Od KOR do IV RP
Od KOR do IV RP
„Starszym Państwu” poświęcam.
Ostatnie i kilka nadchodzących lat to okres jubileuszy. 25-lecie „Solidarności”, 25-lecie stanu wojennego, 30-lecie KOR, za chwilę bliskie memu sercu 25-lecie Radia „Solidarność”, 30-lecie ROPCiO itd., itd. Słabo już pamiętamy i mało się mówi o 50-leciu „Po prostu”, 50-leciu Października, 50-leciu Powstania Węgierskiego. Mimo iż jubilaci, czyli uczestnicy wydarzeń, są już nieco zmęczeni ilością uroczystych akademii, a często denerwuje ich fałsz utrwalonych stereotypów, to jednak otrzymują jakąś satysfakcję. Najczęściej jedyną, jaką miała im do zaoferowania III RP. Dlatego też w pełni popieram inicjatywę Prezydenta Kaczyńskiego odznaczania ludzi zasłużonych w walce o wolną i demokratyczną Polskę, a bardzo nie podoba mi się pomysł młodych historyków grzebania w ich prywatnym życiu dla potrzeb tabloidów. Świętymi nie byli i wcale do tego nie aspirowali – aspirowali do godnego życia w wolnym kraju. Jak odpowiada Radio Erewań: „To prawda, że Piotr Czajkowski był homoseksualistą, ale nie tylko za to go cenimy”…
Nadmiar rocznic może nieco męczyć również tych, którzy nie są nimi osobiście zainteresowani, ale chyba niesłusznie, bo historia realizuje się również dziś i dotyczy wszystkich. Przemilczanie historii najnowszej i patrzenie w przyszłość, lansowane przez Aleksandra Kwaśniewskiego (który rzeczywiście we własnej przeszłości nie posiada zbyt wielu aktywów) czy Unię Wolności, oderwało społeczeństwo tak daleko od korzeni, że dziś nie bardzo jest w stanie przypomnieć sobie drogę, którą przeszło, uzmysłowić popełnione błędy, ustalić własną tożsamość, wyznaczyć cele na przyszłość.
Tak więc korzystając z okazji warto sobie przypomnieć przebytą drogę i uzmysłowić, co osiągnęliśmy, a co straciliśmy, które z naszych marzeń stały się realnością, które oczekują na konsekwentną realizację, a które okazały się idealizmem. Sądzę, że właśnie do tego celu powinny służyć jubileusze, zresztą wzorce osobowe też się mogą przydać społeczeństwu.
Czerwiec 1976 roku przyniósł zapowiedź podwyżek cen, bunt robotników Radomia i Ursusa, brutalne represje wobec uczestników protestu, a także wycofanie się władz z zapowiedzianych podwyżek. Jednocześnie organizacja masowych wieców, na których społeczeństwo miało potępiać warchołów i wspierać czerwonych władców postawiła najzwyklejszych szarych ludzi przed moralnym dylematem: solidarność czy podłość.
Potępiać osoby, które wywalczyły to, że rodziny mogły nadal wiązać koniec z końcem zamiast popadać w skrajną nędzę, popierać władzę, która w imię abstrakcyjnych idei zamierzała do tego doprowadzić – to przekraczało dotychczasowe wyobrażenia przeciętnego obywatela i uświadamiało mu, jak dalece jest upokarzany. Nic też dziwnego, że kiedy na odbywającym się pod koniec lipca pokazowym procesie domniemanych przywódców strajku ursuskiego pojawiła się grupa ludzi, którzy zamierzali wyrazić solidarność z oskarżonymi i chcieli organizować pomoc dla ich rodzin, spotkało się to ze społecznym uznaniem.
Społeczeństwo, które nie znalazło w sobie siły, by zareagować na wydarzenia 1970 roku na Wybrzeżu (do dziś znamy tylko listy zabitych, a nie słyszałem, by ktoś spróbował ustalić zakres represji sądowych), tym razem z dużą sympatią odniosło się do tych, którzy mieli odwagę powiedzieć, że są solidarni z „warchołami”. Kiedy w Instytucie Fizyki PAN zbierałem pieniądze na pomoc dla represjonowanych, nie było nikogo, łącznie z sekretarzem POP (podstawowej organizacji partyjnej), kto odmówiłby składki.
