Fałszywi Samarytanie wolnego handlu

·

Fałszywi Samarytanie wolnego handlu

·

Można powiedzieć, że „Źli Samarytanie” ukazują się w Polsce w idealnym momencie. Ta być może najcelniejsza kompleksowa analiza globalnej polityki wolnego rynku pojawia się nad Wisłą w czasie finalizowania dwóch wielkich umów handlowych: TTIP i CETA. „Źli Samarytanie” Ha-Joon Changa to przede wszystkim pełen polotu traktat krytykujący wolny handel i politykę pełnego otwarcia gospodarki, czyli dwie rzeczy żarliwie zalecane przez wszystkich tytułowych Samarytan z MFW, Banku Światowego oraz globalistycznych elit krajów rozwiniętych. A przy okazji są to dwa zalecenia, które Polska przyjęła niemal w pełni i od ręki po przełomie 1989 roku. Aby nie powtórzyć błędów sprzed 25 lat, dzieło Changa powinno stać się w tym ważnym momencie lekturą obowiązkową dla polskich decydentów. To kopalnia argumentów, faktów i twardych danych, które nawet najbardziej zatwardziały umysł muszą skłonić do zastanowienia się dwa razy, czy na pewno TTIP i CETA są tym, czego obecnie najbardziej potrzebują zarówno Polska, jak i cała Unia Europejska.

Wadliwa teoria

Teoretyczne podstawy otwarcia się na wolny handel zapewnia obecnie koncepcja Heckschera-Ohlina-Samuelsona, zwana w skrócie teorią HOS. Jest ona rozwinięciem tez Davida Ricardo, który w miejsce bezwzględnych przewag komparatywnych wprowadził przewagi względne. Inaczej mówiąc, nawet jeśli jeden z dwóch krajów ma przewagę w wydajności produkcji dwóch towarów, to integracja handlowa między nimi wciąż się opłaca, gdyż pierwszy powinien się skupić na produkcji tych towarów, które dają mu największą przewagę produktywności, a drugi na polu, na którym odnosi najmniejszą stratę. XX-wieczni twórcy teorii HOS zmodyfikowali tę koncepcję, wprowadzając do niej kluczowe dla produkcji składowe – kapitał i pracę, twierdząc, że kraje zasobne we względnie tani kapitał powinny się skoncentrować na produkcji kapitałochłonnej, państwa z dużą ilością taniej siły roboczej natomiast – na produkcji pracochłonnej. W ten sposób wszyscy pokażą swoje najmocniejsze strony, dzięki czemu w krótkim czasie nastąpi pełne wykorzystanie dostępnych mocy produkcyjnych, a uzyskane w ten sposób nadwyżki będzie można przeznaczyć na konsumpcję. Wydaje się to na pierwszy rzut oka logiczne – jak wszystkie „zdroworozsądkowe” teorie złych Samarytan. W końcu każdy powinien się skupić na rozwinięciu swoich mocnych stron, bo ma to potencjał przynoszenia największego zwrotu. W książce Changa co i rusz przekonujemy się jednak, że logiczne na pierwszy rzut oka teorie nie tylko okazują się wadliwe, lecz także są zwykłą pułapką zastawioną przez życzliwych możnych.

Zacznijmy od wad – teoria HOS zakłada doskonałą mobilność czynników produkcji. Inaczej mówiąc, po upadku huty piece hutnicze w magiczny sposób zamienią się w komputery i zaczną służyć do produkcji oprogramowania w firmie IT, a wyrzuceni z pracy górnicy błyskawicznie przekwalifikują się na wielojęzycznych prawników korporacji. Chyba każdy zdaje sobie sprawę, że to niemożliwe. Nie ma żadnych gwarancji, że po upadku zakładów danego sektora, w wyniku otwarcia się gospodarki i dostosowywania do „optymalnej” dla niej produkcji powstaną na ich miejsce nowe zakłady. Albo że istniejące rozbudują się do tego stopnia, iż wchłoną powstały wolny zasób danego czynnika produkcji. Najprawdopodobniej będzie tak, że w kraju rozwijającym się może i rzeczywiście obszary pracochłonne gospodarki się rozwiną, jednak obszary kapitałochłonne, w tych krajach siłą rzeczy zacofane, upadną pod ciężarem konkurencji i już się nie podniosą. Pracujący tam ludzie trafią na bruk, a kapitał na śmietnik. Nastąpią nie tylko straty materialne, ale i powiększą się rzesze przegranych takiej transformacji. Nawet jeśli uda się kiedyś wchłonąć powstałe wolne zasoby, a straty odrobić, nastąpi to po długim czasie. Całe grupy społeczne i pokolenia przegrają w takim procesie na zawsze. Żeby zminimalizować negatywne skutki, w kraju musiałyby istnieć mechanizmy kompensacji – redystrybucja, zabezpieczenie społeczne i sprawne usługi publiczne. Tymczasem w krajach rozwijających się niemal nigdy ich nie ma lub są w powijakach – i w obliczu wyzwania nie zadziałają na odpowiednią skalę. Zatem żaden lider polityczny, czujący odpowiedzialność za całą wspólnotę, nie powinien podjąć działań zalecanych przez teorię HOS.

