Kluby piłkarskie w małym stopniu troszczą się dziś o dobro kibiców i społeczności, na których się opierają. Zamiast tego zaspokajają potrzeby korporacyjnych sponsorów i niedzielnych fanów. Czas postawić pytanie: komu tak naprawdę kibicujemy?
Dawniej wielkie kluby piłkarskie nie były korporacyjnymi machinami – posiadającymi kosztowne działy marketingu, niezliczone „spółki-córki” i dziesiątki partnerów biznesowych. Były po prostu klubami, mającymi korzenie w lokalnych społecznościach, z których wzięły swój początek. „Lokalsi” grali w zespole i „lokalsi” płacili za obejrzenie meczu, a społeczność kibiców ograniczała się zazwyczaj do obszaru dzielnicy lub miasta, w którym klub miał swoją siedzibę. Co więcej, nawet jeśli istnieli komercyjni sponsorzy klubu, to rekrutowali się z najbliższej okolicy. Natomiast związek między klubem a jego otoczeniem miał charakter pewnej symbiozy, przynoszącej korzyści wszystkim zaangażowanym.
Czy dzisiejsza rzeczywistość ma jeszcze coś wspólnego z tą sprzed parudziesięciu lat? Nie sądzę. W zamian mamy marki, przypochlebiające się konsumentom korporacyjne marki, promowane i finansowane przez spółki, które przez przypadek nadal biorą częściowy udział w piłkarskim biznesie. Taki opis zjawiska ma zastosowanie w przypadku każdego z naszych pięciu wielkich klubów. Aby to udowodnić – ponieważ jestem złośliwym kibicem Evertonu – chciałbym się zająć jego lokalnym rywalem, Liverpool F.C.
Przyjrzyjmy się najpierw samym meczom, ponieważ stanowią najlepszy przykład, jak niewiele duże kluby piłkarskie myślą o przeciętnym miejscowym kibicu.
W 1990 roku najtańszy bilet na „domowy” mecz Liverpoolu kosztował 4 funty. Po około dwóch dekadach, w 2011 roku, ten sam bilet kosztował 45 funtów. Gdyby ceny w świecie futbolu rosły zgodnie ze stopą inflacji znaną z pozostałych sektorów gospodarki, bilet powinien kosztować 7 funtów.
Problem jest równie dramatyczny, jeśli chodzi o karnety sezonowe. W sezonie 1989/1990 najtańszy karnet na Anfield [stadion Liverpoolu] kosztował 60 funtów. I znowu, podążając za stopą inflacji, karnet sezonowy w 2011 r. powinien kosztować 100 funtów. Tymczasem od przeciętnego kibica oczekuje się dziś, że za możliwość oglądania meczów Czerwonych zapłaci 725 funtów.
Biorąc pod uwagę fakt, że większość mieszkańców Liverpoolu od 1990 roku nie doświadczyła podwyżek płac nadążających za inflacją oraz że w mieście znajduje się pięć z dziesięciu najbiedniejszych dzielnic w Anglii, nie potrzeba zbyt dużej wyobraźni, aby domyślić się, iż tłumy, które gromadzą się na Anfield w dzień meczu, to najprawdopodobniej bogaci goście spoza miasta.
Pomijając brak lojalności wobec dotychczasowych kibiców, klub udowodnił również, że nie zamierza się przyjaźnić z lokalną społecznością. Na początku lat 90., w ramach długoterminowych planów rozbudowy stadionu, Liverpool F.C. rozpoczął wykup domów wokół swej siedziby.
Według dziennika „The Guardian”, aby dotrzeć do niektórych właścicieli domów klub posłużył się agencją nieruchomości, podczas gdy pozostałe budynki zostały kupione przez osoby trzecie, by następnie zostać szybko odsprzedane klubowi. Takie podejście wywołało u byłych i obecnych sąsiadów stadionu wrażenie, że klub nabywa domy podstępem w celu utrzymania cen na niskim poziomie.
Ci sami mieszkańcy uważają, że wykupione domy pozostawiono następnie puste. W ten sposób klub chciał uderzyć w dotychczas tętniącą życiem lokalną społeczność, aby skłonić kolejnych mieszkańców do wyprowadzki i ułatwić sobie dalszy wykup nieruchomości. Fakt, że obecnie okolice Anfield ocenia się jako wymagające rewitalizacji, wydaje się potwierdzać takie przypuszczenia.
Wszystko to przypomina raczej działania bezdusznego prywatnego przedsiębiorstwa, niż lokalnego klubu piłkarskiego z prawdziwego zdarzenia. Mając to na uwadze, spójrzmy na partnerów biznesowych, których klub pozyskał w ciągu ostatnich lat.
