Więcej wsparcia, mniej prochów. W stronę prospołecznej psychiatrii

·

Więcej wsparcia, mniej prochów. W stronę prospołecznej psychiatrii

·

Pisząc o zdrowiu psychicznym, należy ważyć słowa.

Tworząc tekst publicystyczny dotyczący zdrowia psychicznego, a stawiający, lub nawet tylko prezentujący, kontrowersyjne tezy, ma się podwójnie utrudnione zadanie. Formuła takiej próby wymaga pewnych skrótów, pominięć, uproszczeń i uniemożliwia gęste cytowanie doniesień naukowych. Narażać to może autora na zarzuty o nierzetelność i nienaukowość, nawet jeśli prezentowane tezy są dobrze udokumentowane oraz w bardziej pogłębiony i zniuansowany sposób przedstawione gdzie indziej. Kilka poruszonych tutaj problemów, jak i samo zagadnienie zdrowia psychicznego, wydają się być silnie zideologizowane (w wielorakim rozumieniu tego słowa; na różnych poziomach pasowałyby tu zarówno ujęcia „konserwatywno-liberalne”, jak i „krytyczne” tego terminu). Mimo częstego podpierania się autorytetem nauki, wiele przekonań funkcjonujących w obiegu publicznym na temat zaburzeń psychicznych jako pewniki czy wręcz dogmaty, ma faktycznie raczej status hipotez roboczych lub nawet hipotez już sfalsyfikowanych i odrzuconych. Może to także rodzić pytania o właśnie „ideologiczną” rolę nauki jako takiej, choćby tylko hasłowo wykorzystywanej. Nie jest przecież tak, że istnieje jakieś „jedynie prawdziwe, niepodważalne i niezmienne stanowisko nauki”, co pandemia Covid-19 boleśnie pokazała. Mimo to, a może właśnie dlatego, warto przedstawić niektóre z argumentów krytycznych wobec współczesnej psychiatrii, szczególnie że ich znaczenie i siła oddziaływania zdają się w ostatnim czasie rosnąć, wraz z pogłębiającym się poczuciem, że problemy ze zdrowiem psychicznym stanowią jedno z głównych wyzwań, z którymi mierzy się współczesna cywilizacja zachodnia.

Głośne na świecie książki Roberta Whitakera „Szaleńcy w Ameryce: Zła nauka, zła medycyna i przedłużające się złe traktowanie chorych psychicznie” z 2002 r. (Mad in America: Bad Science, Bad Medicine, and the Enduring Mistreatment of the Mentally Ill) oraz „Anatomia epidemii: magiczne pigułki, leki psychiatryczne i zadziwiający wzrost chorób psychicznych w Ameryce” z 2010 r. (Anatomy of an Epidemic: Magic Bullets, Psychiatric Drugs, and the Astonishing Rise of Mental Illness in America), z jakiegoś powodu nie przebiły się do publicznej debaty w Polsce, mimo że otrzymały na Zachodzie szereg prestiżowych nagród. W debacie naukowej prowadzonej w ramach psychiatrii spotkać można co najwyżej rzadkie o nich wzmianki, zazwyczaj próbujące umniejszać ich znaczenie i rzetelność z pozycji naukowego autorytetu, mimo że Whitaker wielokrotnie drobiazgowo wykazywał nierzetelność stawianych mu zarzutów. Nieco inaczej wygląda sytuacja w naukach społecznych i humanistycznych, gdzie przebijają się tezy zbliżone do pozycji Whitakera lub też wprost odwołania do niego i jego książek (często zresztą cytowanych w światowej literaturze naukowej). Na świecie głosy podobne do spojrzenia Whitakera płyną także z ust uznanych autorytetów psychiatrii, psychologii i psychoterapii, naukowców i praktyków, choć wciąż jest to opinia mniejszości, często oskarżanej o prezentowanie stanowiska „antypsychiatrycznego”, „nienaukowego” czy nawet „niebezpiecznego”.

