reżimami hybrydowymi. Terminów na ich określenie jest mnóstwo, co odzwierciedla nieukształtowany jeszcze charakter przedmiotu badań: demokracje nieliberalne, demokracje imitacyjne, autorytaryzm elekcyjny, autokracja bez tyranii.
Jaki pożytek może przynieść w praktyce ten wysunięty przyczółek nauki? Naturę reżimów hybrydowych warto rozumieć chociażby po to, aby uniknąć narzucających się analogii historycznych i nie tracić czasu na oczekiwanie, kiedy za oknem nastanie faszyzm lub wzejdzie zorza sowietyzmu.
Pesymizm historyczny zawsze jest w modzie. Za najważniejszą lekcję płynącą z historii XX wieku uważa się świadomość, że w każdej chwili wszystko może obrócić się na gorsze oraz że żadne ucywilizowanie nie chroni przed nagłym napadem zdziczenia. Ale „gorzej” i „lepiej” to terminy wartościujące. A popularne opowieści o „dnie, w które ktoś zapukał od spodu”, i inne tego rodzaju kroniki nadchodzącej apokalipsy brzmią przekonująco, lecz racjonalnych podstaw mają nie więcej niż obyczaj plucia przez lewe ramię czy lęk, by nie zapeszyć. Podejmowanie decyzji na takiej podstawie jest tak samo pochopne jak kierowanie się optymistycznym „jakoś to będzie”.
Reżim hybrydowy to autorytaryzm na nowym etapie historii. Wiadomo, na czym polega różnica między reżimem autorytarnym a totalitarnym: pierwszy wzmacnia w obywatelach bierność, a drugi – mobilizację. Reżim totalitarny wymaga uczestnictwa: kto nie maszeruje i nie śpiewa, ten jest nielojalny. Reżim autorytarny na odwrót – przekonuje poddanych, by zostali w domu. Kto zbyt energicznie maszeruje i zbyt głośno śpiewa, ten jest podejrzany, bez względu na ideologiczną treść pieśni i kierunek marszu.
Reżimy hybrydowe powstają głównie w krajach zasobnych w złoża naturalne, nazywanych czasem petropaństwami (ale zasobem, z którego się utrzymują, nie musi koniecznie być ropa). Są to reżimy, którym pieniądze dostają się za nic: nie wskutek pracy narodu, lecz ze złóż naturalnych. Ludność reżimom hybrydowym tylko przeszkadza i stwarza dodatkowe zagrożenie dla ich tajnego marzenia, jakim jest niezmienność władzy. Sercem takich reżimów jest myśl, którą w Rosji z jakiegoś powodu przypisuje się Margaret Thatcher: dobrze by było mieć X obywateli do obsługi rury (odwiertu, kopalni), a reszta najlepiej by sobie gdzieś poszła. Z tego powodu reżim obawia się każdej mobilizacji: nie posiada on bowiem instytucji służących zagospodarowaniu obywatelskiej aktywności i zaangażowania.
Badacze zachodni, którzy nazwali reżim hybrydowy demokracją nieliberalną lub autorytaryzmem elekcyjnym, zwracają uwagę na jeden jego aspekt – dekoracyjność instytucji demokratycznych. W reżimach hybrydowych odbywają się wybory, ale władza się nie zmienia. Jest kilka kanałów telewizyjnych, ale wszystkie mówią to samo. Opozycja istnieje, ale nikomu się nie sprzeciwia. A zatem – mówią zachodni politolodzy – to wszystko to tylko pozłota, pod którą kryje się stary dobry autorytaryzm.
W istocie reżim hybrydowy ma charakter dwustronnie imitacyjny. Nie tylko symuluje demokrację, której nie ma, ale też przedstawia sobą dyktaturę, która w rzeczywistości nie istnieje. Łatwo jest zauważyć, że demokratyczna fasada powstała z papier-maché. Trudniej zrozumieć, że również stalinowskie wąsy są przyklejone. Jest to trudne także dlatego, ponieważ dla człowieka współczesnego „łagodna przemoc” i „niski poziom represji” to pojęcia wątpliwe z moralnego punktu widzenia. Żyjemy w epoce humanizmu, przerażają nas nawet takie ofiary w ludziach, które wedle kryteriów europejskich XX wieku byłyby znikome.
Reżim hybrydowy stara się wykonać swoje główne zadanie – zapewnić niezmienność władzy – za cenę względnie niskiego poziomu przemocy. Nie dysponuje on ani moralnym kapitałem monarchii, ani aparatem represji totalitaryzmu. Nie da się wprawić w ruch „koła zamachowego represji” bez czynnego udziału obywateli. Ale obywatele reżimów hybrydowych nie chcą w niczym uczestniczyć. Charakterystyczne, że propaganda w reżimach hybrydowych nikogo nie mobilizuje, tylko łączy obywateli na gruncie bierności.
