Wspólna waluta europejska stała się projektem, który przedstawiany jest jako szczytowe osiągnięcie europejskiej integracji. Jako instrument, za sprawą którego procesy zjednoczeniowe w Europie nabrały jeszcze większego rozmachu i przyspieszenia. Zwłaszcza w środowiskach euroentuzjastycznych wskazuje się ją jako przedmiot pożądania wszystkich krajów, które znajdują się obecnie poza strefą euro.
Posiadanie euro staje się wręcz papierkiem lakmusowym pozwalającym stwierdzić poziom rozwoju danego państwa i jego dostosowania do standardów unijnych. Kraje, które nie wchodzą w skład dziewiętnastki (oprócz Danii, Szwecji i Wielkiej Brytanii, z której członkostwem unijnym mamy jak wiadomo pewien problem), prezentowane są jako te, które nie zdołały spełnić określonych wymagań, czyli tzw. kryteriów konwergencji w zakresie inflacji, długu publicznego, deficytu budżetowego, stóp procentowych czy stabilizacji kursu wymiany walut. Z własnej winy więc pozostają poza elitarnym klubem, na który jednak z tęsknotą spozierają i nieustannie do niego aspirują. Euro w tym ujęciu stanowi ostateczny sprawdzian czy glejt europejskości wydawany przez Radę Unii Europejskiej.
W naszym kraju również od dłuższego czasu trwa dyskusja na ten temat. Podnoszone są głosy o potrzebie jak najszybszego spełnienia przez Polskę kryteriów spójności, aby móc wystąpić o dopuszczenie do eurostrefy. Zdaniem niektórych miałoby to przynieść liczne błogosławione skutki, jak np. przyspieszenie dynamiki wzrostu gospodarczego, rozwój rynków finansowych, zwiększenie konkurencyjności i atrakcyjności polskiego rynku inwestycyjnego itp. Autorzy listu otwartego do premiera Mateusza Morawieckiego, który ukazał się na łamach „Rzeczpospolitej” 2 stycznia 2018 r. (m.in. Marek Belka, Henryka Bochniarz, Marek Goliszewski, Stanisław Gomułka, Jerzy Hausner, Wiesław Rozłucki, Witold M. Orłowski) stwierdzają wręcz apodyktycznie, iż mamy tutaj do czynienia z wyborem: euro albo Rosja. Zdaniem autorów tego listu, „produkt krajowy brutto strefy euro dynamicznie rośnie, napędzając koniunkturę w naszym kraju”, w związku z tym nie możemy tracić ani chwili. Wszystkie te tezy, wydawałoby się oczywiste i niepodważalne, kwestionowane są jednak otwarcie przez amerykańskiego noblistę w dziedzinie ekonomii Josepha E. Stiglitza.
Główną tezę monumentalnej książki zawarł już w samym jej tytule: „Euro. W jaki sposób wspólna waluta zagraża przyszłości Europy”. Jak widać, Stiglitz nie zadaje pytania „czy?”, nie zastanawia się nad istnieniem lub nieistnieniem takowych niebezpieczeństw, ale jasno stwierdza, że mamy z nimi do czynienia oraz usiłuje je wskazać. Można byłoby zrzucić winę na pochodzenia autora – euro przecież od początku było lansowane jako przeciwwaga dla dolara, mająca uczynić z Europy wiodącą gospodarkę świata. Stąd też mieliśmy do czynienia z pewnymi napięciami na linii dolar – euro. Ujawniało się to nawet przy okazji tak marginalnych spraw jak muzyka rozrywkowa. Ponad 10 lat temu dość duże ożywienie w USA wywołał videoclip do piosenki rapera Jaya Z pt. „Blue magic”, w którym ten pokazał walizy wypchane nie dolarami, lecz banknotami euro. O tym, w jaki sposób poruszyło to opinię publiczną w Stanach Zjednoczonych świadczy fakt, iż specjalną audycję temu poświęconą wyemitowała m.i. stacja CNN i to nie w sekcji dotyczącej rozrywki, ale biznesu. Widziano w tym bowiem dowód na słabnącą pozycję dolara oraz coraz większe kłopoty amerykańskiej gospodarki.