Whitaker nie ma wykształcenia medycznego, co chętnie podnoszą krytycy próbujący podważyć jego wiarygodność. Z zawodu jest dziennikarzem, od początku kariery zajmującym się przede wszystkim medycyną. Sam podkreślał, że zaczynał pracę z typowym dla dziennikarzy naukowych nastawieniem, w którym zadaniem dziennikarza jest właściwie wyłącznie bezkrytyczne zreferowanie poglądów przedstawianych przez naukowców, najlepiej w optymistycznym tonie: nowy cudowny lek, odkryto geny itp. Jednak gdy pracował nad materiałem dotyczącym leków przeciwpsychotycznych, uderzył go fakt, że w ramach badań klinicznych części pacjentów leki te się odstawia – aby stanowili grupę kontrolną dla osób przyjmujących leki. Uznał, że w świetle powszechnego podkreślania, jak ważne jest stałe przyjmowanie neuroleptyków i jak niebezpieczne jest ich odstawianie, to zjawisko co najmniej dziwne, jeśli nie nieetyczne, szczególnie że w przypadku, którym się zajął, w trakcie badań klinicznych doszło do samobójstwa. Zaczynał więc od niezachwianej wiary w psychiatryczną narrację. Gdy jednak zaczął samodzielnie studiować literaturę naukową, szczególnie pod kątem skuteczności i mechanizmów działania leków psychiatrycznych, stopniowo odkrywał, że wiele z dotychczasowych przekonań ma niewiele wspólnego z prawdą.

Przytoczone już tytuły książek Whitakera mówią w dużej mierze same za siebie, ale warto krótko je omówić. Przede wszystkim autor przedstawia dane dotyczące liczby ludzi otrzymujących zasiłki z powodu niezdolności do pracy spowodowanej problemami psychicznymi. Okazuje się, że liczby te znacznie, nawet kilkakrotnie, wzrosły po wprowadzeniu do powszechnego użycia leków psychiatrycznych. Można by to jednak na różne sposoby wytłumaczyć, pokazuje więc również, że już po wprowadzeniu Prozacu nadal rosła liczba ludzi niezdolnych do pracy z powodu depresji. Jeśli „nowoczesne leki antydepresyjne” byłyby tak skuteczne, jak to często się przedstawia, powinniśmy raczej oczekiwać spadku liczby ludzi trwale niezdolnych do pracy z powodu zaburzeń nastroju – nie zaś wzrostu.

W opowieści, która łączy historię, kontekst społeczny, instytucjonalną stronę nauki i psychiatrii, doniesienia naukowe i ich krytyczną analizę, Whitaker pokazuje, jak zmieniała się psychiatryczna narracja oraz jak powstała ta dominująca współcześnie; jakie stały za nią motywacje, jakiego rodzaju logiczne i właśnie stricte naukowe problemy skrywa. Przygląda się przy tym bardziej szczegółowo przede wszystkim tzw. lekom przeciwpsychotycznym (neuroleptykom), benzodiazepinom, antydepresantom, depresji, chorobie afektywnej dwubiegunowej i schizofrenii. Pokazuje, jak splot wymienionych wcześniej czynników prowadzi ostatecznie do „rozprzestrzeniania się epidemii chorób psychicznych na dzieci”. Whitaker stworzył później także organizację i portal Mad in America, na którym publikuje wielu uznanych badaczy i praktyków.

Wyłaniający się z książek Whitakera obraz wpisuje się nie tylko w coraz powszechniej, także wśród części psychiatrów i środowisk naukowych, podzielane przekonanie, że wobec „epidemii zaburzeń psychicznych” głównonurtowa psychiatria jest bezradna. Ale i wręcz, że częściowo (jeśli nie w dużym stopniu) jest ona za ten problem odpowiedzialna. Jednym z ważniejszych problemów, na które wskazuje Whitaker, jest historia i proces powstania trzeciej wersji „Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders” (DSM, tzw. biblii psychiatrii, zawierającej definicje i kryteria diagnostyczne chorób psychicznych), w której interesy psychiatrii jako instytucji i grupy zawodowej niebezpiecznie zbliżyły się do interesów koncernów farmaceutycznych. Arbitralne de facto definicje zaburzeń decydują bowiem o często dożywotnim stosowaniu farmakoterapii. Kolejne wersje DSM jeszcze ten problem pogłębiły, a w komisjach pracujących nad definicjami większość stanowiły osoby powiązane finansowo z biznesem.

