Decyzją Sejmu faktyczna ochrona związkowych liderów wejdzie w życie.
Posłowie przegłosowali zmiany w Kodeksie postępowania cywilnego, które mają uniemożliwić szybkie zwolnienie osób szczególnie chronionych. Chodzi m.in. o:
kobiety w ciąży,
rodziców na urlopach macierzyńskich, rodzicielskich, ojcowskich, wychowawczych,
pracowników w wieku przedemerytalnym,
szefów związków zawodowych,
członków rad pracowników,
społecznych inspektorów pracy.
Jak informuje Business Insider, obecnie, jeśli pracodawca naruszy przepisy ochronne i zwolni taką osobą, to — mimo ewidentnego złamania prawa — umowa o pracę się rozwiąże, a pracownik może jedynie domagać się przywrócenia do pracy lub odszkodowania. Postępowania, w szczególności w większych miastach, trwają nawet kilka lat, więc szczególnie chroniona osoba może w praktyce nagle pozostać bez źródeł utrzymania. Po wyroku firma będzie jej zwracać pieniądze za cały czas pozostawania bez pracy (a nie jedynie za maksymalnie trzy miesiące, jak innym zwalnianym osobom), ale i tak obecne regulacje powodują, że ochrona przed zwolnieniem w praktyce jest nieskuteczna. Szczególnie, jeśli pracodawca chce się pozbyć niewygodnego pracownika, np. działacza związkowego, licząc na to, że nawet jeśli sąd przywróci go do pracy po kilku latach, to i tak jego decyzja odstraszy innych pracowników/działaczy, a związkowi trudniej będzie funkcjonować.
Uchwalona wczoraj przez Sejm ustawa zakłada, że jeśli taki szczególnie chroniony pracownik zostanie zwolniony i zaskarży decyzję pracodawcy do sądu, to ten ostatni będzie mógł nakazać firmie dalsze zatrudnienie pracownika aż do momentu prawomocnego zakończenia postępowania. Podstawą udzielenia takiego zabezpieczenia będzie jedynie uprawdopodobnienie istnienia roszczenia (czyli to, że zwolnienie było bezprawne). Dzięki takiemu rozwiązaniu w okresie trwania postępowania przed sądem (często przez kilka lat) pracownik nadal będzie mógł pracować i zarobkować.
Od kilkunastu lat kursy na ratownika wodnego odbywają się wyłącznie na basenach. Osoba, która ratuje tonących w morzu, mogła nawet nigdy w nim nie pływać – a na pewno nie profesjonalnie.
Jak pisze serwis wnp.pl, w 2012 rząd zdecydował się na złagodzenie przepisów umożliwiających dostęp do zawodu ratownika wodnego. Idea była szczytna. Było nią załatanie braków kadrowych w tym zawodzie. Jednak, jak wskazują profesjonalni ratownicy, zmiana przyniosła również negatywne konsekwencje, czyli obniżenie umiejętności ratowników wodnych. A to przekłada się wprost na poziom naszego bezpieczeństwa.
Tylko w czerwcu 2023 r. w naszym kraju utonęło już ponad 20 osób. Jednego dnia – w Boże Ciało – pod wodą zginęło sześć osób. Od początku kwietnia do końca maja ponad 50. A początek sezonu dopiero przed nami. Zazwyczaj miejskie kąpieliska otwierają się wraz z początkiem wakacji. By działały, ich właściciele muszą zapewnić obsadę ratowników wodnych. I tu pojawia się problem, a nawet dwa. Po pierwsze, nie ma zbyt wielu chętnych do pracy. Po drugie – wprowadzona kilkanaście lat temu zmiana przepisów spowodowała, że wymagania stawiane ratownikom wodnym zostały zredukowane do minimum.
Otwarcie ratownictwa wodnego miało na celu zmniejszenie luki kadrowej, jaka od lat panowała w zawodzie. Jednak efekty tego działania nie są do końca takie, jak oczekiwano. Kiedyś, by zostać pełnoprawnym ratownikiem wodnym, trzeba było przejść czterostopniowe szkolenie; co ważniejsze, odbywało się ono na wodach otwartych. Tymczasem obecnie szkolenie ratownicze zostało sprowadzone wyłącznie do pływania na basenie. Ratownicy, którzy dziś pilnują bezpieczeństwa nad morzem, jeziorami czy nad kąpieliskami otwartymi, mogli nigdy w życiu nie pływać w takich miejscach.
Zmiana przepisów pozwoliła również szkolić ratowników innym organizacjom niż WOPR. W efekcie powstało wiele prywatnych firm, które, zamiast na zapewnienie bezpieczeństwa osobom kąpiącym się, nastawione są wyłącznie na zysk. Oferowane przez nich szkolenia skracane są do minimum, ale ukończenie ich daje uprawnienia do pracy w zawodzie ratownika wodnego.