Jednak w żaden sposób nie możemy odnieść tego rodzaju stwierdzeń do amerykańskiego ekonomisty, zarzucić mu reprezentowania interesów amerykańskich czy też amerykocentrycznego spojrzenia na problemy Europy. Mamy u niego do czynienia z niekłamaną troską o sprawy europejskie, kondycję gospodarczą państw Starego Kontynentu, przebieg i charakter dokonujących się na nim procesów integracyjnych. Dawał temu zresztą wyraz w praktyce, działając jako doradca premiera Grecji Jorgosa Papandreu, doradca rządu szkockiego, wspomagając Jeremy’ego Corbyna w wyścigu o przywództwo w brytyjskiej Partii Pracy czy biorąc udział w madryckim „I Foro Social del 15M”, gdzie wyraził poparcie dla całego ruchu antyoszczędnościowego w Hiszpanii.
Za główną tezę książki Stiglitza można uznać przekonanie, że wprowadzenie wspólnej waluty obniżyło zdolność krajów eurostrefy do reagowania na zmieniające się warunki w światowej gospodarce, spowodowane głównie kryzysem finansowym oraz ekspansją Chin. Gdyby Grecja miała własną walutę, mogłaby w reakcji na kryzys doprowadzić do jej dewaluacji. Stanowiłoby to atrakcyjną zachętę dla turystów, w Grecji byłoby po prostu taniej, dzięki czemu dochód narodowy szybko by się zwiększył. Korekta kursu walutowego mogłaby mieć też na celu zniechęcenie do importu oraz wpłynąć dodatnio eksport, Grecja bowiem cierpiała na deficyt bilansu płatniczego, importowała więcej niż produkowała. Wreszcie Bank Centralny mógłby obniżyć stopy procentowe, czyli zrobić coś odwrotnego niż uczynił Europejski Bank Centralny.
Tymczasem wiodąca narracja propagowana przez kraje wielkiej Trojki na czele z Niemcami szukała przyczyn kryzysu gdzie indziej: w rzekomych mało elastycznych rynkach pracy funkcjonujących w poszczególnych krajach, skłonności do korupcji, marnotrawstwie czy nawet wrodzonym lenistwie. Tego rodzaju diagnoza powodowała, iż remedium na kłopoty szukano przede wszystkim w zmianie struktury gospodarczej krajów, które najmocniej dotknął kryzys. Polegało to na osłabieniu roli związków zawodowych, zmianie prawa pracy czy systemu podatkowego. Jak jednak wskazuje Stiglitz, jeśli te czynniki miałyby być źródłem kłopotów takich krajów jak Grecja, to ich stan gospodarczy powinien być równie katastrofalny przed kryzysem, jak po nim. Tymczasem przed kryzysem Grecja, Hiszpania, Irlandia, Portugalia czy Włochy notowały wzrost, czasami nawet powyżej średniej w strefie euro.
Zdaniem Stiglitza, projekt wspólnej waluty w Europie od początku skazany był na niepowodzenie z kilku względów. Przede wszystkim Europa stanowi zbyt zróżnicowany organizm, aby w prosty sposób można było łatwo wprowadzić tego rodzaju rozwiązania. Oczywiście kontrprzykładem w takim przypadku będą Stany Zjednoczone obejmujące obszar dwukrotnie większy niż kraje UE, dodatkowo również przecież mocno zróżnicowany pod względem gospodarczym, klimatycznym, kulturowym czy rozkładu bogactwa. Jednakowoż w przypadku USA, jak wskazuje autor, wprowadzono określone instytucje umożliwiające istnienie wspólnej waluty, o które nie zadbano w Europie. Po pierwsze, jeśli jakiś stan amerykański przechodzi gospodarcze trudności, dokonuje się z migracja z tych terenów, która nie stwarza żadnych problemów. Na terenie całego USA obowiązuje bowiem ten sam język, a podstawowe programy społeczne takie jak Social Security czy Medicare mają zaś zasięg ogólnokrajowy. W Europie zaś pod tym względem mamy do czynienia z barierami językowymi, kulturowymi oraz problemami odnośnie do prawa wykonywania zawodu. Kolejny mechanizm to pomoc od rządu federalnego dla stanu, który popadnie w kłopoty finansowe w postaci takich programów jak Medicaid, Medicare czy SNAP. W czasach kryzysu rząd federalny bierze na swoje barki dużą część kosztów związanych z bezrobociem. Tymczasem w Europie jeśli jakiś kraj popadnie w tarapaty, lokalny rząd, mimo spadających przychodów, musi znaleźć dodatkowe środki na świadczenia socjalne. Ponadto rząd federalny może udzielić bezpośredniej pomocy finansowej takiemu stanowi, podczas gdy europejski budżet na poziomie centralnym jest mikroskopijny i nie zawiera tego rodzaju funduszy (budżet Unii to ok. 1% jej PKB, budżet władz federalnych w USA wynosi zaś 20% PKB). Wreszcie zaś system bankowy funkcjonujący w USA ma charakter narodowy – jeśli jakaś instytucja finansowa popadnie w kłopoty, ratunek przychodzi ze strony określonej agencji federalnej. W Europie natomiast każdy kraj odpowiada za swój system bankowy.