Zaledwie przed dwoma miesiącami Liverpool z wielką pompą ogłosił wielomilionowy kontrakt partnerski z grupą Dunkin’ Brands, amerykańską spółką stojącą za marką Dunkin’ Donuts oraz siecią sklepów z lodami Baskin-Robbins. To ta sama firma, która w zdrowej ofercie produktów spożywczych posiada kanapkę z indykiem, serem i słoniną (400 kalorii), pączek z borówkami (500 kalorii) oraz charakterystyczną kawę mrożoną Pumpkin Spice Coffee Coolatta (1040 kalorii). Mając na uwadze, że klub działa w mieście, w którym połowa 11-letnich chłopców oraz czterdzieści procent 11-letnich dziewcząt ma nadwagę, a wskaźniki dziecięcej otyłości są jednymi z najwyższych w Wielkiej Brytanii, można powiedzieć, że łączenie ze sobą kultowego herbu Liverpool F.C. z marką znaną z produkcji wyrobów o bardzo wysokiej zawartości tłuszczu i cukru, jest po prostu nieodpowiedzialne.
Fakt faktem, że odpowiedzialność i sponsoring rzadko idą w parze, przynajmniej jeśli chodzi o czołowe ligi piłkarskie. Jeśli szukacie dowodów, wystarczy spojrzeć choćby na sponsora koszulek Liverpoolu, bank Standard Chartered. W 2012 roku zgodził się on na zapłacenie grzywny w wysokości 340 milionów dolarów (220 milionów funtów), nałożonej przez nowojorski stanowy Departament Usług Finansowych w związku z wykrytymi machinacjami finansowymi, pozwalającym na ukrywanie przed amerykańskimi władzami wielomilionowych transakcji prowadzonych przez Iran. Takie machinacje pozostawiły system finansowy otwarty dla różnych „terrorystów” i „bossów narkotykowych”.
Nie jest to odosobniony przypadek. Jeśli rzucić okiem na listę głównych partnerów biznesowych Liverpoolu, o których klub trąbi na prawo i lewo, możemy znaleźć masę innych przykładów kontrowersyjnych praktyk.
Napój Gatorade: zawierał bromowany olej roślinny (BVO), zakazaną w Europie substancję chemiczną stosowaną w preparatach ognioodpornych. Producent wycofał się z jej używania dopiero pod nasiloną presją konsumentów. PepsiCo, właściciel Gatorade, jest natomiast krytykowana za działalność biznesową w krajach, w których panuje reżim stosujący ucisk polityczny, takich jak Birma, Chiny i Filipiny. Została ponadto oskarżona o testowanie swoich produktów na zwierzętach oraz o współpracę z firmami biotechnologicznymi, które używają tkanek z ludzkich płodów do rozwoju nowych produktów spożywczych.
Spółka MBNA: Jeśli bycie głównym darczyńcą w kampanii prezydenckiej Georga W. Busha samo w sobie nie jest dostatecznie złe, to w Wielkiej Brytanii bank MBNA krytykowano za nieuczciwe praktyki w zakresie sprzedaży ubezpieczeń ochrony płatności (securities) oraz za obciążenie kart kredytowych swoich klientów wygórowanymi stopami procentowymi.
To, z czym spotykamy się na Anfield, to w gruncie rzeczy działania przedsiębiorstwa, które prawie niczym nie różni się od dowolnej spółki. Głównym motorem działań klubu jest chęć maksymalizacji zysku – obojętnie, czy oznacza to wykiwanie tradycyjnej bazy kibiców, wykorzystanie lokalnej społeczności, która kiedyś go wspierała, i dawanie d…y każdej firmie, która w dość kuszący sposób wymachuje plikami banknotów, nawet jeśli są to brudne pieniądze pochodzące z nieetycznych źródeł.
Liverpool F.C. nie jest jedynym klubem piłkarskim, który tak bardzo oddalił się od dawnego etosu. W jego miejsce można wstawić dowolny inny wielki klub przekupnie handlujący na wyżynach czołowych rozgrywek sportowych. Każdy taki przypadek wskazuje na to samo i odnośnie do każdego należy postawić sobie pytanie: komu dziś, do cholery, kibicujemy?
Wielu z nas ma lewicowe poglądy i zarazem interesuje się futbolem, zwłaszcza w miastach takich jak Liverpool, Manchester czy Londyn. Kibicujemy i finansowo wspieramy kluby, które nierzadko reprezentują kapitalizm w najpaskudniejszej postaci.
Zdaję sobie sprawę, że zmiana ulubionego klubu jest w kulturze kibicowskiej praktycznie niemożliwa. Ale pamiętajmy, że gdy następnym razem nasz klub zdobędzie mistrzostwo albo zakwalifikuje się do europejskich pucharów, to być może powinniśmy pamiętać, że stało się to jakimś kosztem. Tym kosztem jest m.in. sama dusza klubów, którym kibicujemy.
Jim Keoghan
Przekład: Krzysztof Kołek
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się na stronie http://sabotagetimes.com, przedruk za zgodą autora.