Szkolenie na basenie odbywa się w bardzo komfortowych warunkach, w ciepłej wodzie, czystym i równym dnie. To zupełnie coś innego niż wskoczenie do zamulonej wody jeziora i nurkowanie kilka metrów, by wyciągnąć kogoś na brzeg i udzielić mu pierwszej pomocy – mówi zastępca prezesa bieszczadzkiego WOPR-u Maciej Jurczak.
Rząd zaproponował podwyżki pensji minimalnej i stawki godzinowej na 2024 rok. Jest jak zawsze – pracodawcy uznają, że proponowane kwoty są stanowczo za wysokie, a związkowcy, że za niskie.
Jak informuje portal pulshr.pl, we wtorek 13 czerwca podczas posiedzenia Rady Ministrów padły propozycje nowych stawek płacy minimalnej. Od stycznia 2024 r. ma ona wynosić 4242 zł brutto, a od lipca przyszłego roku 4300 brutto zł. Podwyżka w ramach roku 2024 jest zatem symboliczna, ale rok do roku już nie – obecnie (od lipca 2023 r.) pensja minimalna wyniesie 3600 zł brutto. Mówimy więc o podwyżce o prawie 750 zł.
Z kolei minimalna stawka godzinowa od 1 stycznia 2024 r. ma wynieść 27,70 zł brutto, a od 1 lipca – 28,10 zł brutto.
Zgodnie z przepisami co rok Rada Ministrów do 15 czerwca przedstawia Radzie Dialogu Społecznego (RDS) propozycję wysokości minimalnego wynagrodzenia za pracę i minimalnej stawki godzinowej.
Inne kwoty płacy minimalnej proponują związkowcy. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ) podkreśla, że podczas ustalania przyszłorocznej podwyżki płacy minimalnej trzeba pamiętać o wysokiej inflacji oraz o prognozach wzrostu cen na kolejny rok: Przeciętna wysokość minimalnego wynagrodzenia za pracę w 2024 r. nie powinna być niższa niż 4420 zł. Wzrost minimalnego wynagrodzenia za pracę powinien wynosić od 1 stycznia 2024 r. co najmniej 4300 zł, a od 1 lipca 2024 r. nie mniej niż 4540 zł – mówi w rozmowie z PulsHR.pl dyrektor wydziału polityki gospodarczej OPZZ, Norbert Kusiak.
Francuscy producenci żywności niechętnie obniżali ceny, mimo spadku kosztów produkcji. Teraz będą musieli.
Jak informuje portal Obserwator Gospodarczy, minister finansów Bruno Le Maire zakomunikował, że 75 firm spożywczych wytwarzających 80% żywności od przyszłego miesiąca będzie oferować niższe ceny. A jeżeli nie? Wówczas spotkają ich surowe sankcje.
Początkowo rząd groził firmom, że nałoży podatek nadzwyczajny, jeśli te nie obniżą swoich cen w związku ze spadkiem kosztów produkcji. Ostatecznie doszło do porozumienia w tej sprawie. Minister finansów Bruno Le Maire zapewnia, że ceny żywności spadną już od lipca, a jeżeli nie, to zostaną nałożone odpowiednie kary.
Ponadto Le Maire powiedział, że ceny detaliczne towarów będą musiały spaść proporcjonalnie do cen hurtowych, a to wszystko będzie monitorowane przez rząd. Jeżeli cena oleju rzepakowego spadła w hurcie o 10%, to cena w detalu również powinna spaść w okolicach 10%.
Dotychczas padło niewiele publicznych głosów ze strony producentów żywności. Unilever, który jest producentem majonezu Hellman’s i zupy Knorr, potwierdził, że trwają działania na linii rząd-producenci, a sama firma jest otwarta na dialog i zaimplementowanie działań wspierających siłę nabywczą Francuzów. Inne firmy nabrały wody w usta.
Rekordowe ceny żywności obniżyły siłę nabywczą konsumentów, co doprowadziło do tąpnięcia konsumpcji artykułów spożywczych. Konsumpcja żywności spadła w kwietniu do 15,4 mld EUR. To najniższy poziom co najmniej od stycznia 2009 r.
Zdaniem niektórych urzędników i ekonomistów producenci żywności we Francji wykorzystują wysoką inflację do podbijania marż. Dlatego też, mimo spadku kosztów produkcji (energii i surowców rolnych), nie obniżają cen i wzbogacają się kosztem konsumenta. Francja to jeden z pierwszych krajów, który wymusza na firmach obniżenie cen i przeniesienie niższych kosztów na gospodarstwa domowe.
Warto odnotować, że decydenci Europejskiego Banku Centralnego coraz częściej dyskutują o marżach jako jednej z przyczyn inflacji. Zauważają, że choć ceny surowców spadły do poziomu sprzed wojny, to ceny żywności nie reagują. Brak elastyczności może sugerować, że wysokie marże mogą ograniczać tempo dezinflacji w Europie.