W zamierzeniu projektodawców eurostrefy, wspólna waluta miała przyczynić się do niwelowania różnic pomiędzy poszczególnymi krajami, zbliżania ich pod względem gospodarczym i poziomu życia. To z kolei miałoby zaowocować większą integracją na innych płaszczyznach. Tymczasem brak jakichkolwiek instrumentów, które pozwalałyby na prowadzenie polityki w tym kierunku, spowodował, iż różnice jeszcze się powiększyły. O ile kilka lat temu PKB per capita w Portugalii wynosił 57% Niemiec, to w 2016 r. dysproporcje te nie zmniejszyły się, lecz wzrosły i PKB per capita Portugalii wynosi zaledwie 48% niemieckiego, w przypadku zaś Estonii będzie to 38%, Litwy natomiast 34%. Rozbieżności te widoczne są również np. w kwestiach bilansu handlowego poszczególnych krajów. Niemcy od dawna mają olbrzymie nadwyżki handlowe, w procencie PKB prawie dwukrotnie wyższe od chińskich. Tymczasem suma deficytów musi równoważyć nadwyżki – skoro jedno państwo skupia większą ich część, pozostałe muszą być na minusie. Z definicji więc, nie wszystkie kraje mogą posiadać nadwyżki w handlu, bo wzrost nadwyżki jednych odbywa się kosztem powiększania deficytu innych, co skutkuje zmniejszonym popytem wewnętrznym i zwiększeniem ryzyka bezrobocia. Kumulowanie nadwyżek prowadzi do osłabienia popytu. Niektóre państwa nie wydają całego dochodu, a zbyt niski popyt spowalnia rozwój gospodarczy.
W strefie euro nie zrobiono dotychczas nic, aby ukrócić proceder nadmiernego odkładania środków. Efektem tego wszystkiego są zjawiska, które jeszcze bardziej intensyfikują problemy i pogłębiają nierówności: ucieczka kapitału z krajów dotkniętych kryzysem, migracja za pracą powodująca depopulację niektórych regionów i tzw. drenaż mózgów, zmniejszanie poziomu inwestycji publicznych czy powiększanie się dysproporcji technologicznych. Polityka cięć, zalecana jako remedium dla krajów ogarniętych kryzysem, wzmacnia jeszcze bardziej te niekorzystne tendencje, jako że nikt nie lubi inwestować w niepewnych miejscach czy pracować w krajach, gdzie płace spadają, a wraz z nimi pogarsza się jakoś usług publicznych. Wszystko to coraz bardziej nakręca spiralę recesji.
Pakiety pomocowe, które narzucono krajom najbardziej pogrążonym w kryzysie, tylko go pogłębiły, dodatkowo osłabiając jedność, o którą przez lata w Europie walczono. Pomimo tego, wbrew liczbom i faktom, obwieszczono sukces tej polityki. Stiglitz przedstawia szczegółowo założenia pakietów pomocowych i skutki, jakie one przyniosły. Robi to przede wszystkim na przykładzie Grecji, co nie może dziwić w związku z jego zaangażowaniem w pomoc rządowi tego kraju. Jednak można to ekstrapolować również na inne państwa w rodzaju Hiszpanii czy Portugalii. Bezpośrednim celem programów pomocowych było doprowadzenie do stanu, w którym kraje nie musiałyby się już dalej zadłużać. Uznano, iż zostanie to zapewnione dzięki zmniejszeniu wydatków wraz z jednoczesnym podniesieniem podatków. Jednak, jak można było się spodziewać, polityka cięć doprowadziła do spowolnienia gospodarczego, które zaowocowało mniejszymi wpływami budżetowymi i zwiększeniem środków przeznaczanych dla rosnącej liczby bezrobotnych oraz na sferę socjalną.