Spójrzmy na owych 87% Rosjan, którzy popierają wszystko – od inwazji wojskowych po sankcje spożywcze. Na pytanie „czy akceptujesz to?”, odpowiadają „tak”. Lecz jednocześnie niczego nie robią. Nie wstępują do oddziałów ochotniczych, nie chodzą na prowojenne mityngi. Nawet na wybory chodzą nieszczególnie, przez co reżim hybrydowy musi bez końca martwić się o fałszowanie frekwencji i wyników. Spośród aktywności uwarunkowanych politycznie u tych osób zaobserwowano jedynie wypłatę pieniędzy z rachunku bankowego, zamianę ich na dolary i zakup masła.
Propaganda z oszałamiającą skutecznością kształtuje opinię właśnie tych ludzi, których opinia nie ma znaczenia. Nie dlatego, że są to ludzie jakoby „drugiego sortu”, lecz dlatego, że ich opinie nie mają związku z ich działaniami. Mogą oni zapewnić władzy akceptację, lecz nie wsparcie; nie można się na nich oprzeć.
Reżim pojmuje swoim gadzim mózgiem (to nie wyzwisko, lecz termin z neurofizjologii: najstarsza część mózgu, która odpowiada za bezpieczeństwo gatunku i podstawowe odruchy), że owe 87% akceptujących nie jest podmiotem procesu politycznego. Znaczenie ma tylko opinia aktywnej mniejszości. Tym tłumaczy się „paradoks ustawodawczy”: czemu władza, która dysponuje, zdawałoby się, masowym poparciem narodu jak kraj długi i szeroki, w żaden sposób z tego poparcia nie korzysta, a zamiast tego ustanawia wciąż nowe prawa o treści represyjno-obronnej?
Być może owe prawa mają za zadanie namacać tę aktywną mniejszość? Kim są jej członkowie? Może to ludzie z podwójnym obywatelstwem, albo związani z organizacjami pozarządowymi…? A może to blogerzy? Albo ci, co chodzą na mityngi i lubią palić w restauracjach? Jak ich uszczypnąć, jak przycisnąć – nie mocno, a tylko trochę? A jeszcze lepiej – jak przekonać, że są pozbawionymi wartości odszczepieńcami i że dobrze by zrobili, gdyby wyjechali? Reżim hybrydowy nigdy nie zatrzymuje swoich obywateli – przeciwnie, zachęca aktywną mniejszość do wyjazdu.
Reżimy hybrydowe są bardzo trwałe i żywotne. Korzystają z zalet gospodarki prawie rynkowej i częściowo wolnego społeczeństwa i dlatego nie rozpadają się w jeden dzień jak klasyczne dyktatury. To powinni wiedzieć zarówno ci, którzy oczekują remake’u z rozpadu Związku Radzieckiego, jak i ci, którzy spodziewają się nagłego odrodzenia imperium. W szesnastym roku sprawowania władzy upaść z pieca na łeb i przemienić się w chwackiego faszystę jest rzeczą tak samo trudną, jak zderzyć się ze ścianą i odrodzić jako promienny liberał.
Nie oznacza to, że reżim hybrydowy jest stabilny, choć zarazem łaknie stabilności i dla niej gotów jest znieść wszelkie wstrząsy. Korzeń tej pozornej sprzeczności tkwi w mechanizmie podejmowania decyzji, który dla reżimu hybrydowego jest tym, czym igła dla Kościeja.
Konsekwentnie odcinając lub zapychając śmieciem wszystkie kanały komunikacji zwrotnej, reżim zmuszony jest w wielu kwestiach działać po omacku. Kontakt z rzeczywistością dają mu: telewizja, która rozmawia sama ze sobą; dobrane wedle kryterium niekompetencji elity; wewnętrzne poczucie wodza, którego serce winno bić unisono z narodem, lecz przez długie lata przebywania w izolacji może zacząć bić własnym rytmem. Dlatego reżim zmuszony jest bezustannie zgadywać, jak jego działanie zostanie przyjęte przez wewnętrzne i zewnętrzne audytorium. Kiedy reżim popełnia błąd, nie ma żadnych narzędzi do jego naprawy. Reżim hybrydowy nie posiada biegu wstecznego: jest trwały, lecz niemanewrowalny.
Pojawienie się demokracji imitacyjnych nie jest rezultatem zepsucia demokracji nieimitacyjnych. Jest to owoc postępu obyczajów, który nie pozwala już stosować przemocy tak szeroko i bezpiecznie, jak było to przyjęte jeszcze pięćdziesiąt lat temu. Jeśli „obłuda to danina, którą występek płaci cnocie”, to imitacja jest podatkiem, który dyktatura płaci demokracji.
Jekatierina Szulman
Przełożyła Renata Lis
Tekst pierwotnie ukazał się w gazecie „Ведомости” 15 sierpnia 2014 r. Przedruk za zgodą autorki.