Nie był to wybuch spontanicznej aktywności społecznej, jak w roku 1980, ale na pewno można mówić o życzliwości społeczeństwa wobec tych, którzy tę aktywność przejawiali. Oczywiście jest to problem, w jakim miejscu ustawimy granicę aktywnego uczestnictwa w ruchu opozycyjnym, ale sądzę, że do momentu powstania „Solidarności” liczba osób, które świadomie identyfikowały się z opozycją, mogła wynosić w całej Polsce 2-5 tysięcy, a ilość ludzi sporadycznie wspierających ruch mogła być dziesięcio-dwudziestokrotnie większa. W lipcu 1980 r., po strajku lubelskim, mimo okresu wakacyjnego nie mieliśmy większych kłopotów z rozkolportowaniem 70 tys. okolicznościowego nakładu „Robotnika”. To była kadra przyszłej „Solidarności” i podziemia stanu wojennego.
W lutym 1977 r. wyszli na wolność prawie wszyscy – za wyjątkiem pięciu lub sześciu osób – uczestnicy wydarzeń czerwca 1976. Komitet Obrony Robotników zaistniał w świadomości społecznej, a ponadto było nam, środowisku KOR-owskiemu, ze sobą dobrze. Poznałem Mirka Chojeckiego, Antka Macierewicza, Jacka Kuronia. Każda nowa znajomość była olśnieniem. Są na świecie ludzie, którzy myślą podobnie i nie boją się mówić o swoich przekonaniach. Postanowiliśmy działać dalej, poszukiwaliśmy dróg poszerzenia swojej wolności. Nie było to proste. Zamordowanie Staszka Pyjasa i Staszka Pietraszki, zaaresztowanie „młodego” KOR-u, głodówka w kościele Św. Marcina – to wszystko poprzedziło amnestię z lipca 1977 roku. W końcu wszyscy (również robotnicy Radomia i Ursusa) byli na wolności.
Działać. Zmieniać świat. Zmieniać system.
Był to moment, w którym chyba najwięcej mamy do zawdzięczenia „Starszym Państwu”. To właśnie oni przenieśli z XIX i początków XX wieku w nasze czasy misję polskiego inteligenta, polskich elit. Misję odpowiedzialności za Kraj i społeczeństwo. To oni uczyli nas kultury politycznej (jak w życiu, niektórzy uczniowie okazali się bardziej, inni mniej zdolni). Oni zapobiegali popełnieniu przez nas nieodwracalnych błędów. Oni cementowali środowisko i zapobiegali jego rozpadowi na zwalczające się frakcje polityczne. Profesor Edward Lipiński, ks. Jan Zieja, Antoni Pajdak, Aniela Steinsbergowa, dr Józef Rybicki, Adam Szczypiorski, Jan Kielanowski, Ludwik Cohn, Wacław Zawadzki, wreszcie pośrednicy między „starym” i „młodym” KOR-em – Halina Mikołajska i Jan Józef Lipski.
To dzięki nim byliśmy w stanie przekazać swój pozytywny dorobek w ręce „Solidarności”.
Chcieliśmy działać politycznie. Dziś to wygląda bardzo egzotycznie, ale to głównie z inicjatywy blisko wówczas współpracujących ze sobą Adama Michnika i Antoniego Macierewicza powstała koncepcja stworzenia czasopisma „Głos” i zbudowania wokół niego ruchu demokratycznego jako formacji politycznej. „Stary” KOR miał stanowić swego rodzaju parasol ochronny. Powstała deklaracja programowa (chętnie bym ją podpisał i dzisiaj), powstał ruch demokratyczny. Problem był tylko jeden: do ruchu demokratycznego wpisali się również prawie wszyscy „Starsi Państwo”, zabezpieczający nas od jałowego politykierstwa, a ponadto autorom pomysłu starczyło koncyliacyjności jedynie na wydanie pierwszego numeru „Głosu”. Przy drugim nastąpił konflikt, który zresztą w mniejszym lub większym stopniu ciążył na działalności KSS „KOR” do końca, a w kontaktach towarzyskich nawet do dziś.