Jednak te wady teoretyczne są niczym przy niebezpieczeństwach pułapki, jaką za pomocą teorii HOS szykują źli Samarytanie z krajów rozwiniętych. Nie trzeba być geniuszem, aby się zorientować, że rzetelne wdrożenie tej koncepcji będzie oznaczać dla kraju specjalizację w zacofanych dziedzinach, skaże zatem dane państwo na wieczny dystans wobec najlepiej rozwiniętych. Otwarcie gospodarki rzeczywiście jest najlepszym sposobem na wzrost wydajności w krótkim terminie – jednak w długim okaże się pułapką. Umożliwi bowiem rozwój zakładów w obszarach pracochłonnych, jednak branże kapitałochłonne pozostaną dla kraju zamknięte. Lokalni zacofani producenci tych branż błyskawicznie przegrają konkurencję z rozwiniętymi producentami z krajów zamożnych, bo będą pozbawieni ochrony, a nawet jeśli zdążą się przekwalifikować na produkcję pracochłonną, to gwarantująca największy zwrot i skok produktywności produkcja kapitałochłonna będzie dla nich niedostępna – tak, jak i dla społeczeństwa niedostępny stanie się standard życia społeczeństw rozwiniętych. Producenci z krajów bogatych już na starcie wyeliminują swoją raczkującą konkurencję. Nic więc dziwnego, że promują wolny handel, gdzie tylko mogą.

Protekcjonizm kluczem do sukcesu

Nie jest więc chyba już teraz niespodzianką, że kraje wysoko rozwinięte, gdy same były na niższym poziomie rozwoju, prowadziły politykę zupełnie różną od tej, którą teraz postulują. Pierwsza potęga gospodarcza Zachodu, Wielka Brytania, dziś uważana za ojczyznę wolnego handlu i gospodarczego liberalizmu, w istocie jest ojczyzną protekcjonizmu i regulowania gospodarki na niemal wszystkie możliwe sposoby. Pionierem tych rozwiązań był już Henryk VII, który głęboko ingerował w handel wełną i produktami wełnianymi – raz zwiększając, raz zmniejszając cła, to zabraniając zupełnie eksportu surowca, to lekko uchylając dla niego drzwi. Wszystko po to, by wesprzeć krajowych wytwórców i wykończyć zagraniczną konkurencję, głównie holenderską, która sytuowała się na wyższym poziomie technologicznym, ale w dużej mierze była uzależniona od taniej wełny z Wysp.

Protekcjonizm do rangi sztuki podniósł słynny brytyjski premier Robert Walpole. Przed nim brytyjska polityka oczywiście nie była wolnorynkowa – jednak skupiała się na dominacji w handlu, np. dzięki prawu o żegludze, które wymagało, by wszelki handel z Wielką Brytanią odbywał się za pośrednictwem brytyjskich okrętów. Po 1721 roku Walpole postawił na ochronę i wspieranie wytwórstwa. Jego ideą przewodnią był eksport produktów przetworzonych i import surowców. Zatem znacznie podniósł cła na import skończonych towarów, za to obniżył lub zniósł stawki importowe na materiały do produkcji. Zaczął stosować szereg zachęt dla eksporterów – od dopłat do produkcji na eksport, po zwroty ceł, które krajowi producenci musieli zapłacić w państwach, w których sprzedawali swoje towary. Ustanowił też regulacje jakości obligatoryjne dla wszystkich producentów z Wysp, by któryś z nich nie psuł reputacji produktom „made in UK”. Forsował również bezwzględne przepisy wobec brytyjskich kolonii, zabraniające im prowadzenia bardziej rozwiniętej produkcji, m.in. zakazał Amerykanom budowy nowych odlewni i walcowni, skazując ich na produkcję surówki niskiej jakości.