W efekcie, jak konkluduje autor, pakiety pomocowe pomogły jedynie europejskim bankom, które zaczęły ściągać długi od państw pogrążonych w kryzysie, w żaden sposób natomiast nie przyczyniły się do poprawy kondycji gospodarczej tych krajów. „Wydawało się, że celem tych programów było raczej ratowanie euro, a nie troska o dobrobyt obywateli” (s. 278). Można powiedzieć, iż w równym stopniu przysłużyły się transnarodowym korporacjom, których zyski powiększyły się kosztem rodzimych przedsiębiorstw (taki charakter miały wprowadzone w Grecji regulacje dotyczące mleka, chleba, handlu lekami, długości godzin otwarcia sklepów). Pod różnymi górnolotnymi hasłami kryła się chęć zapewnienia międzynarodowym sieciom handlowym dostępu do greckiego rynku oraz wzmocnienia tych podmiotów. W momencie, kiedy bezrobocie wśród młodych w Grecji przekroczyło 60%, debatowano nad tym, ile może ważyć chleb lub jak stare może być mleko, żeby wciąż można było nazywać je „świeżym”. Programy narzucone przez strefę euro zakończyły się sukcesem w jednym znaczeniu: „francuskie i niemieckie banki odzyskały swoje pieniądze […] a na rachunkach bieżących krajów dotkniętych kryzysem przywrócona została równowaga. Był to warunek konieczny, aby bogatsze państwa mogły wytransferować z nich zasoby” (ss. 308-309).
Zdaniem Stiglitza, rachunek zysków i strat, jaki powinny sporządzić kraje dotknięte kryzysem oraz późniejszymi działaniami „naprawczymi”, przedstawia się ujemnie. Mieliśmy do czynienia z niewielkimi korzyściami związanymi z napływem kapitału w okresie od wprowadzenia euro do 2008 r. oraz z ogromnymi kosztami wynikającymi z kryzysu, którego korzenie immanentnie tkwią w unii monetarnej. Jego zalążki dojrzewać miały już w pierwszej dekadzie od stworzenia euro, a nasilenia problemów należy spodziewać się w przyszłości. Dowodem na to może być również porównanie wzrostu gospodarczego w krajach eurostrefy z państwami UE nieużywającymi euro. W 2015 roku państwa spoza strefy euro, pomijając kraje Europy Wschodniej, odnotowały wzrost o 8,1% wyższy niż w 2007 r., natomiast eurogrupa na poziomie 0,6%. W przypadku krajów Europy wschodniej wskaźniki te były jeszcze wyższe, np. Polska 28%, Rumunia 12%.
Euro stało się przyczyną kryzysu z jeszcze jednego powodu, na który nie zawsze zwraca się uwagę. Chodzi o fakt, iż kraje zadłużały się we własnej walucie, nad którą jednak nie miały żadnej kontroli. Za sprawą tego dokonał się transfer władzy, która zaczęła być nadużywana, a unia walutowa ze związku równych państw podejmujących wspólne decyzje i wspólny wysiłek, przemieniła się w agencję ściągającą długi na rzecz bogatych krajów, na czele z Niemcami. Kraje, które znalazły się w tarapatach finansowych, nie mogły już po prostu dodrukować pieniądza i wypuścić go na rynek, nie miały bowiem żadnej kontroli nad własną walutą. Aby prowadzić skuteczną politykę makroekonomiczną, poszczególne kraje potrzebują bowiem stóp procentowych na odpowiednich poziomach oraz elastycznego kursu waluty. Stiglitz ilustruje to tego rodzaju przykładem: „gospodarka niemiecka się przegrzewa, wisi nad nią groźba inflacji. Naturalną reakcją rządu w Berlinie jest chęć podniesienia stóp procentowych. Ale jeśli w tym samym czasie Grecja zmaga się z bezrobociem, stopa procentowa powinna spaść. Sęk w tym, że unia monetarna uniemożliwia tego typu działania. Jak pokazaliśmy na przykładzie Stanów Zjednoczonych, brak możliwości samodzielnego ustalania stóp procentowych może zostać złagodzony dzięki wprowadzeniu innych mechanizmów adaptacyjnych oraz odpowiednich instytucji. Tyle że Unia nigdy o takowe nie zadbała” (s. 141).