Piszę o tym mało znanym epizodzie, ponieważ jest on znamienny w procesie tworzenia ruchów społecznych. Cierpi na niego opozycja białoruska, ukraińska, kubańska. Nam udało się tego uniknąć. Postawa „Starszych Państwa” i sukces osiągnięty w działaniach pozytywnych doprowadziły do tego, że KOR po dokooptowaniu młodszych działaczy przekształcił się w Komitet Samoobrony Społecznej KOR – instytucję animującą i w miarę swych możliwości chroniącą rodzące się inicjatywy społeczne. Na ten właśnie okres datuje się powiedzenie Jacka Kuronia: „Zamiast palić komitety, zakładajmy własne”.
Właściwie KSS KOR to nie była jedynie organizacja skupiająca 34 członków, lecz większe środowisko niezależnych inicjatyw społecznych. Spośród tych inicjatyw tylko Biuro Interwencji było autoryzowane przez KSS KOR, reszta korzystała z bardzo szerokiej autonomii o różnym stopniu identyfikacji z KSS KOR. Były to niewątpliwie środowiska współpracujące ze sobą, uczestniczące w inicjatywach koordynowanych przez KSS KOR i broniące się wspólnie przed zagrożeniami, jakie niósł ze sobą opresyjny system totalitarny.
W środowiskach robotniczych działał „Robotnik” i Wolne Związki Zawodowe, wśród rolników Komitety Samoobrony i „Placówka”, w środowiskach studenckich Studenckie Komitety Solidarności, wśród inteligencji Uniwersytet Latający i Towarzystwo Kursów Naukowych, do tego skupiony wokół „Nowej” ruch wydawniczy – Biuletyn Informacyjny, „Głos”, „Puls”, „Spotkania”, „Zapis”, ponad sto tytułów wydawnictw książkowych, wreszcie skoncentrowane na problemach praw człowieka i niesieniu pomocy poszkodowanym Biuro Interwencji.
Wbrew panującym stereotypom, środowisko KOR-owskie uczestniczyło w tworzeniu Komitetów Samoobrony Ludzi Wierzących i organizowaniu petycji w sprawie transmitowania w radiu Mszy Świętej. W oparciu o rodzące się inicjatywy usiłowano odbudować społeczną infrastrukturę demokratycznego państwa. Jak i kiedy upadnie komunizm – nie wiedzieliśmy. Wiedzieliśmy jednak na pewno, że odbudowa tej infrastruktury jest rzeczą niezbędną.
Nestor KSS KOR, Profesor Lipiński, kiedy narzekaliśmy na trudności gospodarcze, mówił, że ekonomiczne odbudowanie kraju to stosunkowo prosty i nie najtrudniejszy problem koniunktur międzynarodowych. Zasadniczym problemem jest długotrwałość procesu odbudowy demokratycznego społeczeństwa, który będzie się ciągnąć latami. Dziś widzimy, że miał pełną rację. Możemy się tylko pocieszać, że nam lepiej lub gorzej udaje się przesuwać po tej trudnej drodze do przodu, a taka np. Rosja już od 15 lat nie jest w stanie ruszyć się z miejsca.
Dziś warunki technicznego funkcjonowania ruchu społecznego zmieniły się w sposób niewyobrażalny. Faktem jest jednak, że dwustuletnia niewola wytworzyła w Polsce unikalną kulturę funkcjonowania w podziemiu, kulturę budowania społecznego oporu. Doświadczenia naszych rodziców, dziadków, mimo iż pochodzą z różnych okresów, stworzyły pewne doświadczenia funkcjonujące w narodowej tradycji.
Co do tego doświadczenia dołożył KOR? W moim przekonaniu cztery rzeczy, które wydają się oczywiste, lecz często się o nich zapomina.
Po pierwsze: ruchy społeczne powstają na gruncie impulsu moralnego, który jako jedyny ma możliwość dotarcia do szerokich rzesz społeczeństwa. Wytworzenie takiego impulsu leży poza granicami intelektualnych spekulacji. Powstanie i rozwój KOR-u były wynikiem potrzeby solidarności w społeczeństwie, a powstanie „Solidarności” to wynik wizyty Jana Pawła II, nauczającego o potrzebie prawdy i odwagi.
Po drugie: ruch, który ma doprowadzić do szerokich przemian społecznych, a nie do zdobycia władzy, musi bazować na działaniach pozytywnych, a nie wyłącznie na kontestacji. Ruch taki musi mieć za podstawę tworzenie zjawisk zupełnie konkretnych, akceptowanych przez wszystkich, a nie jałowy spór wokół wyspekulowanych różnic politycznych.