Problemy te obrazuje np. jedna ze zmian wprowadzonych w ramach jedenastej wersji International Statistical Classification of Diseases and Related Health Problems (ICD-11). ICD, międzynarodowa klasyfikacja chorób, zawiera także część dotyczącą diagnozowania zaburzeń psychicznych i w dużej mierze – choć nie całkowicie – pokrywa się z DSM. Sam ten fakt pokazuje również problemy diagnostyczne: według DSM ktoś może cierpieć na jakieś zaburzenie, a według ICD – nie, czyli być zdrowym lub cierpieć na jakieś inne. Niektóre zaburzenia występują w jednej klasyfikacji, a w innej nie. Teoretycznie można położyć się spać zdrowym, a, po zmianie definicji, obudzić chorym (albo na odwrót), choć nic w naszym stanie czy zachowaniu nie zmieniło się, lub też zasnąć z jednym zaburzeniem, a obudzić się z innym, gdy ich nazwy i definicje się zmienią.

W ramach zmian wprowadzonych do ICD-11 usunięto kategorię pojedynczego epizodu maniakalnego/hipomaniakalnego, co sprawia, że każdy, nawet pojedynczy epizod maniakalny lub hipomaniakalny oznaczać musi diagnozę CHAD (zaburzenia afektywnego dwubiegunowego). Jest to problematyczne z dwóch powodów. Po pierwsze „hipomania” to stan, który zdiagnozować można byłoby u bardzo wielu ludzi – w uproszczeniu to po prostu relatywnie krótki okres lepszego niż zwykle humoru, większej energii, obniżonej potrzeby snu, które jednak nie dezorganizują życia; do diagnozy CHAD nie ma wtedy nawet konieczności występowania epizodu depresji. Po drugie diagnoza CHAD, jak często się podkreśla w oficjalnej narracji, oznacza konieczność długotrwałej lub nawet dożywotniej farmakoterapii. Diagnoza pojedynczego epizodu pozwalała zgodnie z procedurami na uniknięcie takiego rozwiązania. Diagnoza CHAD wręcz je wymusza. O ile jednak, w ramach DSM, odpowiedź na antydepresanty „przekraczającą nasileniem spodziewany efekt” należy diagnozować jako manię, a więc jako CHAD (choć możemy mieć do czynienia z wyindukowaną antydepresantami manią lub hipomanią, a nie z „prawdziwym” epizodem maniakalnym w przebiegu CHAD, którego bez zastosowania antydepresantów nie byłoby w ogóle), to ICD, na razie, takiego rozwiązania nie narzuca.

Whitaker wyraźnie sympatyzuje przy tym z ruchem nazywanym psychiatrią społeczną, który to ruch, tak jak i psychoanaliza, wraz z ekspansją stricte biomedycznego ujmowania zaburzeń psychicznych, został zmarginalizowany. Oba te podejścia widziały leki psychiatryczne nie jako klasyczne lekarstwa działające na zasadzie „magicznej pigułki” eliminującej biologiczne przyczyny problemów, ale jako substancje, które, choć tymczasowo mogą łagodzić cierpienie, nie rozwiązują istoty problemów, mających raczej podłoże społeczne, kulturowe czy wewnątrzpsychiczne, i właśnie w tych obszarach widziały właściwe pole dla działań terapeutycznych, a także niekoniecznie stricte „terapeutycznych”, jak np. poprawa warunków materialnych życia ludzi.

O tym, że jego książki nie zostały bynajmniej przez środowisko naukowe odrzucone jako wyssane z palca i zignorowane świadczy także fakt, że Whitaker i Lucy Cosgrove (badaczka zatrudniona ówcześnie na Uniwersytecie Harvarda) przygotowali kolejną książkę, tym razem skupiającą się już głównie na przedstawieniu korupcjogennego wpływu przemysłu farmaceutycznego na psychiatrię, samą psychiatrię traktując właściwie jako case study obrazujące zjawisko niekorzystnego wpływu koncernów na różne instytucje publiczne, medyczne i naukowe w ogóle. Polska badaczka, Emilia Kaczmarek, autorka książki „Gorzka pigułka: etyka i biopolityka w branży farmaceutycznej”, w artykule opublikowanym w „British Journal of Clinical Pharmacology” wymienia: „Przedstawiciele handlowi i reklama leków skierowana do lekarzy, reklama skierowana bezpośrednio do konsumentów, marketing treści w internecie, kampanie zwiększające świadomość społeczną chorób, sponsorowane stowarzyszenia medyczne, lobbing, astroturfing, sponsorowane organizacje pacjentów, sponsorowana edukacja medyczna, sponsorowane badania, sponsorowane konferencje medyczne i szerszy wpływ ekspertów medycznych zatrudnianych przez firmy, zwanych Kluczowymi Liderami Opinii”.