Wielka Brytania kontynuowała tę politykę aż do połowy XIX wieku, będąc najbardziej protekcjonistyczną gospodarką świata. Jej cła na towary przetworzone wynosiły w 1820 roku 45–55%, tymczasem w Niderlandach było to 6–8%, w Prusach 8–12%, a we Francji, postrzeganej dziś stereotypowo jako etatystyczna – 20%. Zjednoczone Królestwo zaczęło forsować i stosować wolny handel dopiero w drugiej połowie XIX wieku, gdy już tamtejsi wytwórcy mieli taką przewagę nad konkurencją ze świata, że na liberalizacji mogli tylko zyskać.

Protekcjonizm na szeroką skalę stosowało też kolejne mocarstwo tradycyjnie kojarzone z wolnym rynkiem. W USA ta polityka nosiła nazwę „ochrony przemysłów raczkujących”, a jej zręby stworzył pierwszy sekretarz skarbu Alexander Hamilton, do dziś uznawany za ojca założyciela amerykańskiego kapitalizmu. W 1791 roku opublikował „Raport o stanie manufaktur”, w którym wprost zalecał ochronę dopiero rozwijających się krajowych wytwórców przed konkurencją z zagranicy. Rekomendował więc wysokie cła na towary przetworzone, ale i liberalizację importu półproduktów potrzebnych krajowym wytwórcom. Postulował zakaz eksportu kluczowych surowców oraz ufundowanie nagród za przełomowe wynalazki i patenty. Forsował rozbudowę infrastruktury materialnej niezbędnej do rozwoju przemysłu, a także stworzenie regulacji jakości. Niestety nie doczekał wprowadzenia swoich pomysłów w życie. Za jego czasu Kongres, pod wpływem silnych plantatorów i właścicieli niewolników z Południa, wprowadzał rozwiązania różne od proponowanych przez Hamiltona. Plantatorzy eksportujący surowce lub nisko przetworzone produkty, wytwarzane dzięki de facto darmowej sile roboczej, chcieli mieć dostęp do tanich produktów przetworzonych lub ekskluzywnych z zagranicy. Nie po raz pierwszy okazało się, że wolny handel był na rękę głównie wyzyskiwaczom – w tym przypadku właścicielom niewolników. W wyniku ich lobbingu Kongres, jeśli podnosił cła, to tylko w tak nieznaczny sposób, że nie mogło to przynieść spodziewanych rezultatów w postaci wzrostu krajowej aktywności przemysłowej.

Cła znacząco podniesiono dopiero w wyniku wojny brytyjsko-amerykańskiej. Do 1820 roku zostały podniesione aż do poziomu 40% z 12,5% w 1812 roku. Pełne urzeczywistnienie koncepcji Hamiltona przyniosła dopiero prezydentura Abrahama Lincolna. Bazował on na opracowanej przez Henry’ego Claya koncepcji „Systemu amerykańskiego”, który łączył protekcjonizm z wielkimi inwestycjami publicznymi w infrastrukturę. Po wyborze Lincolna na prezydenta USA podniosły cła na import towarów przetworzonych do najwyższej na świecie wysokości 50% i utrzymały je aż do I wojny światowej. Po krótkotrwałej liberalizacji handlu ustawa Smoota–Hawleya w reakcji na Wielki Kryzys znów wywindowała cła na wysokie poziomy. Dopiero po II wojnie światowej, gdy USA były już potęgą gospodarczą, Amerykanie zaczęli forsować wolny handel. Jednak nawet wtedy wspierali swoich wytwórców i eksporterów, głównie finansując wydatki na badania i rozwój. W latach 1950–1995 udział publicznych środków w amerykańskich wydatkach B+R wynosił między 50 a 70%, tymczasem w tradycyjnie interwencjonistycznych Japonii i Korei Południowej – zaledwie 20%.