Po trzecie: rozwijający się ruch społeczny musi dysponować szeroką paletą bardzo prostych zadań, które są w stanie wykonywać praktycznie wszyscy jego uczestnicy. Każdy, kto podzielał potrzebę zmiany systemu, niezależnie od swego statusu społecznego, mógł funkcjonować w środowisku KSS-KOR. Każdy potrafi zbierać pieniądze, rozwozić pomoc, kręcić powielaczem, kolportować bibułę czy rozrzucać ulotki. Brak takich zadań to dziś poważna słabość partii politycznych. Odbywająca się raz na 3-4 lata kampania wyborcza, w której masz działać, żeby kogoś innego wybrano, to zbyt mało dla integracji środowiska.
Po czwarte: w krajach, w których ruch tworzy się w warunkach ciągłych represji, zasadą musi być stworzenie względnego poczucia bezpieczeństwa dla uczestników ruchu. Ludzie często podejmują ryzyko nieproporcjonalnie wielkie w stosunku do poczucia bezpieczeństwa, które jest się w stanie im zapewnić, ale muszą wiedzieć, że nie zostaną zapomniani, a oni i ich bliscy dostaną dostępną w konkretnych warunkach pomoc. Górników, którzy rozpoczynali strajki w 1988 r. nie interesowało, jak długo będą one trwały, czy będą do nich strzelać, czy będą ich bić. Interesowało ich, czy prowadzona przeze mnie i żonę Komisja Interwencji i Praworządności NSZZ „Solidarność” będzie w stanie wypłacić ich żonom i dzieciom zasiłki strajkowe, które zapewnią im przeżycie podczas strajku. To nie materializm – to poczucie odpowiedzialności.
Z perspektywy 30 lat warto zadać pytanie, co się stało z ideałami które nam wtedy towarzyszyły, co się stało z wrażliwością społeczną, ze społeczeństwem obywatelskim, z solidarnością. Rzeczywiście niewiele z tego zostało, ale trzeba to wszystko odbudowywać, w społeczeństwie o innej świadomości, bo tylko te wartości są w stanie tworzyć wspólnotę.
Zniszczenie solidarności międzyludzkiej, tej przez małe „s”, to chyba największa zbrodnia. Po stanie wojennym już wszyscy, łącznie z PZPR i SB, wiedzieli, że komunizm musi upaść, bo jest całkowicie anachronicznym systemem, nie odpowiadającym na współczesne potrzeby. Wiadomo było, co należy obalić, ale mało kto wiedział, co należy zbudować. Wszelkie pomysły, które miały rozszerzać sferę wolności, budować podmiotowość obywatelską, odnosiły się do świata dwubiegunowego, z zafiksowanym na zawsze Związkiem Radzieckim i realnym socjalizmem, daj Boże z ludzką twarzą.
Jeśli wiedzieliśmy coś o kapitalizmie, to raczej w wersji „państwa dobrobytu” Galbraitha czy Keynesa – oglądanego oczyma tych szczęśliwców, którzy je widzieli – niż systemu produkującego również nierówności i kryzysy gospodarcze. Podobnie jak ludy pierwotne wyniszczone przez zarazki przyniesione przez Europejczyków, byliśmy zupełnie pozbawieni odporności na wirusa liberalizmu.
Przyszło nam budować Kraj w zupełnie innym świecie niż ten, który sobie wyobrażaliśmy. Przemiany w Polsce zmieniły świat, obaliły komunizm, tego nikt sobie nie wyobrażał. Kiedy we wrześniu 1989 r. podczas wizyty w Waszyngtonie rozmawiałem z zastępcą Sekretarza Stanu, Eagleburgerem i usiłowałem mu przedstawić jakie globalne problemy gospodarcze powstaną po rozpadzie ZSRR i jaką rolę powinny odegrać wtedy Stany Zjednoczone, ten słuchał mnie uprzejmie, ale tak jakbym przybył z Księżyca. Może jedyną osobą, która coś z tego rozumiała był Lane Kirkland, przewodniczący związku zawodowego AFL-CIO, który usiłował przekonywać do umiędzynarodowienia „Solidarności”. Ale wtedy nikt tego nie pojmował.