Kluczowi Liderzy Opinii to, w pewnym uproszczeniu, prominentni psychiatrzy lub w ogóle lekarze czy naukowcy, jeśli abstrahować od psychiatrii jako takiej zatrudniani przez koncerny. Firmują swoim nazwiskiem badania prowadzone przez te firmy (choć często nie mają z ich faktycznym powstaniem nic wspólnego, a nad całością czuwają od początku do końca pracownicy przemysłu), a z drugiej kształtują publiczną narrację dotyczącą zaburzeń psychicznych i prowadzą szkolenia dla mniej utytułowanych kolegów, mocą autorytetu naukowego legitymizując przekaz koncernów. „Szeregowi lekarze”, którzy często informacje czerpią właśnie z takich źródeł lub bezpośrednio od przedstawicieli handlowych koncernów farmaceutycznych, nie mają zazwyczaj kontaktu z literaturą naukową, a ponadto w ramach kształcenia do wykonywania zawodu nie są uczeni podstaw metodologii badań naukowych i klinicznych, mogą więc, nawet kierując się najszczerszymi i najlepszymi intencjami, działać na niekorzyść pacjentów. Książka Marcii Angell „Prawda o firmach farmaceutycznych: Jak nas oszukują i co z tym zrobić” (The truth about the drug companies: how they deceive us and what to do about it), pracującej na Harvardzie byłej redaktorki „New England Journal of Medicine”, a więc jednego z najważniejszych i najbardziej prestiżowych czasopism medycznych na świecie, także przeszła w Polsce właściwie niezauważona. Autorka, bogata w osobiste doświadczenie z „pierwszej linii frontu”, pokazuje w książce m.in. negatywny wpływ koncernów farmaceutycznych także na same czasopisma naukowe, częściowo utrzymywane z reklam od koncernów, co pozwala firmom pośrednio i bezpośrednio wpływać na publikowane treści (również blokując publikację tych niezgodnych z ich linią).

W artykule opublikowanym w „Harvard Review of Psychiatry” w 2020 r. autorzy piszą, że postępy neuronauk nie przekładają się na postępy w praktyce klinicznej, a jednak dominujący w mediach przekaz (kształtowany m.in. przez wspomnianych już Kluczowych Liderów Opinii) przedstawia zaburzenia psychiczne jako choroby mózgu leczone przez naukowo opracowane lekarstwa (oraz dobranie „właściwego leku” do „trafnej diagnozy”). Artykuł pokazuje, w jaki sposób wyniki biomedycznych badań są zniekształcane i wyolbrzymiane, zarówno przez badaczy, jak i później przez media, oraz wskazują na przyczyny tych zjawisk, związane m.in. z konkurencją i walką o fundusze wśród naukowców. Wyniki falsyfikujące lub przynajmniej niuansujące wyolbrzymione twierdzenia nie trafiają do mediów i często pomijane są także w ramach debaty stricte naukowej – przyczynia się do tego zjawisko niepublikowania negatywnych wyników prób klinicznych i ich rzadszego cytowania. Redukcjonistyczny obraz zaburzeń psychicznych, mimo że został już właściwie przez naukę odrzucony (jak np. w wypadku hipotezy „nierównowagi chemicznej mózgu”), negatywnie wpływa na pacjentów, także w związku ze stygmatyzującym efektem esencjalistycznych koncepcji zaburzeń psychicznych. Autorzy wspomnianego artykułu dodają też, że taki dyskurs przykrywać może rzeczywiste przyczyny problemów psychicznych, np. zmniejszoną mobilność w kontekście awansu społecznego, czynniki społeczne, takie jak ubóstwo, zastępując je odwołaniami do biologii.

Dobrym przykładem tego zjawiska jest głośna metaanaliza Andrei Ciprianiego, której wyniki trafiły do najbardziej wpływowych światowych i polskich mediów („Guardian” np. ogłaszał w nagłówku: „To oficjalne! Antydepresanty to nie oszustwo i spisek – działają!”). Opublikowana później w BMJ Open reanaliza statystyczna tych wyników, która pokazywała m.in., że ze względu na zastosowanie przez zespół Ciprianiego nietypowego sposobu oceny skuteczności leczenia, wyniki i ich prezentacja były nadmiernie optymistyczne, a faktycznie nie różniły się właściwie od publikowanych wcześniej metaanaliz pokazujących minimalną skuteczność antydepresantów (tak jak w głośnej metaanalizie Kirscha i opublikowanej także w Polsce książce „Nowe leki cesarza. Demaskowanie mitu antydepresantów”) – do mediów już nie trafiła.