Przykładem klęski wolnego handlu jest natomiast Meksyk. Lata przed liberalizacją handlu stosował industrializację metodą substytucji importu, czyli zastępowania tradycyjnie importowanych produktów wyrobami lokalnych wytwórców, chronionych cłami i innymi barierami (np. kwoty importowe), nawet jeśli produkty te były gorszej jakości niż zagraniczne. W latach 1955–1982 dochód per capita rósł w tym kraju rocznie o 3,1%, co w tak długim okresie jest wynikiem znakomitym. Niestety po tym czasie Meksyk nawrócił się na ideologię wolnorynkową. Pierwszym etapem transformacji meksykańskiej polityki handlowej były lata 1985–1995, gdy znacznie zliberalizowano handel, znosząc wiele istniejących barier. W tym okresie wzrost spadł do raptem… 0,1% rocznie. Była to przymiarka do podpisania umowy NAFTA, która ustanowiła strefę wolnego handlu między USA, Kanadą i Meksykiem. NAFTA weszła w życie w 1995 roku i odcisnęła piętno na krajowym przemyśle wytwórczym, budowanym pieczołowicie w latach substytucji importu. Doprowadziła do załamania się całych sektorów gospodarki meksykańskiej, wzrostu bezrobocia i spadku płac. Meksyk stracił aż 1,6 mln miejsc pracy w rolnictwie i 600 tys. dobrze opłacanych w przemyśle. Drobni meksykańscy rolnicy nie wytrzymali konkurencji z wielkimi amerykańskimi farmami, które zalały tamtejszy rynek tanimi i mocno subsydiowanymi produktami rolnymi. Na subsydiowanie własnych na taką skalę oczywiście nie było stać znacznie biedniejszego Meksyku. Nawet niewielkie odbicie wzrostu, jakie przyniosło wejście w życie układu NAFTA, nie powetowało strat wynikających z liberalizacji handlu. Dochód per capita w latach 1995–2002 rósł w tempie 1,8%, a więc niemal dwukrotnie niższym niż w czasach protekcjonizmu. Dodatkowo odbywał się on dzięki inwestorom zagranicznym, a nie krajowym, oraz na fali powstawania gorzej płatnych miejsc pracy. To wszystko jest tym „dziwniejsze”, że według narracji Samarytan, Meksyk wydawał się wręcz idealnym kandydatem na prymusa wolnego handlu. Graniczył z największym rynkiem świata, a więc była to doskonała okazja, by jego wytwórcy skorzystali z efektu skali. Dodatkowo miał bardzo dużą diasporę w USA, co powinno zapewnić niezbędne w biznesie powiązania nieformalne. Oprócz tego dysponował fundamentem wzrostu, a według mainstreamowych ekonomistów – dobrze wykształconą i kompetentną siłą roboczą i kadrą menedżerów. Nic to jednak nie dało – krajowi wytwórcy zbyt szybko zostali zmuszeni do konkurencji z wysoko rozwiniętymi producentami z USA, co skończyło się zupełną klęską rodzimej, meksykańskiej gospodarki. Chang wymienia jeszcze kilka przykładów niepowodzeń otwarcia gospodarki. W Wybrzeżu Kości Słoniowej po obniżce ceł o 40% w 1986 roku załamały się całe sektory gospodarki – włókienniczy, obuwniczy, a także istniejący tam samochodowy. W Zimbabwe liberalizacja handlu w 1990 roku przyniosła błyskawiczny wzrost bezrobocia z 10 do 20%.

Pułapka zagranicznych inwestycji

Nawet liberalni ekonomiści przyznają, że inwestycje zagraniczne nierówne inwestycjom zagranicznym. Inwestycje portfelowe, czyli inwestowanie na krajowym rynku akcji, nieruchomości lub innych aktywów, mogą przynieść więcej szkód niż pożytku. Często mają charakter stricte spekulacyjny, a więc są nastawione na dochód w krótkim terminie. Siłą rzeczy są więc bardzo niestabilne, a podczas realizacji zysków mogą spowodować znaczne perturbacje na rynku. Dodatkowo mają tendencje procykliczne, więc napływają wtedy, gdy w gospodarce panuje hossa, a odpływają w czasie recesji. Zatem w okresie ożywienia mogą spowodować przegrzanie gospodarki i pęcznienie baniek – czyli niekontrolowany i nieuzasadniony wzrost cen aktywów (mieszkań, udziałów, obligacji rządowych). Tymczasem w okresie załamania lub pęknięcia wytworzonych baniek, ich odpływ spowoduje pogłębienie recesji. Właśnie dlatego kraje rozwijające się doświadczyły ogromnego wzrostu kryzysów finansowych od momentu, gdy otworzyły swoje rynki kapitałowe. W latach 1945–1971, gdy światowe przepływy finansowe nie były jeszcze zliberalizowane, kraje te przeszły 16 kryzysów walutowych, jeden walutowo-bankowy i żadnego stricte bankowego. Tymczasem w latach 1973–1997, czyli w okresie znacznej liberalizacji przepływów, ucierpiały w wyniku 17 kryzysów bankowych, 57 kryzysów walutowych i 21 walutowo-bankowych.