Europejski Bank Centralny posiada bardzo ograniczone kompetencje. W jego gestii leżą głównie sprawy związane z inflacją, co więcej, jak podkreśla Stiglitz, mamy w przypadku tej instytucji do czynienia ze swoistym zafiksowaniem na jej punkcie, przekonaniem, że jedynym wystarczającym warunkiem dobrej kondycji makroekonomicznej jest niska inflacja. Polityka tego rodzaju w czasach kryzysu miała przyczynić się do mniejszego wzrostu i większej niestabilności. Wynika to zarówno z neoliberalnego paradygmatu, który tam obowiązuje, jak i ze zwykłej pragmatyki. Inflacja redukuje realną wartość zadłużenia, wspierając tym samym kredytobiorców kosztem wierzycieli. „Jean-Claude Trichet, szef EBC w okresie poprzedzającym kryzys, wiedziony pogonią za stabilnością cen, przyczynił się znacząco do zwiększenia nierówności. W latach 2008-2011 wielokrotnie powtarzał, że Europa potrzebuje większej elastyczności płac (piękny eufemizm, za którym kryją się po prostu niższe zarobki. Jest to także doskonały przykład zagrania w stylu »zrzuć winę na ofiarę« […] Pracowników i pracownice obarcza się winą za wysokie bezrobocie, ponieważ mają oni rzekomo domagać się zbyt wysokich płac oraz umów zawierających jakiekolwiek zabezpieczenia społeczne). Oczywiście redukcja zarobków na krótką metę opłacała się korporacjom i ich właścicielom – ale, podkreślam, tylko na jakiś czas. Powinni oni bowiem zdawać sobie sprawę, że Europa wychodząca z kryzysu boryka się z niedostatecznym popytem, a niskie płace osłabiają go jeszcze bardziej, co prowadzi jedynie do pogłębienia recesji” (s. 215). Kryzys zresztą był poniekąd ostatecznym sprawdzianem tezy na temat pożytków płynących z niezależności banków centralnych (w tezie o konieczności tego rodzaju rozwiązań Stiglitz widzi notabene ledwie maskowaną niechęć do demokracji) – te kraje, w których instytucje te miały ograniczoną autonomię, zniosły załamanie gospodarcze o wiele lepiej.
Co zatem w tej sytuacji zrobić? Czy istnieją jakieś sposoby przezwyciężenia istniejącego impasu? Stiglitz zarysowuje trzy alternatywy dla istniejącego stanu rzeczy. Najlepszym wyjściem wedle niego byłaby gruntowna naprawa istniejącego systemu w oparciu o hasło „więcej Europy”. Jest to jego zdaniem jednocześnie scenariusz najmniej realny. Euro bowiem można, wedle niego, uratować, ale nie za wszelką cenę, nie jeśli kosztem mają być recesje, załamania gospodarcze, rosnące nierówności i wysokie bezrobocie. Należy jednak wprowadzić kilka zasadniczych zmian, jeżeli chodzi o najważniejsze zasady rządzenia strefą euro, jak i podstawy gospodarcze, na których się ona opiera. Każdą z nich omawia szczegółowo, wskazując, w jaki sposób winna być wdrażana i w oparciu o jakie zasady powinna funkcjonować. Są to: unia bankowa zakładająca wspólne ubezpieczenie depozytów i te same procedury dla wszystkich; uwspólnienie długu zapobiegające nadmiernym przepływom na rynku pracy – w dobie powszechnej mobilności wiązanie zadłużenia z konkretnym miejscem, jak pisze, wydaje się być bezsensowne; wprowadzenie wspólnych ram dla stabilności będących gwarantem dobrobytu na całym kontynencie (stworzenie funduszu solidarnościowego, stabilizacja polityki fiskalnej, regulacje zapobiegające ekscesom w rodzaju „baniek spekulacyjnych” itp.); rzeczywista polityka spójności (zniechęcanie do posiadania nadwyżek przez państwa w strefie euro, rozwój infrastruktury publicznej w rejonach zapóźnionych itp.); promocja pełnego zatrudnienia i polityki wzrostu w całej Europie; mocniejsze zaangażowanie na rzecz dobra wspólnego wyrażające się m.in. przesunięciem o wiele większej odpowiedzialności za redystrybucję na szczebel unijny czy opodatkowaniu na poziomie Unii wszystkich dochodów powyżej pewnego progu np. 250 tys. euro rocznie.