I tak w latach 2000–2015 spożycie antydepresantów w krajach OECD wzrosło dwukrotnie (również w Polsce), a w niektórych nawet kilkakrotnie, np. pięciokrotnie w Słowacji. W Anglii ok. 16% populacji otrzymało w 2017 r. receptę na antydepresant, w sumie ponad 26% przyjmowało antydepresanty, opioidy, gabapentinoidy i benzodiazepiny lub tzw. niebenzodiazepiny (z-drugs). W 2019 roku oznaczało to już niemal osiem milionów Brytyjczyków na antydepresantach i nieco ponad dwa miliony na benzodiazepinach. Szacuje się też, że globalnie wartość rynku antydepresantów – a więc ich sprzedaż – w samym 2020 r. z powodu pandemii mogła się podwoić: z 14 do 28 miliardów dolarów.

W Polsce w 2018 roku „tylko” 1,4 miliona ludzi otrzymało receptę na antydepresant. Równocześnie, zgodnie z raportem NFZ, publiczne i prywatne wydatki na antydepresanty wyniosły ponad 400 milionów złotych (130 milionów było refundowane z budżetu), za to publiczne wydatki na psychoterapię depresji tylko 20 milionów. Podobnie ma się rzecz w innych krajach, np. w Anglii, według danych NHS, zapewnia się co najwyżej 25% „potrzeb” na psychoterapię, która i tak najczęściej sprowadza się wtedy do dosłownie kilku refundowanych sesji. Warto dodać, że raport NFZ dotyczący leczenia depresji koncentruje się niemal wyłącznie na ocenie wydatków na poszczególne leki oraz na poziomie stosowania się do farmakoterapii. Jeśli chodzi o trend, można powiedzieć, że „gonimy Zachód”. Niestety, nic nie wskazuje na to, aby sytuacja ta miała się radykalnie poprawić wraz z trwającą reformą psychiatrii.

W tym kontekście warto wspomnieć również o zarobkach psychologów w służbie zdrowia, niższych już od i tak niskich zarobków pielęgniarek. Kolejny alarmistyczny artykuł o zdrowiu psychicznym niewiele zmieni, jeśli zarobki psychologów pozostaną tak niskie. Bez radykalnej zmiany tej sytuacji nie może być mowy o żadnej poprawie opieki, jeśli chodzi o zdrowie psychiczne, szczególnie dzieci, ponieważ aktualnie praca w służbie zdrowia często jest dla psychologów tylko przystankiem w drodze do otwarcia prywatnej praktyki. Sprawia to, że wykwalifikowana pomoc dostępna jest niemal wyłącznie dla zamożnych – a to właśnie ludzie w trudnej sytuacji materialnej częściej potrzebują pomocy. W dodatku szkolenie psychoterapeutyczne jest bardzo drogie, co ogranicza jego dostępność osobom bez wsparcia krewnych lub mniej zarabiającym. Sprawia to, że psychoterapia staje się luksusową usługą dla zamożnej klasy średniej (lub też klasy wyższej, jeśli przyjąć definicję klas odwołującą się do poziomu dochodów), świadczoną przez przedstawicieli tej klasy. Terapeuci, z powodu różnicy doświadczeń i kodów kulturowych, mogą mieć problem ze zrozumieniem problemów ludzi gorzej sytuowanych i nawiązaniem z nimi odpowiedniej relacji terapeutycznej. Nie tylko świadczeniu usług, ale również szkoleniu psychoterapeutycznemu należałoby się więc przyjrzeć pod kątem uczynienia go bardziej dostępnym, np. poprzez różne formy finansowania ze środków publicznych. Nieśmiałym krokiem w tym kierunku jest wprowadzony niedawno program szkolenia psychoterapeutów dziecięcych.