Jednak nie tylko zagraniczne inwestycje portfelowe przynoszą szereg niebezpieczeństw. Także bezpośrednie inwestycje zagraniczne (BIZ – inwestowanie w realną gospodarkę) mogą się odbić czkawką państwu przyjmującemu. Oczywiście w powszechnej optyce są źródłem niemal samych korzyści – transfer technologii, nowe miejsca pracy, wzrost produktywności. Zagrożenia są dużo mniej oczywiste, ale jednak istnieją – i z reguły się ujawniają, choć nie są tak nagłaśniane, jak otwarcie nowego zakładu. Dają wchodzącemu koncernowi okazję do obniżania opodatkowania dzięki korzystaniu z cen transferowych. Pompując koszty w kraju, który przyjął inwestycję, przenosi się dochód do państw z niskimi stawkami podatku dochodowego, ze specjalnymi preferencjami dla poszczególnych rodzajów działalności (np. dochody z licencji) lub wręcz dla konkretnych firm (jak czynił to Luksemburg). Chang przytacza kilka przypadków absurdalnych transakcji między filiami różnych koncernów, które miały na celu machinacje podatkowe – eksport anten telewizyjnych z Chin po 40 centów za sztukę czy wyrzutni rakiet z Boliwii po 40 dolarów. Z drugiej strony, zagraniczne filie koncernów importowały niemieckie ostrza pił do metalu za 5,5 tys. dolarów za sztukę, japońskie pęsety za 5 tys. dolarów czy klucze francuskie za ponad tysiąc dolarów za sztukę. Trzeba pamiętać, że taka optymalizacja jest groźna nie tylko z powodu strat wpływów podatkowych. Jest też niekorzystna dla bilansu handlowego kraju, gdyż lokalne spółki-córki koncernów, by wykazać straty i nie płacić podatków, importują za wyższą kwotę, niż eksportują.

Co więcej, inwestycje bezpośrednie nie zawsze przybierają formę inwestycji typu greenfield, czyli budowy od podstaw nowego zakładu. Często to inwestycje typu brownfield – przejęcia całego istniejącego przedsiębiorstwa. Pół biedy, gdy jest ono przejmowane z myślą o rozwoju. Niestety bywa, że to wrogie przejęcia, mające na celu albo wyeliminowanie konkurencji, albo przejęcie majątku tańszym kosztem. Hiszpańskie linie lotnicze Iberia wykupiły kilka południowoamerykańskich kompanii z nowymi samolotami, następnie odświeżono nimi starą flotę nabywcy, a wykupione linie doprowadzono do bankructwa. BIZ niekoniecznie muszą się też wiązać z transferem technologii. Jeśli nie zadba się o odpowiednie przepisy dotyczące współpracy inwestora z lokalnymi dostawcami, firmy zagraniczne mogą tworzyć enklawy, działając tylko w obrębie własnych sieci korporacyjnych, a więc o jakimkolwiek upowszechnianiu modernizacji będzie można zapomnieć. Jednak według Changa najważniejszym zagrożeniem wiążącym się z BIZ jest konkurencja, jaką będą stanowić zagraniczni inwestorzy dla krajowych producentów. Koncerny z zagranicy z reguły są bardziej wydajne od krajowych wytwórców i prawdopodobnie wygryzą ich z rynków. Udostępnią często tańsze i lepsze jakościowo produkty, z którymi nie będą w stanie konkurować niedojrzali jeszcze do rywalizacji na takim poziomie rodzimi przedsiębiorcy. Zamiast więc dostać nieco czasu na dorośnięcie, po prostu upadną.

Oczywiście nie będzie niespodzianką, że w walce z kapitałem zagranicznym przodowali ci, którzy obecnie najsilniej postulują ułatwienia dla inwestycji zagranicznych i przepływów kapitałowych. W 1832 roku prezydent USA Andrew Jackson doprowadził do upadku Drugiego Banku USA, nie odnawiając mu licencji, gdyż udział kapitału zagranicznego był w nim zbyt wysoki – choć wynosił ledwie 30%. Ustawa z 1887 roku zabroniła posiadania ziemi w USA osobom z zagranicy, a także spółkom, których kapitał zagraniczny przekracza 20%. Także poszczególne stany nie próżnowały w tym zakresie – w tym samym roku Indiana wprowadziła prawo w zasadzie odbierające firmom zagranicznym ochronę prawną. Stan Nowy Jork natomiast po prostu zabronił otwierania na swoim terenie filii banków zagranicznych.