Na postawie elit zaciążył nie tyle postkomunizm, ile coś, co określa się jako „ukąszenie heglowskie”, a więc wiara w istnienie obiektywnych praw historii i wyniesione z marksizmu uznawanie praktyki jako kryterium prawdy. Komunizm przegrał z kapitalizmem, a więc nie niósł prawdy. Prawdę – i to jak zawsze jedynie słuszną i naukową – niósł więc ze sobą odbudowany w latach 80. liberalizm. Jeśli w imię prawdy można było przeprowadzić kolektywizację i doprowadzić do Wielkiego Głodu na Ukrainie, to dlaczego nie można by doprowadzić z dnia na dzień do likwidacji PGR-ów, stanowiących obrazę gospodarki wolnorynkowej. W takim wypadku marginalizacja ponad 2 milionów ludzi nie mogła stanowić przeszkody. Ziemia jakiś czas poleży odłogiem, a potem za odpowiednio niewygórowaną cenę trafi we „właściwe” ręce. Podobnie z mieszkaniami zakładowymi. Cóż z tego, że były one zbudowane ze środków socjalnych załóg, cóż z tego, że dla milionów ludzi stanowią jedyny dorobek wyniesiony z PRL-u. Przeprowadzenie setek tysięcy prywatyzacji, ze sporządzeniem indywidualnych aktów własności jest dużo trudniejsze niż sprzedanie mieszkań wraz z najemcami po 5 zł za metr kwadratowy nowym właścicielom. I można by tak długo. Kiedy doktryna dominuje rozum, wówczas budzą się upiory…
Tak głębokiego kryzysu nie da się przełamać przez składanie deklaracji patriotycznych. Zresztą gdyby ktoś próbował odejść od doktryny, jak np. rząd Jana Olszewskiego, to zawsze jeszcze istnieje intryga polityczna, prowokacja czy też niezawodne, nienaruszone od czasów PRL-u służby specjalne.
Kiedy alienują się elity, społeczeństwo nie jest w stanie przeciwstawić się naporowi propagandy i materialnego szantażu.
Ostatecznie zawiodła również „Solidarność”, zawiedli robotnicy. To przecież załogi nie potrafiły się przeciwstawić rozkradaniu ich zakładów pracy przez pączkujące spółki nomenklaturowe. Przychodził dyrektor-kumpel i mówił: „Nie mogę wam zapłacić więcej, bo musiałbym zapłacić popiwek. Ale zrobimy to tak. Ja założę spółkę, tę pracę zlecimy spółce, a wykonacie ją wy na swoich zakładowych maszynach. Wtedy jako właściciel będę wam mógł zapłacić tyle, ile wam się należy”. I ludzie szli na to. Zakład upadał, pracownicy szli na bruk, a właściciel kwitł. Wcale nierzadko nie musiała temu towarzyszyć zła wola, mogło to być tylko poszukiwanie wyjścia z nieznanej sytuacji, a wir życia wciągał głębiej.
Były próby integrowania załóg i przejmowania przez nie przedsiębiorstw. Na przykład spółkę pracowniczą próbowali założyć pracownicy wrocławskiego „Polifarbu” czy trykociarki z płockiego „Cotexu”, ale wszyscy oni słyszeli „NIE” i natrafiali na nieprzekraczalną barierę biurokracji, doktrynerstwa, głupoty, korupcji.
Dziś stajemy ponownie przed problemem, jak odbudować demokratyczne państwo świadomych obywateli. Czy można ograć oszustów nie odwołując się do oszustwa. Jak dotrzeć do obywateli, gdy media znalazły się w rękach twórców liberalnego ładu. Czy można pójść na skróty i nie zabłądzić. Jak nie ulec wszechogarniającemu zniechęceniu, cynizmowi i demoralizacji.
Nam 30 lat temu udało się odpowiedzieć na równie beznadziejnie brzmiące pytania. Dziś stawiamy te pytania młodszym, a my będziemy pomagać radą i doświadczeniem. Za kolejnych 30 lat to wy będziecie się zastanawiać nad popełnionymi błędami i robić rachunek sumienia. Życzę, abyście osiągnęli przynajmniej tyle satysfakcji, ile udało się nam osiągnąć, odzyskując suwerenną Polskę.