Nie jest też tak, że antydepresanty sprawiają, iż ludzie stają się szczęśliwi. Andrzej Leder, w wywiadzie prowadzonym przez Grzegorza Sroczyńskiego, zwraca uwagę na szerszy kontekst, w jakim należy rozpatrywać depresję, co jednak symptomatyczne odwołuje się niemal wyłącznie do rozterek i aspiracji klasy średniej, pomijając bezpośredni wpływ czynników ekonomicznych takich jak np. ubóstwo. Mówi przy tym: „Działanie leków polega na zmniejszaniu odczuwania emocji, właściwie wszystkich, a nie na produkowaniu tych dobrych”. Jest to opinia, którą zdają się potwierdzać badania. Jeśli chodzi o leki stosowane przede wszystkim w leczeniu schizofrenii i CHAD, wielu pacjentów mówi nawet o „zamienianiu w zombie”; pierwsze doniesienia o neuroleptykach określały ich efekt jako „chemiczną lobotomię”. Pojawiają się też wyniki badań wskazujące, że, po pierwsze, prezentowanie problemów psychicznych jako „chorób jak wszystkie inne” (czyli właśnie: biologicznych problemów, problemów z mózgiem, które leczyć należy biologicznie) pogłębia stygmatyzację i autostygmatyzację osób określanych jako chore psychicznie. Po drugie, może to wręcz prowadzić do gorszych wyników terapii – przekonanie o posiadaniu chorego mózgu, wadliwych genów itp. może zmniejszać nadzieję na „wyzdrowienie”, prowadząc niejako do samospełniającej się przepowiedni.

Na dodatek właściwie nie ma przekonujących badań, które pokazywałyby, że istnieje związek pomiędzy farmakologicznym leczeniem depresji a spadkiem liczby samobójstw lub mniejszym ryzykiem samobójstwa, za to istnieją badania kliniczne i inne dane, sugerujące wręcz, że stosowanie popularnych antydepresantów zwiększa ryzyko samobójstw. Mówienie o jednoznacznym związku przyczynowo-skutkowym mogłoby być nadużyciem, jednak niedawno w Australii minister zdrowia zlecił analizę możliwości jego występowania – z powodu badań pokazujących, że wraz ze wzrostem stosowania antydepresantów wśród młodzieży doszło do gwałtownego wzrostu liczby samobójstw. Między 2008 a 2018 rokiem stosowanie antydepresantów wśród dzieci i młodych dorosłych wzrosło tam o 66%, a liczba samobójstw o 49%. Między 2006 a 2016 o 98% wzrosła też liczba celowych samootruć (głównie zresztą… przy pomocy przepisanych wcześniej lekarstw). Amerykańska Food and Drug Administration (FDA) już wiele lat temu umieściła na opakowaniach leków oficjalne ostrzeżenie, że antydepresanty stosowane u młodych ludzi zwiększają ryzyko samobójstwa. W USA, w populacji ogólnej, wzrostowi stosowania antydepresantów pomiędzy 1999 a 2014 r. o 65% towarzyszył wzrost współczynnika samobójstw o 33% pomiędzy 1999 a 2017 r. Pokazuje to przynajmniej, że obecne podejście do zaburzeń psychicznych i problemu samobójstw jako takich jest niewystarczające. Rzadko też pojawia się komunikat, że samobójstwo może mieć wiele różnych przyczyn, nawet według oficjalnych statystyk może być konsekwencją np. problemów finansowych, a nie zaburzeń psychicznych jako takich.

Wbrew powszechnej narracji, wyniki leczenia w przypadku zaburzeń nastroju i zaburzeń psychotycznych, szczególnie jeśli chodzi o perspektywę dłuższą niż krótkoterminowe badania kliniczne, nie są lepsze, a według niektórych danych – są nawet gorsze, niż przed erą farmakoterapii. Niektórzy badacze wskazują, że nawet jeśli leki pozwalają początkowo na „szybsze wyzdrowienie”, to ich stosowanie powodować może większą podatność na „zachorowanie” w przyszłości. Z jednej strony leki mogą bowiem maskować objawy, nie wpływając jednak na ich faktyczne przyczyny, z drugiej, na poziomie biologicznym, prowadzić mogą do zmian, które kolejny epizod czynią bardziej prawdopodobnym, a nawet cięższym.