Bardzo obrazowy jest przykład Toyoty. Przerzuciła się na produkcję samochodów w 1933 roku, a sześć lat później rząd Japonii usunął z kraju zagranicznych producentów aut, z General Motors i Fordem na czele. Pomimo państwowej ochrony budowa nowoczesnych pojazdów szła Toyocie jak po grudzie. Gdy w 1958 roku firma postanowiła podbić amerykański rynek modelem Toyoped, próba skończyła się spektakularną klęską. Amerykanie za nic w świecie nie chcieli się przesiadać do zagranicznych pojazdów z kraju, który kojarzył im się z produkcją tandety. Sprawy nie ułatwiał sam pojazd, który – oględnie mówiąc – nie był specjalnie udany. Po tej kompromitacji w Japonii rozgorzała dyskusja – postulowano wpuszczenie do kraju zagranicznych producentów aut, by Japończycy też mogli korzystać z najlepszych rozwiązań w tym zakresie. Twierdzono, że skoro po tak długim okresie protekcji w Kraju Kwitnącej Wiśni wciąż nie doczekano się porządnych modeli samochodów, to Japonii nie jest dane produkować pojazdy. Ostatecznie jednak nie zdecydowano się na ten krok – postanowiono, że lepiej przez jakiś czas mordować się w zacofanych rodzimych pojazdach, by koncern miał jeszcze trochę czasu na dorośnięcie. Dziś japońskie samochody są równie oczywiste, co norweski łosoś albo szkocka whisky – kojarzą się z niezawodnością i nowoczesnością, a marka Lexus także z prestiżem. Gdyby w latach 60. wpuszczono do Japonii zagraniczne firmy motoryzacyjne, być może ani Lexusa, ani sukcesu Toyoty w ogóle by nie było.

Najnowszym przykładem skutecznej walki z zagranicznym kapitałem jest Finlandia. Od momentu uzyskania niepodległości w 1918 roku robiła wszystko, by zniechęcić zagranicznych inwestorów do aktywności na swoim terytorium. W latach 30. wprowadzono m.in. przepisy, które oficjalnie uznawały podmioty z ponad 20-procentowym udziałem kapitału zagranicznego za „niebezpieczne”. Oczywiście obudowano to szeregiem protekcjonistycznych ustaw. Prawo złagodzono dopiero w 1987 roku, gdy podniesiono dopuszczalny pułap udziału kapitału zagranicznego w firmach do 40%, jednak Ministerstwo Handlu i Przemysłu wciąż musiało wydawać zgodę na każdą inwestycję zagraniczną. Rzeczywista liberalizacja handlu i przepływu kapitału nastąpiła w tym kraju dopiero w 1993 roku z powodu planowanej za dwa lata akcesji do UE. W tych cieplarnianych warunkach spokojnie dojrzewały fińskie firmy, które ostatecznie wyrwały Finlandię z zacofania – gdy uzyskiwała niepodległość, była jednym z najbiedniejszych krajów Europy. Nokia musiała czekać na wypracowanie pierwszego zysku ze swego pionu elektronicznego aż 17 lat, a w pewnym momencie była przecież zupełnie bezkonkurencyjna w produkcji telefonów komórkowych. Tymczasem gdyby Finowie wpuścili do siebie kapitał zagraniczny, któryś z ówczesnych gigantów zapewne wykupiłby Nokię i zakończył działalność nierentownego pionu elektronicznego albo zlecił mu drugorzędną produkcję.

Złote czasy protekcjonizmu

Głównym argumentem złych Samarytan jest rzekomo dobroczynny wpływ wolnego handlu na wzrost gospodarczy. Nawet jeśli niesie on ze sobą szereg zagrożeń, które coraz częściej trudno jest ignorować, to społeczeństwo ostatecznie i tak odniesie korzyść z liberalizacji dzięki szybszemu rozwojowi gospodarczemu. Nawet ten argument jest jednak wyjątkowo wątpliwy.