Drugie rozwiązanie to rozwód. Stiglitz podkreśla, że w takim przypadku należy dołożyć wszelkich starań, aby okazał się on najmniej bolesny i projektuje jak mogłoby to wyglądać. Przy czym nie oznacza on powstania automatycznie 19 odrębnych walut, rozwiązaniem mogą być 2 lub 3 odrębne unie walutowe. Wskazuje też, że w przypadku kontrolowanego rozłamu w strefie euro najbardziej sensownym wyjściem byłoby opuszczenie jej przez Niemcy, a nie przez kraje peryferyjne. Jak konstatuje: „wiele osób w Europie będzie zasmuconych śmiercią euro. Ale nie jest to jeszcze koniec świata: waluty przychodzą i odchodzą. Euro było zaledwie siedemnastoletnim eksperymentem, słabo przemyślanym i zaprojektowanym w taki sposób, aby źle funkcjonować. Pamiętajmy, że projekt europejski, wizja zjednoczonej Europy to coś o wiele więcej niż tylko umowa monetarna. Wspólna waluta miała zwiększyć solidarność, wesprzeć dalszą integrację i przynieść dobrobyt. Żaden z tych celów nie został osiągnięty” (s. 387).
Trzecie wyjście nazwano „elastycznym euro”. Jest to koncepcja bazująca na dotychczasowych osiągnięciach unii monetarnej i wykorzystująca je. Zakłada ona istnienie systemu, w którym państwa lub grupy państw będą posiadały własne euro, których wartość byłaby zmienna. Po jakimś czasie, kiedy wykształci się odpowiednia solidarność, różnice te mogłyby być niwelowane. W ramach dzisiejszej eurostrefy funkcjonowałoby zatem kilka odrębnych obszarów walutowych posiadających własną elektroniczną walutę.
Euro, jak widzimy, nie jest zdaniem Stiglitza skazane na klęskę. Można je uratować, jednakże nie może to stanowić celu samego w sobie. Celem głównym jest osiągnięcie solidarności i europejskiego dobrobytu, w czym wspólna waluta winna pomagać. Tak się jednak w tym momencie nie dzieje – co gorsza, euro staje się jego zdaniem zagrożeniem dla przyszłości Starego Kontynentu. Euro od swego zarania w mniejszym stopniu było projektem ekonomicznym niż politycznym, a w największym stopniu prawdopodobnie stanowiło projekt ideologiczny. Za jego sprawą miało dojść do pogłębienia procesu integracji na kontynencie, która wydawała się niedostateczna. Dziś możemy powiedzieć, że działania w tym kierunku okazały się wręcz przeciwskuteczne. Trzeba też pamiętać, że cały projekt unii monetarnej powstawał w czasach wielkiego optymizmu i dominacji myślenia w kategoriach neoliberalizmu czy rynkowego fundamentalizmu. Wedle niego polityka gospodarcza rządu winna ograniczać się tylko do utrzymywania inflacji na niskim poziomie, a wówczas rynki same zapewnią wzrost i powszechny dobrobyt. Do dziś wyraźnie to nad nim ciąży.
Można powiedzieć, że Stiglitz, nawołując do porzucenia euro, czyni to z pozycji euroentuzjastycznych. Podkreśla, że Europa powinna zdecydować się na rezygnację z niego po to, aby ratować coś donioślejszego, projekt o wiele ważniejszy dla niej samej i dla całego świata, tzn. polityczną jedność. Omawiana książka, będąc swego rodzaju diagnozą oraz programem naprawczym, może być przyjmowana rozmaicie. Nie sposób jednak odmówić autorowi śmiałości w formułowaniu tez i szerokości spojrzenia na analizowaną problematykę. Niezwykle cenne jest niewątpliwie osadzenie przez niego rozważań dotyczących euro w szerszym kontekście – wskazywanie jak problemy eurostrefy oddziałują na kwestie związane z kryzysem migracyjnym, wolnym handlem światowym, tendencjami separatystycznymi, prawami człowieka, globalizacją itp. Spektrum zagadnień poruszanych przez niego przy tej okazji jest naprawdę imponujące. Jednocześnie daje on oręż tym wszystkim, którzy nie zgadzają się na prymitywne dychotomie wykorzystywane zwłaszcza w politycznych przepychankach w rodzaju, euro albo Rosja, UE albo Białoruś.
dr hab. Rafał Łętocha
Joseph E. Stiglitz, Euro. W jaki sposób wspólna waluta zagraża przyszłości Europy, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.