Stopniowo do literatury naukowej przebijają się badania wskazujące na znacznie częstsze, dłuższe i cięższe objawy odstawienia związane z antydepresantami niż to się początkowo wydawało. Trwać mogą one nawet wiele miesięcy, w przypadku nawet 1/4 zażywających antydepresanty objawy mogą być ciężkie. Objawy te często mylone są z „nawrotem choroby”. Swoje stanowisko w tej sprawie, przyznając, że zjawisko to było wcześniej niesłusznie bagatelizowane, zmienił nawet brytyjski Royal College of Psychiatrists. Na problemy te długo zwracali uwagę obecni i byli pacjenci, ignorowano ich jednak, w związku z czym opracowali własne metody bezpiecznego odstawiania leków. Po wielu latach także te metody zaczynają przebijać się do literatury naukowej i znajdują potwierdzenie w badaniach neurobiologicznych. Przypomina to nieco sytuację z benzodiazepinami, które (jak wiele innych leków wcześniej) prezentowane były początkowo jako bezpieczne i nieuzależniające, z czasem jednak okazało się, że jest inaczej. Potencjał uzależniający benzodiazepin był właśnie jednym z powodów wprowadzenia na rynek antydepresantów typu Prozac. W tym kontekście „renesans psychodeliczny” może jawić się jako poszukiwanie nowych substancji, które mogłyby zastąpić „nowoczesne antydepresanty” obecne na rynku od ponad 30 lat. Jak jednak mówi Rosalind Watts, jedna z badaczek odpowiedzialnych za badania kliniczne porównujące psylocybinę z popularnym antydepresantem: „Psylocybina to wspaniałe narzędzie. Ale myślę, że nasze wyniki pokazują magię prawdziwej troski, czasu, obecności, szacunku i bycia częścią leczniczej społeczności. I tego właśnie boleśnie brakuje w naszym systemie psychiatrycznym. Jeśli więc psylocybina stanie się po prostu kolejnym lekiem, będzie to tak samo nieciekawe i ostatecznie rozczarowujące jak SSRI były dla wielu. A psychodeliki bez troskliwej społeczności mogą okazać się nie tylko nieskuteczne, ale i ryzykowne”.

Na nadmierną medykalizację wprost wskazał nawet opublikowany niedawno raport WHO zawierający wskazówki dotyczące organizacji opieki środowiskowej. Raport ONZ z kolei porównał stosowanie przymusu w psychiatrii do tortur. W „Psychiatric Times” ukazał się niedawno wywiad z jego autorem, litewskim psychiatrą Dainiusem Pūrasem. Powiedział on, że największe wrażenie zrobiły na nim relacje pacjentek, które, choć często pacjentkami stają się z powodu różnego rodzaju przemocy, doświadczenie unieruchomienia pasami porównują właśnie do doświadczenia bycia zgwałconą. Prosić miały Pūrasa, żeby przekazał psychiatrom, aby zaprzestali tego rodzaju praktyk. Uchwalona kilka lat temu Konwencja ONZ o Prawach Osób z Niepełnosprawnościami, opracowana we współpracy z pacjentami i byłymi pacjentami (nazywającymi siebie czasem „ocalonymi z psychiatrii”), miała znacznie ograniczyć lub wręcz wyeliminować stosowanie przymusu w psychiatrii. Spotkała się jednak ze zdecydowanym sprzeciwem środowisk psychiatrycznych. Mówiono wręcz o tym, że „przeczy ona zdrowemu rozsądkowi” i dlatego „należy ją zignorować”. Aktualnie prowadzone są prace mające na celu „rozmontowanie” Konwencji. W jednym z badań wykazano, że w USA pomiędzy 1993 a 2003 rokiem, z powodu stosowania unieruchomienia zmarło 45 dzieci, a żaden z 23 przypadków, w których dostępna była dokumentacja, nie spełniał kryteriów „zagrożenia dla siebie lub otoczenia”, które, zgodnie z przepisami, usprawiedliwiają użycie takich środków.

W tym kontekście należałoby też chyba spojrzeć na głośną sprawę Britney Spears. Piosenkarka została całkowicie pozbawiona kontroli nad własnym życiem, co umotywowane zostało „chorobą psychiczną” i troską o jej zdrowie. Uczyniono z niej właściwie niewolnicę. W polskich mediach trafiają się czasem relacje dotyczące przymusowego leczenia i przemocy personelu wobec pacjentów (np. głośny tekst Justyny Kopińskiej „Oddział chorych ze strachu”). Jednak poza, w najlepszym razie, wywołaniem krótkiego wzmożenia moralnego, nie prowadzą do żadnych rzeczywistych zmian.