Okazuje się, że kraje stosujące wolny handel, z własnej woli lub nie, często notują dużo gorsze wyniki wzrostu niż kraje protekcjonistyczne. Czasy powszechnych barier dla kapitału były też okresami większego boomu niż te wolnorynkowe. W XIX wieku zmuszone do otwarcia swoich gospodarek kraje kolonizowane notowały znacznie gorsze wyniki niż państwa chroniące swe rynki. W latach 1870–1913 kraje Azji (bez Japonii) rosły ledwie o 0,4% rocznie, a Afryki – o 0,6%. Tymczasem w Europie wzrost wynosił 1,3%, a w USA, które były w tym okresie najbardziej protekcjonistycznym krajem świata, nawet 1,8%. Podobnie sprawa wygląda w okresie powojennym. W latach 60. i 70., gdy panowały powszechne praktyki protekcjonistyczne, kraje Zachodu rozwijały się w tempie 3,2% rocznie, tymczasem w latach 80. i 90., gdy zaczęto wdrażać daleko posunięta liberalizację, tempo spadło do 2,1%. Jeszcze wyższy spadek odnotowały kraje rozwijające się. W latach 60. i 70. wzrastały średnio o 3% rocznie, tymczasem od lat 80. nastąpił spadek do 1,7%. A trzeba pamiętać, że za wzrost w ostatnich dekadach zaczęły odpowiadać przede wszystkim gigantyczne Chiny, a więc realny spadek wzrostu w większości krajów rozwijających się był w wyniku liberalizacji światowego handlu znacznie większy. Podobnie wygląda to w poszczególnych regionach. Ameryka Łacińska rosła w latach 60. i 70. w tempie ponad 3 proc. rocznie, a Brazylia wzrostem przypominała azjatyckie tygrysy. Tymczasem po ich nawróceniu się na wolnorynkowe zasady konsensusu waszyngtońskiego tempo spadło do jednej trzeciej wcześniejszych wyników, a w latach 2000–2005 spowolniło jeszcze bardziej, do ledwie 0,6% rocznie. W Afryce od lat 80. dochód per capita zaczął wręcz spadać, choć we wcześniejszych dwóch dekadach osiągał ok. 2% wzrostu.

Analogie do polskiej historii po 1989 roku, jakie można wysnuć ze „Złych Samarytan”, są aż nazbyt oczywiste. Także nad Wisłą nagłe otwarcie gospodarki doprowadziło do upadku wielu krajowych producentów, szczególnie z branż zaawansowanych technologicznie. Upadek Kasprzaka czy Unitry tłumaczono logiczną konsekwencją ich zacofania w stosunku do zachodnich konkurentów. Nie ulega wątpliwości, że polskie zakłady rzeczywiście były zacofane, jednak właśnie dlatego należało dać im czas na okrzepnięcie w warunkach gospodarki rynkowej. Także nad Wisłą dochodziło do wrogich przejęć, chociażby wrocławskiego Elwro, kupionego przez Siemensa, a następnie dosłownie zrównanego z ziemią. To właśnie w wyniku liberalnej polityki po 1989 roku wciąż nie doczekaliśmy się koncernów światowego formatu. Perła w koronie polskiego przemysłu, czyli Pesa, tak naprawdę stanowi dziesiątą część potencjału francuskiego Bombardiera. A wszelkie jej wpadki (np. z Dartami) są bezlitośnie wypominane i wykorzystywane jako uzasadnienie zakupu zagranicznych składów Pendolino. Nie zwraca się uwagi na fakt, że Pesa jest wciąż niedojrzałym młodzieńcem, który musi sobie radzić, rywalizując z okrzepłymi dorosłymi konkurentami. Niestety, gdy polski przemysł raczkował, nie był otoczony taką ochroną jak fiński czy japoński. I między innymi dlatego, pomimo 25 lat stabilnego wzrostu, zamożny Zachód wciąż nawet nie majaczy na horyzoncie. Szkoda, że „Źli Samarytanie” nie zostali napisani przed 1989 rokiem. Być może któryś z polskich decydentów po lekturze poszedłby po rozum do głowy. Niestety, obecnie ta bardzo ważna książka Changa jest dla Polaków trochę musztardą po obiedzie. Choć oczywiście na naukę nigdy nie jest za późno.

Piotr Wójcik

Ha Joon-Chang, Źli Samarytanie. Mit wolnego handlu i tajna historia kapitalizmu, tłum. B. Szelewa,
M. Sutowski, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2016.

komentarzy