Mark Fisher pisał: „Jeśli lewica chce zakwestionować realizm kapitalistyczny, to zadanie repolityzacji choroby psychicznej jest kwestią nadzwyczaj palącą”. Ten fragment jego głośnej książki przeszedł jednak właściwie niezauważony. Z tej perspektywy biomedyczna psychiatria jawić może się wręcz jako „opium” farmakologiczne i ideologiczne równocześnie (a kolejne skojarzenie z wykreowanym przez koncerny kryzysem opioidowym wcale znów nie tak odległe), łagodzące cierpienie (nawet jeśli tymczasowo i ostatecznie złudnie), ale i blokujące drogę do przekroczenia go w stronę mniej wyalienowanego świata. „Prywatyzację stresu”, o której pisał Fisher, można by też ująć jako jedną z indywidualnych strategii przetrwania, w której, zamiast kolektywnie walczyć o lepsze warunki pracy, korzystamy np. z krótkoterminowych zwolnień wystawianych przez psychiatrów, które, choć pozwalają złapać oddech, niczego ostatecznie nie zmieniają. Walka o prawa pracownicze grzęźnie więc w kolejkach do poradni zdrowia psychicznego.

Jednym z postulatów prawdziwie środowiskowo i społecznie zaangażowanej i zorientowanej psychiatrii mogłoby być wprowadzenie Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (Universal Basic Income). Szereg badań wskazuje na związek nierówności społecznych, ubóstwa itp. z częstotliwością diagnozowania zaburzeń psychicznych. Istnieją nawet badania pokazujące, że podnoszenie płacy minimalnej prowadzi do spadku liczby samobójstw. Prawdopodobnie za odnotowane niedawno zahamowanie trendu wzrostowego w liczbie samobójstw w Polsce odpowiadają przede wszystkim program 500+, podniesienie płacy minimalnej i inne rozwiązania socjalne. Z kolei wzrost liczby prób samobójczych wśród dzieci i młodzieży, przy równoczesnym spadku liczby samobójstw, też trudno wytłumaczyć pomijając czynniki społeczne i kulturowe. Nawet w dużych mediach spotkać się można z wypowiedziami psychiatrów narzekających na rozpad więzi społecznych, przepracowanie, niestabilną sytuację zawodową, brak poczucia bezpieczeństwa i problemy finansowe jako faktyczne przyczyny problemów pacjentów. A jednak lekarstwem na te problemy ma być farmakoterapia lub psychoterapia, które miałyby do takich warunków pozwolić się przystosować lub przynajmniej złagodzić ból. To nie działa, na co wskazują wyniki systemów ochrony zdrowia psychicznego finansowanych znacznie lepiej niż polski, jak np. system brytyjski.

Z perspektywy zdrowia publicznego, podobnie jak ma to miejsce np. w walce z chorobami płuc, wprowadzono rozwiązania dotyczące zakazu palenia w miejscach publicznych czy regulacje dotyczące jakości powietrza w miastach, tak w ramach walki z „epidemią zaburzeń psychicznych” żądać można wprowadzenia Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego. Ostatecznie nie o to przecież chodzi, żeby „zwiększać nakłady na usługi publiczne i służbę zdrowia” lub, w tym kontekście, „psychiatrię”. Chodzi o to, żeby ludzie byli zdrowsi i żyło się im lepiej.

Radosław Stupak – psycholog, doktorant na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pracuje nad doktoratem z psychologii: „Model biomedyczny w psychopatologii i opozycja wobec niego. Perspektywa psychologiczna” i filozofii: „Ideologia psychiatrii. Psychiatria w świetle teorii krytycznej i filozofii kultury, aspekty egzystencjalne i fenomenologiczne”. Studiował także m.in. na Petersburskim Uniwersytecie Państwowym, Uniwersytecie Radbouda, Uniwersytecie w Groningen i ukończył dwuletnie szkolenie z psychoterapii przy Collegium Medicum UJ. Publikował m.in. w czasopismach „Diametros”, „Psychiatria Polska”, „Archives of Psychiatry and Psychotherapy”, „Theory & Psychology”, „International Journal of Environmental Research and Public Health”, „Psikhologicheskii Zhurnal”. Recenzował dla „Theory & Psychology” i „Journal of Humanistic Psychology”.

komentarzy